26 lutego
Przed brudnoróżowym piętrowym budynkiem kobiety wystawiają twarze do słońca. Obok, na metalowej karuzeli i huśtawkach szaleją dzieciaki. Pogoda piękna, ciepło.
Na podjeździe zaparkował wóz straży pożarnej. Kilkanaście osób wyładowuje z niego kartony z kocami. Wejścia do budynku pilnuje grupa mężczyzn w mundurach moro. W korytarzu stoły z jedzeniem: kanapki, paluszki, słodycze, krakersy, woda, soki… W kuchni krząta się kilka kobiet. Wśród nich sołtyska Chotyńca.
Wieś pomiędzy Medyką i Korczową słynie z drewnianej cerkwi z 1615 roku wpisanej na listę UNESCO. W ramach akcji „Wisła” wysiedlono stąd większość rodzin pochodzenia ukraińskiego. Kilkanaście w latach 50. XX wieku wróciło. Poza cerkwią jest tu też kościół katolicki, sklep i wiejska świetlica. Wszystko w promieniu kilkuset metrów.
– Wczoraj o 21 zadzwonił do mnie wójt z informacją, że mamy szykować noclegownię – opowiada Agnieszka Fleszar, sołtyska.
– Całą noc nie spałam, czekając na strażaków, którzy mieli przywieźć łóżka polowe i koce. Kiedy rano otwierałam świetlicę, znalazłam już przed nią jedzenie, napoje, pampersy, mleko w proszku. Młodzi Ukraińcy z Wrocławia to przywieźli. Nasza młodzież wynosiła stoliki, które ustawiliśmy dzień wcześniej.
Wieś szykowała się wtedy na imprezę ostatkową. Na ścianach nadal wiszą balony, ale parkiet i scenę zajmują rzędy czarnych łóżek. Poleguje na nich kilka kobiet z dziećmi.
– Połowa wsi jest polska, połowa ukraińska. Rano idziemy do kościoła, po południu do cerkwi. I organizujemy tę pomoc wspólnie. Bałam się, ale dajemy radę – mówi z dumą sołtyska. Przerywa rozmowę, by odebrać telefon od policjantów z granicy w Korczowej. Pytają, ile jest wolnych miejsc, po czym przysyłają autobus z uchodźcami.
– Przyjeżdżają kolejne grupy, ale po paru godzinach, najwyżej po nocy, ktoś z bliskich, rodziny albo wolontariuszy zabiera ludzi w głąb Polski, do Czech, Niemiec i dalej – opowiada Agnieszka Fleszar.
Galina z Iwano-Frankiwska czeka na transport z dwiema córkami. Młodsza opowiada, że autobus jechał bardzo długo, a dzieci płakały, że chcą do domu.
– Był taki korek aut, że do przejścia granicznego poszłyśmy piechotą – dodaje Galina (42 lata). – Piętnaście kilometrów. Potem jeszcze kilka godzin stałyśmy w kolejce – opowiada. Jadą do Czech. Znajomy zaoferował jej tam mieszkanie i pracę, ale ona liczy, że szybko wrócą.
3 marca
Na dworze buro, zimno, pada deszcz. W świetlicy kłębi się tłum. Ktoś idzie z ręcznikiem do łazienki, ktoś prosi o wrzątek, jedne dzieci płaczą, inne krzyczą, szczeka pies.
Agata Małańczak (37 lat) jest wyraźnie zmęczona. Zniecierpliwiona mówi, że mają już dość mediów. Po czym otwiera drzwi do sali pełnej ludzi i krzyczy po ukraińsku: „Kto chce udzielić wywiadu?”. Cisza. „O czym tu mówić” – rzuca jedna z kobiet. „Wojna i tyle”.
Na piętrze sala noclegowa też pełna. Maksim (28 lat) jest tu z żoną, rocznym synkiem, trzyletnią córeczką, teściową, szwagierką oraz ich kuzynem. Puścili ich z Ukrainy, bo kuzyn, podobnie jak rodzina żony Maksima, pochodzi z Azerbejdżanu, a on ma małe dzieci.
Mieszkali w Charkowie. Najpierw ukrywali się w schronie. Było zimno, zaczęli chorować, postanowili uciekać. Zabrali tylko lekarstwa i ubrania dla dzieci. Dla siebie nic.
– Zastanawiamy się, dokąd jechać, gdzie się zatrzymać, jak znaleźć pracę – mówi Maksim, który w Ukrainie montował wentylację. Jego szwagierka zajmowała się marketingiem w centrum coworkingu. Teraz śpią tam uchodźcy, a oni w Chotyńcu. Już trzeci dzień i nie wiedzą, co dalej. Nikogo w Polsce ani w żadnym innym kraju Europy nie znają.
30 marca
– Wójt chce nas zlikwidować – opowiada przez telefon Agata Małańczak, która działa w świetlicy od początku wojny. – Mówi, że nie chce brać odpowiedzialności, jak coś się stanie. Ale pieniążki z gminy to chce brać. WOT nam zabrano, straż pożarną nam zabrano. Policja jeszcze przyjeżdża co 3-4 godziny sprawdzać, czy wszystko okej. Jest mniej uchodźców, fakt, część jedzie od razu dalej. Ale w niedzielę mieliśmy osiemdziesiąt osób, dzień w dzień jest koło pięćdziesięciu. Zaprzyjaźnieni WOT-owcy dzwonią z granicy i jeśli jakieś mamy nie chcą być na dużej hali, swoimi autami przywozimy je do nas. Prześpią się, zjedzą, wykapią i już inaczej patrzą na życie. Wtedy pytamy, co robiły na Ukrainie, gdzie chcą żyć. Teraz większość to ludzie, którzy nie mają dokąd jechać. Jedna rodzina jest u nas już piętnasty dzień. Bardzo chcieli dostać się do Danii. Udało nam się znaleźć tam dla nich dom u pewnej Polki. Teraz jest problem z transportem. Rozsyłamy ludzi po Polsce, Europie, po znajomych i nieznajomych. Nikt nam nie dał na to ani złotówki.
