fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Miasto trzech krzyży (Wyróżnienie)

Największy ślad pozostawiła wojna. Przeniknęła mi pod skórę. Chciałabym wiele zapomnieć, nie widzieć, nie czuć. Czasami wydaje mi się, że tylko śmierć może zmyć ze mnie ten brud.
Miasto trzech krzyży (Wyróżnienie)
ilustr.: Arina Bożok

Tekst oryginalnie napisany w języku ukraińskim.

Tłumaczenie: Antonina Ciużeńska.

Praca wyróżniona przez jury „Pamiętników Uchodźczych”.

***

Idę przez wąwóz, wokół tylko milczące drzewa. Ludzi tu nie ma – tylko ja i ci milczący towarzysze natury. Czuję pragnienie, by przytulić się do nich, jak do łona matki, i zapłakać. Dawno nie płakałam. Łzy nie przyszły do mnie po śmierci ciotki. Zdejmuję buty i skarpetki, rozpuszczam włosy i idę boso w stronę lasu, mając nadzieję odnaleźć siebie przynajmniej tam, skoro nie udało mi się to się w kamiennym świecie ludzi.

Po godzinie wędrówki widzę przed sobą potężny dąb. Przyciąga uwagę, stoi tu już od ponad stu lat, jakby zapraszał mnie, by się rzeczywiście przytulić. Błądzę samotnie po lesie i pozwalam łzom płynąć. Jestem zmęczona, moje stopy nie są przyzwyczajone do chodzenia bez butów. Wydaje się, że to właśnie ten dąb jest najważniejszy wśród drzew, że potrafi zabrać cały ból i swoją mądrością uleczyć rany, które wciąż krwawią. Chcę, by zmazał wspomnienia o zrujnowanym Chersoniu, ból w oczach mamy i rozpacz w oczach taty. Chcę, żeby pocisk nigdy nie trafił w pobliże naszego domu, żeby mój pokój pozostał cały i żebym przestała bać się głośnych dźwięków.

Przytłacza mnie myśl o tym, dlaczego inni ludzie tak łatwo się przystosowują, zmieniają, a ja nie mogę. Już wkrótce trzeci Dzień Niepodległości Ukrainy od początku pełnoskalowej inwazji, a ja wciąż nie wiem, jak odnaleźć spokój. Gdybym była drzewem, wszystko byłoby prostsze: rosnąć tam, gdzie cię posadzono, wyciągać się ku słońcu i wierzyć w jego moc. Ale jestem człowiekiem, istotą społeczną, która zagubiła się wśród drzew i szuka odpowiedzi w ich wielowiekowej mądrości.

Zagubiona w myślach siadam pod dębem, podciągam kolana i opieram się o jego pień. Dąb milcząco przyjmuje moje myśli, obejmuje mnie swoją mądrością, jak praszczur, który rozumie, ale nie mówi. Po prostu jest, nie odtrąca mnie, lecz otacza miłością i w tym milczeniu odnajduję odrobinę spokoju.

Źródło bólu

Moja droga nie jest łatwa. Gdybym miała ją opisać, powiedziałabym, że to tak, jakby iść starą ścieżką po omacku, na ugiętych nogach i z zasłoniętymi oczami. Idę dalej, ciągle poszukując kamieni przed sobą, przez co mój ruch jest powolny, niespieszny, ale najważniejsze – bezpieczny. Jeśli niczego nie czuję przed sobą, zwalniam i zastanawiam się, co robić. Czasem takie myśli przeciągają się i proces poruszania się przedłuża. Chciałabym poruszać się szybciej, osiągać więcej, pędzić do przodu, ale nie mogę. Ręce są zajęte szukaniem drogi, a myśli – oceną bezpieczeństwa.

„Czy zawsze tak się poruszałam?” – czasem pytam siebie. Prawdopodobnie tak, ale największy ślad pozostawiła wojna. Przeniknęła mi pod skórę. Chciałabym wiele zapomnieć, nie widzieć, nie czuć. Czasami wydaje mi się, że tylko śmierć może zmyć ze mnie ten brud. Tam, gdzie przeszło wojsko, ziemia staje się brudna, skażona; wojskowy sprzęt zostawia po sobie ślady, które trudno wymazać. Ludzie opuszczają miejsca, w których panuje śmierć, jakby podświadomie rozumieli, że nie ma sensu tam dłużej zostawać. Wojna to nie tylko krew. To ograniczenie wszystkiego: przestrzeni, ruchu, możliwości. To ograniczenie wyboru, ograniczenie przyszłości.

