Ile razy podczas dyskusji dotyczącej Boga, Kościoła, a nawet zachowania poszczególnych jego członków usłyszeliście to zdanie: „Będę się za ciebie modlić”? Jak często kończyło ono rozmowę? Ile razy w takiej sytuacji czuliście, że osoba je wypowiadająca myśli o was z życzliwością, a jej intencją jest poszukiwanie wspólnego – a nie tylko waszego – nawrócenia? Nawrócenia do Prawdy i do Chrystusa? A jak często w tych chwilach mieliście wrażenie, że traktowani jesteście z wyższością przez kogoś, kto uważa, że wie, jaka jest ta Prawda i czego chciałby Chrystus? Że wasze przemyślenia traktowane są nie z zainteresowaniem, a z politowaniem i protekcjonalizmem?
Modlitwa wolna od pogardy
Jesteśmy przyzwyczajeni myśleć, że modlitwa jest samym dobrem – wyrazem chrześcijańskiego życia, myślenia, wsparciem dla innych, uczestnictwem we wspólnocie, odpowiedzią na łaskę. Ale nie zawsze musi tak być. Łatwo podać kontrprzykłady. Modlitwa złorzecząca innym – choć może być zrozumiała i usprawiedliwiona – nie służy wzrostowi. Modlitwa prosząca o plagi lub klęski dla drugiego człowieka (nie mówiąc o śmierci) nie może być miła Bogu, nie jest w stanie nas zbliżyć do Tego, który jest Życiem i Miłością. Ale te oczywiste przykłady to nie wszystkie sytuacje, w których modlitwa podszyta może być nie miłością, ale właśnie pogardą.
To pokusa, której sam ulegam – biję się w pierwszej kolejności we własne piersi. Łatwo wpaść w tę pułapkę podczas wewnątrzkościelnych dyskusji. Dyskusji, które są przecież nam niezbędnie potrzebne. Ich brak wywołuje duchotę, nieznośną na dłuższą metę. Otwarcie okien dyskusji, pytań, niekiedy nawet fermentu jest niezbędne, byśmy mogli żyć Ewangelią – bo to Księga wiecznie świeża, nowa i ożywcza. Jeśli jednak argumentem (a w zasadzie już orężem) w dyspucie staje się modlitwa, pojawia się problem. Bo modlitwa powinna być nie tym, co nas dzieli, ale tym, co jednoczy, czymś, co jest ponad podziałami, sporami i różnicami. Taka intencja towarzyszyła ekipie portalu Dywiz, gdy organizowała wspólne Msze dla środowisk, które nieustannie pozostają ze sobą w ideowym (a niekiedy jedynie publicystycznym) sporze. Właśnie wtedy, gdy modlimy się razem o nawrócenie do Chrystusa i do siebie nawzajem – jesteśmy wolni od pogardy.
Na wspólnej drodze
Oczywiście, wspomniane słowa słyszy się tym częściej, im więcej wątpliwości ma człowiek i im częściej nie boi się nimi dzielić. Nie jestem pewnie najbardziej ortodoksyjnym katolikiem – przyznaję. Mniejsza o naturę, źródło i natężenie moich wątpliwości. Mniejsza o to, jak je odczuwam – a żadna z nich nie jest dla mnie prosta, żadnej nie przyjmuję jako uprawnionego votum separatum wobec nauki Kościoła, każdą odczuwam jako wyzwanie i problem. Mój problem. Tak, potrzebuję na tej drodze modlitwy. Potrzebuję wsparcia z góry, o które sam proszę. Jeśli ktoś chce te prośby wesprzeć – wdzięczność ma będzie wielka.
Żadna modlitwa nie zaszkodzi temu, za którego jest wznoszona – nawet podszyta pogardą. Ale może szkodzić temu, który ją formułuje. Po pierwsze dlatego, że pogarda zawsze niszczy przede wszystkim tego, kto ją żywi, a nie tego, przeciw któremu jest skierowana. Po drugie, co nie mniej ważne, wpędzić może jej autora w poczucie wszechwiedzy, posiadania (a nie wyznawania) Prawdy, osiągnięcia celu. A naszym ziemskim przeznaczeniem jest wszak bycie w drodze, szukanie odpowiedzi, zmaganie się, niedorastanie, niewystarczalność.
Modlitwa to nie pałka
Wszyscy potrzebujemy wsparcia i rachunku sumienia. Ważne jednak, byśmy umieli czynić go sami sobie, a nie innym. Byśmy modlili się razem. A jeśli o nawrócenie, to w pierwszej kolejności własne. Przede wszystkim zaś o ochronę przed pogardą. Również tą ukrytą w szlachetnych intencjach i słusznych praktykach.
Pomódlcie się za mnie. I za siebie. O to, byśmy wszyscy umieli wystrzec się pokusy myślenia, że na pewno mamy rację. I byśmy potrafili ominąć pułapkę używania modlitewnika jako pałki do okładania po głowie osób o innych poglądach.