Z ośmiuset mieszkańców wsi 15-20 osób regularnie przychodzi pomagać w świetlicy. Są na dyżurach po dwie osoby, zmieniają się co sześć godzin. Od 6 rano do północy. Poza tym Agata z koleżanką szukają domów i transportu.
– Przez pierwszych kilka dni psychicznie ciężko było to ogarnąć – przyznaje Agata. – Teraz już trochę zbroję przywdziałyśmy, ale co jakiś czas któraś z nas ma załamanie. Nie idzie wtedy dzień-dwa do świetlicy, żeby głowę przewietrzyć. Bo te ukraińskie mamy chcą rozmawiać, pokazują zdjęcia. Ciężko jest czasami.
– Macie jakieś wsparcie psychologiczne?
– Ksiądz Wiesław się za nas modli. A wójt oświadczył, że wojewoda chce nas zamknąć. Broniłyśmy się rękami i nogami, to wymyślił, żebyśmy na Koło Gospodyń wynajęły świetlicę, zapłaciły za czynsz, prąd, wodę i możemy działać. Wyśmiałyśmy go: nie jesteśmy firmą. Odpuścił, bo ściągnęłyśmy lokalnych posłów, by narobić zamieszania. Teraz przyjeżdżają ludzie z terenów najbardziej ostrzeliwanych. Dopiero widać ludzką tragedię. Dzieci są odwodnione, bo przez dwa-trzy dni nie piły za dużo, nie jadły. Zjedzą coś, to zaraz biegunki, wymioty. Czasami dzwonimy po pogotowie, czasami w auto i jedziemy do Hali Kijowskiej, gdzie zaprzyjaźniliśmy się z punktem medycznym. Tam lekarze z całej Europy badają ludzi, dają leki. Będziemy walczyć do upadłego, żeby się nie dać zamknąć. Widzimy sens naszej pracy. Już z 1400 osób przeszło przez nasz punkt. Mamy z nimi kontakt, piszą, czy mieszkają w dobrych warunkach, czy nie. Jak dziewczyna trafiła do domu w Iwoniczu, gdzie źle ją traktowano, zabraliśmy ją. Nikt nas nie otwierał, nikt nas nie może zamknąć. Trwamy w takiej nadziei.
10 kwietnia
Agata, jej mąż i młodsza córka przyjeżdżają po mnie samochodem na stację kolejową w Radymnie.
– Uchodźcy spod kul dopiero do nas dotrą. Już jest rodzina, która czterdzieści dni spędziła w bunkrze – Agata od razu zaczyna opowiadać. – Wczoraj przyjechał transport dzieci z domu dziecka. A nasze kochane władze chcą nas ciągle zamykać.
Rano szybko ogarniam dom, dzieci do szkoły odstawiam i idę do świetlicy. Wpadnę na chwilę do siebie, potem znowu tu jestem. Mąż mówi: „Zapisz sobie numer domu, żebyś nie zapomniała, gdzie mieszkasz”. Bo niestety, ciągle mnie nie ma. Śmiejemy się, że ta wojna to będzie parę rozwodów – mówi Agata, gdy zbliżamy się do świetlicy.
W kuchni sołtyska podgrzewa ziemniaki.
– Na początku wojny porozumiałyśmy się z kołami gospodyń wiejskich z okolicy i gotują nam jedzenie. My tylko podgrzewamy, bo warunków do gotowania nie ma – tłumaczy Agnieszka Fleszar. – Śniadania i kolacje przygotowują osoby na dyżurze.
– Jedzenie mamy cały czas z darów – dodaje Agata. – Tylko czasami bierzemy pieniądze ze zbiórek i jedziemy coś dokupić.
Kobiety ustalają plany na kolejny tydzień. Świąteczny.
„Pomyślałam, że wieczorem położymy sałatki na stoły” – mówi sołtyska. „Ale popatrz, tu zaczyna się problem. Od piątku” – zaglądają do zeszytu z dyżurami. „Tu jesteś sama” – mówi Agnieszka. „W poniedziałek wielkanocny też nie mamy ludzi” – zauważa Agata.
„Zaraz idę pod cerkiew, żeby się pozapisywali”.
Mąż sołtyski przyniósł domowej roboty kiełbasę. Po kuchni roznosi się zapach czosnku, a kobiety dyskutują o baranach. Drożdżowych.
„Zaczynię ciasto w domu” – zaczyna sołtyska. „A ja przyniosę formy i wieczorem popieczemy” – dodaje Agata. „Wiesz, że ten chłopak będzie miał zabieg. Ten z paznokciami. Przez rok nieobcinane, wrosły w skórę, stan zapalny się zrobił. Zawieźliśmy go do szpitala”.
Do kuchni wchodzi młoda kobieta.
– To najstarsza stażem lokatorka – sołtyska przedstawia Ilonę. – Proszę cię bardzo, mąż zrobił – częstuje Ukrainkę kiełbasą.
– Mieszkam vis-a-vis świetlicy, Agata z drugiej strony, to co chwilę tu jesteśmy. Dom – świetlica, dom – świetlica – opowiada sołtyska. – Ale dziś muszę sobie kupić coś do ubrania. Przyjdę po południu – obiecuje i ucieka.
Zostaję z Iloną.
– Jestem tu trzy tygodnie i nie chce mi się już wyjeżdżać – mówi Ukrainka. Ma 26 lat i pochodzi z Winnicy. – Czuję się tu jak w domu. Bardzo nas tu wspierają, płaczą, gdy słyszą nasze historie.
Postanowiłam uciekać, gdy rakieta upadła na dom niedaleko nas. Nie chcę, by mój synek, Vlad, miał traumę. Już ma, choć nic koszmarnego nie widział. Nie chciałam, by widział więcej. Ma dopiero cztery lata.
Na początku myślałam, by zostać w Polsce, ale już za dużo tu ludzi. Ci, którzy mają rodzinę w Ukrainie, nie chcą dalej jechać. Mnie tam nic nie trzyma. Rodzice wcześnie umarli, jesteśmy tylko we dwoje. Czekamy na wizy do Anglii. Mamy tam zagwarantowane mieszkanie u rodziny pod Londynem. Vlad pójdzie do szkoły, ja do pracy w pubie.