Wielu myślało, że zginęłam, nikt mnie nie widział, długo ukrywałam się przed niechcianymi spojrzeniami. Trudno powiedzieć, kiedy zaczął się mój strach. Może był zawsze, jeszcze przed wojną. Może pojawił się później. Teraz stał się częścią mnie i nie wiem, jak się go pozbyć. Strach zmusza mnie do ukrywania się, niepokazywania się innym ludziom. Boję się wszystkiego: ludzi, dźwięków i własnych myśli.

Dziś samotnie wyruszam do polskiego miasteczka – Kazimierza Dolnego. Muszę dużo spacerować. Wynajęłam pokój w hotelu, wzięłam kapelusz. Dwa lata żyłam w ciągłym stresie. Teraz w majówkę jadę pobyć sama ze sobą, poczuć naturę i odetchnąć. Jest mi wstyd, że jadę sama. Czuję się tak, jakby wszystko w naszym społeczeństwie było stworzone dla dwóch osób, a jeśli jesteś sama – to hańba. Pokoje dla dwojga, stoliki w restauracjach na dwie osoby i tak dalej. Dlatego staram się ukryć ten wstyd. Jednym mówię, że jadę odpocząć z innymi znajomymi, drugim – że z kim innym. Tylko najbliżsi wiedzą, co naprawdę będę robić. Jeszcze nie zdaję sobie sprawy z tego, co przyniesie mi ta podróż, ale bez niej nie wytrzymam. Duszę się w Warszawie, duszę się od ciężkich myśli, ale nie płaczę. Nie potrafię płakać, trzymam łzy w sobie. Mam na sobie białe spodnie, białą bluzkę, kapelusz i jestem gotowa iść naprzeciw światu. Oto moja stacja. Wysiadam, idę na przystanek, a autobus wiezie mnie do małego miasteczka, na wzgórzu którego stoją trzy krzyże.

Szczeliny

Zeszłego lata zmarła moja ciotka. Miała trzydzieści osiem lat. W jej mózgu znaleziono guza. Zostawiła osiemnastoletniego syna. Zmarła w Warszawie, w wynajmowanym domu niedaleko stacji metra Kondratowicza, obok lasu, w którym nigdy nie była z powodu choroby. Zmarła w kraju, którego nie znała. Czasami pytała mnie retorycznie: „Czy naprawdę umrę na obczyźnie?”. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W tym stanie nie mogła już nauczyć się języka, ale uprzejmie odpowiadała „Dzień dobry” i „Dziękuję”, szeroko się uśmiechając. Na tym kończyła się jej znajomość polskiego.

Przed chemioterapią chodziłyśmy do szpitalnej stołówki. Ciotka chciała bliżej poznać polską kulturę, więc zamawiałyśmy polskie dania i kawę, którą uwielbiała.

Przyjechała ze mną z Chersonia. Kiedy zaczęły się pierwsze eksplozje, już wiedziała o chorobie, która postępowała, ale świat nie pytał jej, czy zdoła to wytrzymać. Świat nie pytał, a ona nie pytała świata. Wyjeżdżali z synem samochodem przez okupowany Krym i Rosję, bo tylko tą drogą mogli się wydostać. Jej stan nie pozwalał na to, żeby zostać na terenach okupowanych, potrzebowała leków i opieki medycznej. Trzy miesiące później spod okupacji wyjechałam także ja. Tak zaczęłyśmy żyć w Warszawie.

Chciała zobaczyć mój ślub, chciała zobaczyć dzieci swojego syna. Miała wiele planów. Wsiadając do samochodu 24 lutego, wyjeżdżając z Chersonia, nie wiedziała, że wróci tam jako szary popiół.