Ksiądz wozi smalec, sklepowa rozdaje zabawki
Z kościoła katolickiego wychodzi młoda kobieta z palmą wielkanocną w dłoni. Ma 33 lata i należy Koła Gospodyń w Chotyńcu.
– Na początku wszyscy byli tu nastawieni na pomoc. Teraz zdarza się usłyszeć, że pomagający zarabiają na tym. Ale wciąż działamy dzięki dobroczynności ludzi. Gotujemy dla świetlicy i organizujemy transporty na Ukrainę. Wozimy mąkę, mleko, drożdże, smalec kobietom, które robią pierogi dla żołnierzy.
– Do czego smalec?
– Zalewają nim pierogi i zawożą na front – wyjaśnia. – Mamy punkt zbiórki u księdza na plebanii. Jeśli czegoś potrzebujemy, ogłaszamy na facebooku i ludzie przynoszą.
Agata pod cerkwią zapisuje chętnych na dyżury w świetlicy. Lista już prawie pełna, a ona jeszcze stoi i rozmawia z kobietami. O tym, że na początku Ukrainki przyjeżdżały w butach zimowych, trzeba było im dać inne. Agata żadnych już w domu nie ma. Wszystko po dzieciach też oddała. Musi dziś z córkami pojechać na zakupy.
W drugim kółeczku mężczyźni konferują z księdzem, kapelanem w straży granicznej. Na granicy był od pierwszego dnia wojny. Opowiada, że początkowo uchodźcy byli tylko zastraszeni. Teraz uciekają ci po atakach bombowych, okrążeniach, po tym, jak widzieli wojnę i śmierć. Bardzo potrzebują dobrego słowa, ale i rzeczy materialnych, bo nic ze sobą nie mogli wziąć. Twierdzi, że inicjatywa pomocy uchodźcom w Chotyńcu poszła oddolnie, on ją tylko podtrzymywał, a później wszystko samo się uregulowało.
– Samo? – dopytuję, bo samochód księdza jest pełen paczek.
Tłumaczy, że zbierają jedzenie i rzeczy potrzebne na Ukrainie. W okolicy nie było smalcu, to pojechał do rzeźni. Mieli 60 kilogramów. Wziął wszystko. Robi, co może.
Pod sklepem kilku mężczyzn sączy piwa. Zagaduję ich o uchodźców.
– Pomagają im tu ludzie, dużo pomagają. Przynoszą żywność i wszystko. Podobno ktoś z emerytury 1000 złotych rzucił. A sklepowa zabawki dzieciom daje – mówią jeden przez drugiego.
W spożywczym lecą w radio wiadomości z Ukrainy.
– Czasami mam już dość. Tylko wojna i wojna. No ale co robić, taki czas – mówi sprzedawczyni. – Od początku jak przywieźli uchodźców, jakoś tak człowiek chce pomagać. W świetlicy byłam ze 2-3 razy, ale jak są jakieś składki, ksiądz coś organizuje, to się pomaga. Szczególnie, że o dzieci i matki chodzi. Jestem mamą, babcią, to najbardziej mi ich szkoda – tłumaczy i szklą jej się oczy.
Bo to jest leń
W kuchni siedzi przy stole Ania Kowałyk, którą widuję w świetlicy od pierwszego dnia, jej syn Bogdan (25 lat), jego kolega Maks (22 lata) i córka sołtyski – Amelia (17 lat). Ania uzupełnia coś w papierach. Rozmawiają o tym, że wójt chce ich zamknąć. Bo to koszty.
– A ile tego światła i wody pójdzie – głośno myśli Bogdan. To nie są koszty idące w tysiące.
Amelia: – Bogdan, a czy ty myślisz, że nie dostają na nas pieniędzy?
Dostają. Gdyby wójt zarejestrował Chotyniec jako punkt recepcyjny, dostawałby większe. Automatycznie daliby nam też WOT, straż i policję. Nie wiem, czemu nie chce tego zrobić.
– Bo to jest leń – rzuca Bogdan. – Jest dobry na swoich wioskach. Tam, gdzie go wybierali, wszystko jest porobione. U nas chodnika nie ma.
Pytam, po co im WOT.
– Chodzi o to, by od północy ktoś tu był – wyjaśnia Ania. – Nam ciężko zostać i dzień, i noc , a nie zostawimy ludzi samych, bo a to ktoś chce kropelki, a to szampon… Więc zawsze są dwie osoby do zrobienia herbaty, podania obiadu, posprzątania… Nadzór musi być.
A czy wójt u nich bywa?
– Wczoraj zaszczycił nas znienacka wieczorem – odpowiada Ania. – Kolacja, pomidory kroiłyśmy, nowalijki, bo schodziły. A on mówi, że nie weźmie odpowiedzialności. Jakby jakaś choroba czy coś, to on umywa ręce.
– To co to za wójt! – denerwuje się Bogdan.
Ania: – Powiedział, że nie będzie płacił za prąd ani wodę. Uznaliśmy, że zbierzemy. Od jednego księdza, od drugiego, żeby tu ludzie mieli postój. Bo na Korczowej jest strasznie. Raz pojechałam, dzieci płakały, mówię matkom: „Chodźcie do nas. Odpoczniecie, zastanowicie się, co dalej”. Błagałam, by nie jechały gdzieś w ciemno. Tak się zryczałam, że powiedziałam: „Więcej tam nie jadę”. A nasz punkt jest pomocny. Jak kobiety od nas wyjeżdżają, robimy im paczuszki. Od kaszy po chemię, żeby miały coś na początek. U nas wszystkiego dużo.
Zagląda Ukrainka, pyta o maszynki do golenia.
– Są – odpowiada Ania. – Ile rzeczy wszyscy nam dawali! Dwa tiry palet z ziemniakami przyjechały. Sąsiad z Chotyńca w Niemczech pracował. Zna tam ludzi. „Co potrzeba?” – pytali i wysyłali. Parafianie przynosili mąkę, jak ktoś miał świniobicie w domu, dawał smalec.
Bogdan dodaje: – Przyjechała pani z Francji z darami i pieniędzmi. Niemka camperem załadowanym rzeczami po dach. Z Brazylii nawet byli. Dali pieniądze.
„Kartofla można?” – pyta kolejna Ukraina. „Kartoszka jest” – odpowiada Ania. „Tylko przygrzeję. Z kapustą?”.
– U nas teraz kwitna niedziela, po waszemu palmowa – ciągnie dalej Ania. – Świąt nie mamy, to całą niedzielę będę na dyżurze i trzy dni w tygodniu. Za tydzień my będziemy świętować, ale myślami będę w świetlicy.
– Ja przez pierwsze półtora tygodnia tu byłem, bo miałem wolne – dodaje Bogdan. Potem pojechałem w delegację, teraz znowu jestem.
– A co rodzina na to, że wy się tu tak udzielacie? – pytam Anię.
– Mąż z początku nie za bardzo. Ja na to: „Takim jesteś Ukraińcem?! Tam twoi rodacy giną!”. Postawiłam na swoim. Ale teraz muszę iść.
Jest już przy furtce, gdy wybiega za nią Maks i mówi, że policja przyjedzie zjeść.
– No dobrze. Jak nie zostać, jak nie podać? „Co pijecie, co jecie? Bigosik? Już grzeję” – proponuje czterem policjantam, którzy rozsiadają się w kuchni.
Po dziesięciu minutach wchodzi jeszcze sześciu.
Nie, jeść obiadu nie będą. „Ale czy będzie nietaktem, jak byśmy sobie kawkę zrobili?” – pytają.
– Ja sama podam – deklaruje Ania, parzy kawy i biegnie do domu.
W kuchni został Maks. Koleguje się z Bogdanem i też dyżuruje w świetlicy. Mieszka we wsi Zgoda, jakieś 32 kilometry od Chotyńca. Mają gospodarstwo: krowy mleczne i pole.
– Rodzice ziemniaki tu wożą, mąkę, marchewkę, cebulę, jajka. Co mamy, to przywozimy – mówi Maks.
– Można jogurt? I sok jabłkowy? – pyta go młoda Ukrainka. Maks idzie do magazynu. – Chodź, wybierz sobie.
– Po ukraińsku nie mówię, po rosyjsku też nie, więc najlepiej jak przyjdą i pokażą, co chcą – tłumaczy, szukając plastikowej łyżeczki.
„Teraz się o tym nie myśli”
Córka sołtyski wiesza pościel pod dachem wiaty. Normalnie odbywają się tu imprezy, teraz leżą sterty butów, ubrań, wózków i suszy się pranie.
– Na początku byłam w świetlicy przez dwa tygodnie dzień w dzień. Teraz jestem 2-3 razy w tygodniu. Muszę godzić wolontariat z nauką – tłumaczy Amelia, która chodzi do gastronomika w Jarosławiu. – Dla mnie to oczywiste, że trzeba pomagać, ale czasami jest kryzys. Najgorszy, jak ktoś pomoc odrzuca. Znaleźliśmy rodzinie dom. Mieli tam wszystko: szkołę dla dzieci, pracę dla dorosłych, wyżywienie. Wrócili do nas, bo podobno nie było internetu. Ale najtrudniejsze są dla mnie roztrzęsione matki. Nie wiem, jak je uspokoić.
– Może przydałby się wam psycholog? – pytam Amelię.
– Teraz się o tym nie myśli – odpowiada.
– Później odczujemy to własne zaniedbanie – dodaje Bogdan, który dyżuruje dziś z Amelią. – Teraz są ważniejsze rzeczy.
Vlad klęczy na zjeżdżalni z patykiem w dłoni. „Tam Rossija. Ja strielaju. Gdzie moja granata?” – szepcze do siebie.
Obok Irina (42 lata) kręci na karuzeli dwuletnią córeczkę. Jej dziesięcioletni syn wspina się na drabinki. Uciekli z Czernihowa leżącego blisko Białorusi.
– Zbombardowali u nas dwa uniwersytety, szpitale, dziecięcą klinikę stomatologiczną… – zaczyna opowieść Irina. – Więc brat męża zawiózł najpierw żonę z dziećmi, a potem nas pod granicę. Później przewiózł jeszcze żonę drugiego brata. Siostra z dziećmi też w końcu wyjechała. Wcześniej trzy tygodnie siedzieli w schronie. Czekam tu na nią i razem zastanowimy się, co dalej. Mąż, brat i rodzice zostali. Siedzą w piwnicy bez światła, wody i gazu. Dla mnie zostać tam było strasznie. Kiedy widzieliśmy lecące nisko samoloty, syn mówił: „Mamo, wszystko w porządku”. A ja tak się bałam, że poroniłam. Byłoby już troje dzieci – wzdycha Irina. – Mam nadzieję, że świat nas przyjmie – mówi Ukrainka, a bociany na gnieździe obok świetlicy klekoczą jakby na potwierdzenie.
Facebook ma moc
Po południu wpada do świetlicy sołtyska. Daje mi dziesięć minut na zrobienie jej zdjęć. Obiecuje porozmawiać wieczorem. Odchodząc, rzuca, że nie wie, ile czasu jeszcze to wytrzyma. Już się nie pojawi.
Agata miała być po południu, przychodzi po dwudziestej. Myślałam, że porozmawiamy we dwie, ale ona siada w kuchni i zaczyna opowieść, nie przejmując się, że słucha nas sześć osób.
– Pierwszy dzień wojny pamiętam tak: ksiądz Wiesław dzwoni do mnie, że jest w Korczowej. Kilka osób trzeba przenocować. Ksiądz przywozi je do Chotyńca, ja rozwożę po znajomych. I dzwonię do radnego, czy mają zamiar coś zrobić. W sobotę rano przychodzę do świetlicy. Kuchnia już działa, łóżka rozstawione, a na nich sami faceci i to nie z Ukrainy. Szok. Więc radny szybko dwa busy sprowadził, policjanci ich spisali i na pociąg do Jarosławia odwieźli. Od tej pory są tu tylko matki z dziećmi. Czasami ojcowie, jak cała rodzina przyjedzie. A poza tym psy, koty, papuga, chomik i szczur. Nie było problemu ze zwierzętami. Raz tylko szukałyśmy żwirku, bo kotek nie mógł się załatwić na piasek.