Próbowałam ją ratować. Biegałam po szpitalach, pukałam do drzwi, rozmawiałam po polsku, nauczyłam się terminów medycznych, o których dwa lata temu nie miałam pojęcia. Gdyby ktoś zapytał mnie, jak te słowa brzmią po ukraińsku, nie znalazłabym odpowiedniego tłumaczenia. Pamiętam twarze lekarzy, trudności z umówieniem wizyty, błagania, by znaleźli termin jak najszybciej. Najgorsze były chwile, w których lekarz przekazywał złe rokowania, ciotka nic nie rozumiała, a ja nie wiedziałam, jak dobrać właściwe słowa, by przetłumaczyć jej informacje o stanie jej zdrowia. Kiedy takie wiadomości przekazuje pracownik medyczny, automatycznie bierze na siebie cały ból i odpowiedzialność. Kiedy tłumaczysz słowa lekarza, ciężar rozpaczy, którą powodują, spada na ciebie.

Zgon w domu w Polsce jest skomplikowany. Trzeba znaleźć kostnicę, dzwonić na cmentarze, zarezerwować czas w krematorium, zorganizować pogrzeb, ceremonię w kościele, znaleźć zakład pogrzebowy. A do tego to wszystko jest bardzo drogie.

Kiedy powiedziano mi, że Walentyna umarła, długo bałam się wejść do jej pokoju. Bałam się zobaczyć jej zesztywniałe, zimne, wymęczone chorobą ciało. Bałam się poczuć ostry zapach śmierci. Modliłam się i zbierałam na odwagę.

Wreszcie wyszłam na przystanek. Obok usiadła zakonnica. Jakby wysłana przez wszechświat, trzymała różaniec i modliła się. Kiedyś, pięć lat temu, myślałam o wstąpieniu do klasztoru i służeniu Bogu. Zaczęłam z nią rozmawiać, okazało się, że jechała spotkać się z matką. Powiedziałam, że jadę do zmarłej ciotki, że się boję. Spojrzała na mnie mądrymi oczami i powiedziała, że ciało to tylko forma, że dusza ciotki się nie zmieniła, że pozostała tak samo piękna i czysta jak zawsze. Rozmawiałyśmy przez dziesięć minut, a potem przyjechał autobus. Pożegnałam się i nigdy więcej jej nie zobaczyłam. Poczułam ulgę. Wtedy pierwszy raz zaczęłam myśleć o przejściu na katolicyzm.

Dwie godziny później obmywałam jej zesztywniałe, już śliskie od upału ciało. Cały czas wydawało mi się, że oddycha. Czułam żal, patrząc na jej kości i czaszkę zdeformowaną przez raka. Blokowałam wszelkie możliwe odczucia, koncentrując się na pracy fizycznej. Gdzieś wewnątrz mnie zaciskał się węzeł, którego do dziś nie mogę rozwiązać. Chciało mi się wymiotować, brakowało powietrza, smród wypychał je ze mnie.

Zadzwoniłam do zakładu pogrzebowego, żeby zapytać o kostnicę. Powiedzieli, że przyjadą i ją zabiorą. Powiedzieli, że zrobią to za trzy godziny, bo dziś jest wielu zmarłych i nie zdążą wcześniej. A więc nie tylko ja tego dnia dzieliłam się bólem śmierci.

Przyjechali i szybko zapakowali ją w czarny, zimny worek, jak zwierzę, które zostało zabite przez silniejszego drapieżnika, jak zwierzę, na które polowano przez długi czas. Dwóch potężnych mężczyzn wyniosło ciało na podwórze i załadowało do samochodu. Jej syn, Denis, pracował wtedy na budowie. Tego dnia nie mogli go wcześniej puścić. Dzwonił zrozpaczony, mówiąc, że nie dojedzie na czas. Przyjechał piętnaście minut po tym, jak zabrali jego matkę. Biegł ze stacji metra, zdyszany i spocony, próbował zdążyć, ale się nie udało. Kaprys losu sprawił, że nie widział, jak dwóch rosłych mężczyzn załadowało jego matkę w czarnym worku do czarnego samochodu.