Na początku funkcjonariusze WOT, OSP i policji rozładowywali z nami transporty z darami, sortowali rzeczy, ścielili łóżka, bawili się z dziećmi, robili kanapki. Przychodziła wiadomość, że będzie kilkadziesiąt osób, zakasywali rękawy, każdy z nożem i smarował.
Pierwszego dnia było w świetlicy ponad 250 uchodźców. Przez tydzień straż pożarna przywoziła tu autobusami po 50 osób co 2-3 godziny. Potem autobusy przestały kursować, to mieszkańcy sami wozili ludzi z granicy, z Hali Kijowskiej. Tych najbardziej bezbronnych, niezaradnych. Po część uchodźców od razu ktoś przyjeżdżał. Kilka godzin i jechali dalej. Po dwudziestu paru dniach zaczęło się to zmieniać.
– Ludzi zostawali u nas coraz dłużej i dłużej. Rodzina, która niedawno pojechała do Danii, była siedemnaście dni – opowiada Agata. – Jak im już znalazłam dom i pracę, to brakowało transportu. Było ich sześć osób, dwa koty, pies, chomik i pełno bagaży.
– A rodzina Maksima z Azerbejdżanu?
– Pojechała do Belgii.
– Jak szukaliście miejsc dla uchodźców?
– Facebook ma wielką moc. Zrobiłam profil publiczny, ogłaszałam, co potrzebuję i miałam dwieście-trzysta telefonów dziennie. Wysyłaliśmy ludzi do Francji, Danii, Włoch. Wczoraj rodzice, dwie czteroletnie bliźniaczki i półroczny chłopczyk pojechali do Austrii. Kolega wolontariusza, którego tu poznałyśmy, to załatwił. Już tylko tak to organizujemy. Bo zdarzało się, że ludzie wracali. Ukraińscy Romowie, dwie starsze osoby i córka, pojechali od nas do Niemiec. Po trzech dniach zadzwonili z płaczem, że trafili do obozu i chcą wrócić. Mówię: „Wracajcie”. Byli kolejne dwa tygodnie. Nikt ich nie chciał wziąć. Stacjonowało u nas wtedy kilkunastu wolontariuszy z Niemiec. Oni im coś znaleźli i zabrali. Mieliśmy też dwunastoosobową grupę romskich kobiet z dziećmi. Francja wysłała autobus, mieli dla nich domy. Kierowca spojrzał i mówi: „To są Ukraińcy?”. Bałam się, że ich nie weźmie. Ale wziął. Wiem, że wszystko u nich OK.
Księża pomagają, z wójtem nie ma rozmowy
– Policja będzie dziś na noc – wtrąca Lila, która przyszła na dyżur.
– A od jutra mieszkańcy – wzdycha Agata. – Pod cerkiew wpadłam, otworzyłam zeszyt, ksiądz pyta, co mi trzeba. „Chłopów na noc”. „Panowie, proszę się wpisywać”. Nie mieli wyjścia.
– Mężczyźni pomagają? Widzę tu głównie kobiety.
– Ksiądz z cerkwi woził ludzi, ksiądz Wiesław z kościoła katolickiego dał pieniądze, które zebrał od kolegów, udostępnił też konto, na które darczyńcy wpłacają – odpowiada Agata. – Wszystkie przychody, rozchody spisujemy w zeszycie. Niektóre z uchodźczyń nie mają nic. Dajemy im po 200-300 złotych na drogę.
– Ksiądz greckokatolicki też przyniósł pieniądze – ktoś wtrąca.
– A nasz co niedziela każdą tacę na działalność świetlicy przeznacza – dodaje Agata. – A w trzech cerkwiach odprawia. Albo ksiądz Wiesław. Pytam: „ksiądz dziś ma wolne?”. „Wolne, co potrzeba?”. „Zawieźć ludzi na PKP”. „Zaraz będę”. Coś dla dzieci na gardło trzeba było, przywiózł reklamówkę leków. Dorośli nie mają butów, to całe Radymno wykupione z pantofli, bo ksiądz wpadł do sklepów. Jeździł po karty sim, po margarynę, gdy zabrakło do kanapek. Sołtyski mąż, cokolwiek się zepsuje – „Tomek, przyjdź”. Mój mąż tu nie zagląda, ale jak trzeba coś wozić, to jeździ. Wiesiek, mąż pani Lili, też przychodzi na dyżury, dwóch młodych chłopaków na noce. Ale w kuchni to głównie kobiety.
Właśnie wchodzi do niej młoda Polka. Przyjęła Ukraińców do domu.
– Bierz, co potrzebujecie – mówi Agata. – To nasza koleżanka, pracuje w konsulacie ukraińskim. Też we wszystkim nam pomagała.
– A myślałyście, by włączyć uchodźczynie w pracę?
– Niektóre dziewczyny same łapią mopy, okna myją – odpowiada Agata. – Na salach też same sprzątają, toalety czyszczą. Prosiły, by dać im coś do roboty. Jeździły do znajomej sprzątać dom, zarobiły sobie.
W świetlicy wszyscy działają wolontaryjnie.
– A wójt wymyślił, żebyśmy płaciły za wynajem i media – oburza się Agata. – A to świetlica gminna. Poza tym wójt dostał pieniądze, sprawdziłam: 250 tysięcy złotych na punkt w Chotyńcu, Piaskach i w Świętym, który działał tylko kilka dni. Próbowałyśmy się z wójtem dogadać, ale powiedział, że z panią Małańczak nie będzie rozmawiał, bo nic nie robi, tylko pisze na facebooku. A ja owszem, napisałam, że zabrał nam straż, więc żeby chłopaki z OSP się zapisywali. Dzięki temu mieliśmy ich na noce.
Punkt od początku nie był zarejestrowany jako recepcyjny. Później koleżanka zarejestrowała go jako pomocniczy do punktu recepcyjnego w Korczowej. Potem się okazało, że ktoś nas przerejestrował na punkt zbiórki żywności. To pytamy: „Dlaczego są u nas łóżka z centrum zarządzania kryzysowego?”.