Miałam problem ze znalezieniem miejsca na cmentarzu. Jeśli jesteś prawosławny, powinieneś pochować zmarłego na cmentarzu prawosławnym, na którym prawie nie ma już kwater, a te, które zostały, są bardzo drogie: dwanaście tysięcy złotych za dwadzieścia pięć lat. Trzeba było wybrać miejsce na miejskim cmentarzu. Tam odbyła się również kremacja ciała. Ubrani na czarno najpierw pożegnaliśmy ją w kościele. Leżała w trumnie, umalowana, ubrana, wśród ikon i świec, młoda i świeża. Zamiast włosów miała perukę. Wydawało mi się, że widzę, jak oddycha, ale rozum podpowiadał, że to niemożliwe. Denis przyjechał w szortach, ksiądz zwrócił mu uwagę. Zdenerwowałam się, bo to nie był moment, by upominać za wygląd. Lał ulewny deszcz, kościelny chór śpiewał na balkonie, a ksiądz krążył z kadzielnicą wokół trumny.

Kiedy w Polsce chowa się Ukraińca, potrzeba mnóstwa dokumentów, aby uzyskać zgodę na kremację. Wyczerpana i zrozpaczona, próbując wspierać bliskich, sprawdzałam w internecie trasę na cmentarz. Aby wjechać na parking samochodem, trzeba było kupić bilet w automacie, ale moja karta nie działała. Stałam w deszczu, bez parasola, a automat uparcie nie przyjmował płatności. Uczucie przygnębienia wracało do mnie. Warszawę zalewał deszcz, a mnie – rozpacz.

Cienie lasu

Gdyby rośliny miały swego boga, byłoby nim Słońce. Żyją z nim w jedności, chwalą jego świetlistą obecność. Ich związek jest oczywisty: Słońce daje życie, a one oddają mu cześć. A co z nami, ludźmi? Wierzymy w to, czego nie widzimy, w to, bez czego możemy żyć, ale mimo to wierzymy, spędzając życie na naszych własnych wyobrażeniach o boskości.

Wciąż nie mogę zaaklimatyzować się w Polsce. Nie przez kraj, ale przez doświadczenia, które ze sobą przywiozłam. Chcę wyrazić wdzięczność Polakom tak bardzo, że za każdym razem, wracając taksówką czy jadąc pociągiem, mówię: „Dziękuję za pomoc Ukraińcom i Ukrainie. Dziękuję za wsparcie. Przepraszam, jeśli my, Ukraińcy, robimy coś nie tak”. Powtarzam te słowa jak mantrę, myśląc, że może uleczą nasze narody, zjednoczą, zmażą wrogość. Czuję, że wzięłam na siebie odpowiedzialność nie tylko za mój bagaż traum, ale i za wzajemne niezrozumienie między naszymi narodami.

Słucham różnych opinii, widzę różne poglądy. Polacy myślą o Ukraińcach tak, a Ukraińcy tak o Polakach. A ja, zmęczona wojną wewnątrz siebie i w ojczyźnie, po prostu chcę żyć. Wydaje się, że jeśli nie znajdę pokoju – zniknę, a moje serce nie wytrzyma tego ciężaru.

Nie wiem, jak długo siedziałam pod drzewem z zamkniętymi oczami. Czas przestał istnieć, orientowałam się tylko według słońca. Nagle zobaczyłam przed sobą chłopca. Wyglądał na jakieś dziesięć lat. Nie wiem, co mógł tu robić. Patrzył na mnie zdziwiony – rozczochraną, brudną, w białych ubraniach, siedzącą pod drzewem. W jego oczach dostrzegłam strach. On bał się mnie, a ja jego. Oboje nie spodziewaliśmy się nikogo spotkać. To była pierwsza osoba, którą zobaczyłam w tym lesie. Bałam się, że go przestraszę, nie chciałam tego. Uśmiechnęłam się, próbując rozładować napięcie, a on po prostu stał i patrzył. Cicho powiedziałam „Hej”, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Chłopiec spojrzał na mnie ostrożnie jeszcze raz i szybko pobiegł dalej ścieżką, a ja zostałam.