Za blisko mieszkam
– W nocy dostałam info z przejścia granicznego, że jedzie do nas dom dziecka – opowiada dalej Agata. – Więc lecę ścielić łóżka dla trzynaściorga dzieci i trójki opiekunów. Kiedy indziej o 11 w nocy wyszłam spod prysznica, a tu telefon: kobieta robi w świetlicy awanturę, policjanci nie dają sobie rady, bo nie znają ukraińskiego. Ubrałam się i poszłam. Różne są problemy. Wczoraj byłam tu od 6 rano do 4 następnego dnia. O 8 dzwonią, że przyjechali darczyńcy z Brazylii. No to znowu poszłam.
Ilona zagląda i mówi, że w toalecie cieknie.
– Panie Wieśku, trzeba pomajstrować – komenderuje Agata.
– W świetlicy nie mieliśmy prysznica. A to pierwsza potrzeba była, bo ludzie stali po trzy doby w kolejkach do granicy. Najpierw myli się u mieszkańców. Autami ich woziliśmy, żeby się nikt nie przeziębił. Prosiłam w gminie, żeby na szybko kontenery nam postawili. Takie jak na budowach, że natrysk i 2-3 umywalki. W końcu zrobili w świetlicy prysznic. Łóżka, koce, poduszki są od wojewody. Pościel od darczyńców. Zorganizowałyśmy pralkę, pierzemy.
Ja i Krystyna zajmujemy się organizacją mieszkań i transportu. Ona z mężem przeprowadzili się tu z Rzeszowa miesiąc przed wojną. Mówili: „będzie spokój” – opowiada Agata, a wszyscy w śmiech.
– Są z grupy rekonstrukcyjnej Wikingów, mają dużą sieć kontaktów. Dzięki nim znajdujemy tyle mieszkań w Polsce i za granicą.
Dzwoni telefon Agaty.
– Muszę wysłać zadanie domowe dla młodszej córki – wzdycha. –Powiedziała, że nie ma mnie w domu przez Putina. Starsza ma trzynaście lat. Masakra ten wiek. Ale i mąż jakby dojrzewanie przechodził. Złości się z byle powodu. Mówię mu wtedy: „Przyjdź do świetlicy, tu wszystko głupie się staje”.
Agata z mężem prowadzą duże gospodarstwo: sieją kukurydzę, zboża.
– Ja zajmuję się papierologią, on ziemię przewraca. Mamy sprzęty, ręcznie tylko ogródek obrabiamy. Mogę sobie pozwolić, żeby tu być. Tłumaczę córkom: „Macie łóżka, ciuchy, zabawki, jesteście bezpieczne, najedzone, chodzicie do szkoły. To ja w tym czasie komuś pomogę”.
– Czemu chce pani to robić?
– Nie wiem – odpowiada Agata bez zastanowienia. – Po prostu chcę. Wszyscy pytają, czemu tak walczę o ten punkt. Nie umiem inaczej. Nigdy nie mogłam patrzeć na czyjąś krzywdę. Jak kogoś bili, nie zastanawiałam nad konsekwencjami dla mnie, tylko tam szłam.
To, co najtrudniejsze
Agata ma 37 lat, pochodzi z pobliskich Laszek. Wcześniej nie zajmowała się działalnością społeczną. Trochę przy teściowej, która była sołtysem i radną. Wtedy w świetlicy odbywały się komunie, chrzciny, wesela.
– Sama miałam tu wesele czternaście lat temu – wspomina Agata. – Ślub braliśmy w cerkwi – mąż jest Polakiem narodowości ukraińskiej. Mieszkam tu szesnaście lat, nauczyłam się języka, ale do wojny nie powiedziałam po ukraińsku ani słowa. Nie miałam takiej potrzeby.
Teraz Agata codziennie mówi po ukraińsku i słucha uchodźczych historii w tym języku.
– Które były najtrudniejsze?
– Kiedy żona dowiedziała się, że zginął jej mąż. Młoda dziewczyna, z trójką małych dzieci. Albo inna kobieta, też z trójką maluchów. Mąż po wypadku nie ma rąk. Nie puścili go z Ukrainy. No i te dzieci z domu dziecka. Upośledzone umysłowo. Najmłodsza dziewczynka miała dwa latka, najstarszy chłopiec siedemnaście. Dziesięć dni siedziały w piwnicy. Każde dziecko miało plecaczek z butelką kompotu i suchym jedzeniem. A wychowawczynie tylko jedną walizkę. W niej po jednych spodniach, jednych majteczkach dla każdego dziecka. Jak się tego nasłucham, to porozmawiam z dziewczynami, w domu popłaczę, wyśpię się i jest lepiej. Ale postawy wójta zrozumieć nie mogę.
Mówię, żeby przyjechał choć na jeden dzień, zobaczył, co robimy. Każda kobieta, która stąd wyjeżdża, przytula się, dziękuje, że nas spotkała. Póki tu są, czują się bezpiecznie. Dzieci się bawią, one z koleżankami rozmawiają. Z nami się pośmieją. Dopiero jak wyjeżdżają, jest zderzenie z rzeczywistością. Jekateryna pojechała do Francji. Nie zna języka, nie ma z kim pogadać. Po pięć razy dziennie z nią na messendżerze rozmawiam. Mówi, że do nas wróci.
Mąż Agaty wysyła sms: „Czy już nie czas, żebyś przyszła?”.
Tu zaszła zmiana?
Pytam, czy to, co robi dla uchodźczyń, jakoś Agatę zmieniło.
Agata: – Dużo rzeczy stało się dla mnie błahych, śmiesznych.
– A całą wieś?
– Nie wiem. Niekoniecznie na lepsze? Dochodzą do nas plotki: że zarabiamy, za dniówkę bierzemy 300 złotych. A my robimy to w czynie społecznym, swoimi autami wozimy. Nie wzięłam na paliwo ani grosza, choć mam kluczyk do kasetki z pieniędzmi. Póki daję radę, nie wezmę.
Pytam resztę towarzystwa, czy widzą jakąś zmianę w społeczności.
Wiesław mówi, że chyba ich to scaliło. Ale wieś i wcześniej nie była konfliktowa. Co będzie dalej? Nie wiadomo. To wojna.
– Boicie się?
– Ja się boję tego, co się działo w Buczy, w Borodiance – mówi Agata. – Ukrainki pytają, czy byśmy uciekali. Tylko z powodu dzieci. Sama w życiu bym stąd nie poszła.
– Tak dobrze się tu żyje? – dopytuję.
Wiesiek mówi, że ma cztery hektary pola i z tego tyle, co na przeżycie. Żeby umrzeć, to za dużo, żeby żyć – za mało. Daria dodaje, że z rolnictwa mało kto tu żyje. Jedna osoba zazwyczaj pracuje w zakładzie gdzieś w okolicy albo za granicą.
– Mój mąż jeszcze mechanikuje – dorzuca Agata.
Daria: – A mój zarabia na budowie i wkłada w gospodarkę. „Ale biznes chłopie robisz” – mówię mu!
I zaczyna się dyskusja o cenach nawozów.
– Lecę, bo mąż napisał: „chałupa albo rozwód” – żegna się Agata. Wiesiek, Lila i Daria zostaną do północy. Wtedy zmienią ich policjanci.
O 22 większość gości leży już na łóżkach polowych. Między nimi spaceruje srebrny kot. W nocy ktoś wymiotuje. Po świetlicy krąży rotawirus. Co chwilę ktoś się budzi, ktoś idzie do toalety. Dopiero nad ranem wszyscy głęboko zasypiają. Dzieci w pozycjach, które pokazują, że czują się bezpiecznie.
Nie mogę usiedzieć w domu
W poniedziałek od 6 rano są na zmianie dwie kobiety.
Lidka Putko (50 lat): – Czemu pomagam? Taki odruch. Mąż wozi rzeczy na Ukrainę cały czas. Zaplanowaliśmy remont, malowanie… Jego ciągle nie ma. Mówi, że męczy go bycie w domu. Mnie też. Podziwiam ludzi, którzy w tej sytuacji spokojnie siedzą w salonie. Ja nie potrafię. Nie mogę też nic w domu zrobić. Sprzątanie, mycie okien, coś na święta… Zaczynam, nie kończę. Przyjdę tu i wszystkie moje problemy znikają. Bo widzę: kobieta karmi na widoku dziecko piersią, druga w miseczce grzeje wodę, żeby umyć malucha. A ja się martwię, że mam pokój nieodmalowany?
– Bogusia, gdzie są mydła do uzupełniania do dozowników? – krzyczy Lidka, zmywając podłogę, do koleżanki, która przygotowuje śniadanie.
Do Lidki dzwoni mąż. „Mąka tu jest. Mleko musisz kupić, nie mamy. Margarynę i masę makową też” – instruuje go kobieta.
– Mąż zna ukraiński, rosyjski, bo studiował w Kijowie – tłumaczy Lidka. – Dzwonili jego znajomi: „Jedzie rodzina z Zaporoża. Przyjąłbyś?”. Przyjęliśmy. Jeździł z wolontariuszami na drugą stronę granicy, wyciągali z kolejki do przejścia kobiety z najmniejszymi dzieciakami. Na dworcu w Mościskach, gdzie zjeżdżają pociągi z całej Ukrainy, ludzie po dwa dni byli bez jedzenia. Dziewczyny z koła gospodyń robiły kanapki, mąż je tam woził. Teraz będą piekły bułeczki z makiem, żeby żołnierze choć namiastkę świąt mieli.
Na tablicy ogłoszeń w kuchni wiszą ostrzeżenia o mężczyznach kręcących się po okolicy i oferujących transport. Przyjeżdża dwóch policjantów. Pytają, czy wszystko w porządku, ile osób nocowało. Ostrzegają przed kolejnym podejrzanym. Zostawiają jego dane.
„Kawa, ciastko, śniadanko?” – pyta ich Lidka.
„Może później. Jeszcze przyjedziemy”.
Przed świetlicą siedzi na krzesełku blondynka. Pali papierosa. Drżą jej usta, gdy zaczyna opowiadać. Olga ma czterdzieści lat, jej syn dwanaście. Przyjechali z Chersonia. Ale najpierw siedzieli całymi dniami i nocami w korytarzu. Potem pojechali do rodziców na wieś. Kiedy w okolicy zaczęli się kręcić ruscy, Olga z rodziną najpierw chowała się do piwnicy, potem wrócili do Chersonia. Znowu spali w korytarzu.
– W sklepach nic nie ma. Każdego dnia idziesz głodny stać w kolejce, bo może coś rzucą. Psychicznie też trudno wytrzymać, bo nie wiesz, co będzie za sekundę. Jest już w miarę spokojnie, zdarza ci się uśmiechnąć, wychodzisz na ulicę, a tam wybuch. Sąsiada ruscy wzięli na muszkę, kazali pokazywać miasto. Potem go rozstrzelali, zabrali samochód. Wytrzymaliśmy tak jeszcze trzy i pół tygodnia.
Olga wyjechała z siostrą i dziećmi 5 kwietnia. W samochodzie sześć osób i kotka. Normalnie z Chersonia do Mikołajowa jadą godzinę. Jechali osiem. Drogi już nie było. Po wertepach, kamieniach, przez rosyjskie posterunki, z oczami szeroko otwartymi ze strachu.
Olga opowiada, a wokoło ćwierkają ptaki.
– Dla mnie to wszystko jest nadal jak straszny sen – przyznaje kobieta. – Tu jest spokojnie, trochę odetchnęliśmy, ale wsłuchuję się w każdy dźwięk. Syn też. Drzwi trzasną, a on pyta, czy to granaty.
Na przystanku autobusowym koło świetlicy spotykam starszą kobietę.
– Jak się patrzy na to barbarzyństwo, to jak nie pomóc? Z 500 złotych już dałam albo więcej, a emerytury mam 1600 złotych. I śpiwory żeśmy kupiły ze znajomą i jeszcze chyba na PAH wyślę. My tu z Ukraińcami żyjemy od dawna, czysto polskich rodzin mało. Zresztą, co mi przeszkadza, kto jakiej narodowości jest. Człowiek to człowiek. Trzeba pomóc.
– A jakby był innego koloru skóry?
– A co on winny, że się taki urodził? – mówi emerytka.
Nie jestem od tego
Na stronie internetowej gminy Radymno 3 marca zawisło ogłoszenie:
„W związku z dużą ilością napływających uchodźców z Ukrainy, zwracamy się do osób zainteresowanych chęcią przyjęcia osób z Ukrainy o zgłaszanie powyższego faktu do UG w Radymnie”.
Pytam wójta, jaki był odzew.
Bogdan Szylar: – Dużo było chętnych, tylko że niektórzy chcieli tylko matki z małymi dziećmi przyjmować, a napływało wiele osób różnego pochodzenia. Bardzo dużo było czarnoskórych. Chcieli szturmować polskie rodziny, chcieli, by się nimi zaopiekowały. A rodziny się bały. Ale typowych Ukraińców przyjmowały i do tej pory przyjmują. Na terenie gminy mieszka do tysiąca osób z Ukrainy.
Z polecenia wojewody utworzyliśmy punkt recepcyjny w Korczowej. Z dnia na dzień było coraz więcej ludzi, więc utworzyłem, też na zlecenie wojewody, punkty noclegowe Chotyniec i Piaski. A i to było za mało i starostwo powiatowe otworzyło punkt na Hali Kijowskiej. Była jeszcze noclegownia we wsi Święte, ale niewygodna ze względu na odległość 32 kilometrów od granicy i funkcjonowała tylko 2-3 dni. Łóżka, koce, poduszki dostaliśmy z kontyngentu rezerw MSWiA, a od wojewody pieniądze na prowadzenie punktów.
– Ile?
– Nie mogę powiedzieć. Na czas od 13 marca do 13 kwietnia, gdy obowiązywała umowa z wojewodą na punkt w Chotyńcu, wystarczyło. Głównym konsumentem tych pieniążków była energia elektryczna: wszystkie budynki są ogrzewane prądem – tłumaczy wójt. – Oprócz tego woda, śmieci, chemia do dezynfekcji. Na wypłatę ekwiwalentów dla strażaków poszło około 80 tysięcy złotych. Umowa z wojewodą wygasła ze względu na brak uchodźców.
– I chce pan punkt w Chotyńcu zamknąć?
– Nie chcę zamknąć, ale nie mogę odpowiadać za ludzi, którzy tam są. Osoby z Chotyńca pojechały na Medykę, nawieźli ludzi i twierdzą, że pomagają. To nie fair. Ja im wszystko opłacę, zabezpieczę, ale dziecko zachoruje, ktoś się zarazi salmonellą i kto za to będzie odpowiadał?
– Kto teraz odpowiada?
– Ja. Ale skoro punkt wojewody został zlikwidowany, powiedziałem wyraźnie: niech osoby, które chcą w Chotyńcu działać, wezmą za to odpowiedzialność.
– A może oddelegować tam pracowników, skoro są na to pieniądze?
– Już ich nie mamy. W tej chwili jedziemy na pieniążkach gminy.
– Brak straży, WOT-u w Chotyńcu też wynika z braku pieniędzy?
– Tak jest. Oraz z rozwiązania umowy z wojewodą. Wygasła 13 kwietnia. Dwa tygodnie jadą już w Chotyńcu na dzikim rozrachunku.
– Skoro są uchodźcy, którzy potrzebują pomocy, może zaapelować do wojewody, by przywróciła ten punkt?
– Nie jestem od tego. Opieka nad uchodźcami to zadanie wojewody. Osoby w Chotyńcu nie mają do tego uprawnień. Na siłę przywożą tam ludzi swoimi autami. A ten punkt nie istnieje, to świetlica wiejska.
– Uchodźczynie są bardzo zadowolone z pomocy, którą tam dostają. Może warto wesprzeć osoby, które działają wolontaryjnie od dwóch miesięcy?
– Czy powiedziałem, że nie? Po wielu gminach: w Chłopicach, Krowicy, Wielkich Oczach, Rudzie Różanieckiej punkty noclegowe prowadzą stowarzyszenia. I nic się nie dzieje. Tylko tu jest afera.
– Skoro te punkty są potrzebne, czemu nie prowadzą ich władze?
– Bo mieszkańcy chcą pomagać.
Na pytanie, kto odpowiada za punkt noclegowy w Chotyńcu, jakie środki zostały wyasygnowane na ten cel, rzecznik podkarpackiego urzędu wojewódzkiego odpowiada: „Wojewoda nie wydała polecenia utworzenia punktu noclegowego w Chotyńcu”.
W wielki piątek prawosławnej Wielkanocy wójt zamontował w świetlicy kamery. Trzy dni później (26 kwietnia) bez uprzedzenia wysłał autobus straży pożarnej, by zabrał trzydzieści ukraińskich kobiet z dziećmi do Hali Kijowskiej. Następnego dnia wymienił w świetlicy zamki. Działo się to w katolickim Tygodniu Miłosierdzia.
Od tej pory świetlica stoi pusta.
Decyzji wójta sołtyska nie chce komentować.
Lidka mówi, że była straszna, okropna, nieludzka, że tak się nie robi.
Anna zauważa, że utrzymanie monitoringu kosztuje.
Agata pomaga teraz w punkcie noclegowym w Radymnie, gdzie mieszka około pięćdziesiąt osób z Ukrainy.
– 25 maja w Hali Kijowskiej przebywało dziesięć osób, ale WOT, straż pożarna, dalej tam są. Dlaczego władzy opłaca się trzymać duży obiekt pusty, a nie mały pełny? – pyta z goryczą.
27 maja Bogdan Szylar otrzymał z rąk prezydenta Andrzeja Dudy Srebrny Krzyż Zasługi. Prezydent, wręczając odznaczenie, dziękował samorządowcom między innym za pomoc przybyszom z Ukrainy: „Zdaliście egzamin. (…) Dziękuję wam z całego serca i z całą mocą za to, że tak pięknie wykonujecie tę służbę na co dzień wraz ze swoimi mieszkańcami”.