Światło wśród cieni

Czas nie zna litości. Nie obchodzą go upadłe drzewa, złamane serca, zawiedzione nadzieje. Czas jest wiernym sojusznikiem śmierci, istnieją tylko dzięki sobie nawzajem. Z początkiem liczenia czasu narodziła się śmierć. Przychodzi, zabiera, łagodzi cierpienia, otwiera drogę dla nowego.

Ostatni raz widziałam ciotkę przed jej śmiercią niedługo przed wypłatą. Miałam niedużo pieniędzy, ale chciałam jej przynieść kwiaty. Stojąc w małym sklepie i wybierając bukiet, pomyślałam: „Dobrze, że mogę przynieść jej kwiaty, póki jeszcze żyje”.

Może dla niej śmierć była wybawieniem od nienasyconej choroby, która pochłonęła jej umysł. Może przyniosła jej ulgę, ale ja zostałam z nieopisanym bólem. Nie wiem, jak przez niego przejść. Zmieszany z wściekłością z powodu straty zamienił się w pragnienie obrony swoich stepów, powrotu na rodzinne ścieżki.

Rosjanie najpierw mieszkali w domu mojej babci, a potem go spalili. Moi rodzice stali się nomadami, najpierw wyjechali do Odessy, a teraz osiedlili się pod Kijowem. Może wszyscy jesteśmy przesiedleńcami, nasze dusze błąkają się po świecie, a my, z jakiegoś powodu, kurczowo trzymamy się określonych miejsc.

Prowadząc badania socjologiczne do jednego z projektów, zebrałam wiele bolesnych historii. Ich cienie wciąż mnie prześladują, choć raport dawno został napisany, a projekt zamknięty.

Przemoc w szkołach to wielki problem społeczny, który tylko się zaostrza, gdy do klas przychodzą dzieci uchodźców. Nauczyciele są zagubieni, nie mają czasu, a dzieci boją się opowiedzieć o swoich cierpieniach, myśląc, że to tylko pogorszy sytuację. Bycie silnym to obowiązek dorosłych, dla dzieci naturalna jest wrażliwość.

Zagubiona wśród drzew polskiego lasu nagle zdałam sobie sprawę, że prawa rządzące naszym życiem podlegają tej samej logice, co prawa natury. Mrówki szybko poruszały się koło moich stóp po pniu drzewa.

Droga przez las

Kolejny dzień w Kazimierzu Dolnym. Z książką w ręce schodzę na śniadanie w hotelu. Szybko zjadam swoją porcję, pochłaniając jednocześnie słowa z książkowych stron. Moją uwagę przykuwa stare zdjęcie na ścianie. Przedstawia ludzi, którzy ponad sto lat temu siedzieli w tej samej sali. Odpoczywali, śmiali się, jedli śniadanie, podczas gdy fotograf uwieczniał ich w tej czarno-białej chwili. Ich twarze są pełne radości. Podziwiają osiągnięcia techniki, nie wiedząc jeszcze, jakie okrucieństwa przyniesie pierwsza wojna światowa, a później także druga. Ich oczy patrzą na mnie, na mój omlet i kawę. Odwracam wzrok, by nie stracić apetytu.

Z mojego okna widać krzyże. Stoją – w ciągu dnia oświetlone słońcem, a nocą sztucznym światłem. Wyglądają jak trzy postacie z rozpostartymi rękami patrzące na rzekę. Milczą, w ciszy lub hałasie, pogrążone we własnych myślach.

Po śniadaniu, przecinając leśne ścieżki, biegnę na polanę. Chcę ostatni raz opowiedzieć drzewu o wszystkim, co mnie boli. Mogłabym porozmawiać z psychologiem, przyjaciółmi, rodzicami, ale jak im wytłumaczyć ten ból? Po co im ten ciężki bagaż, skoro sama ledwie go niosę?

Jest gorąco, powietrze przypomina mi klimat Chersonia. Planuję przejść osiem kilometrów pieszo i dotrzeć do sąsiedniej wsi, aby zobaczyć stary młyn. Dąb milczy, jakby drzemał w ciepłych promieniach słońca. Ja też milczę, słowa nie układają się w zdania. Wiatr porusza gałęzie, przelatuje przez moje włosy, przez lniane ubranie. Wiatr nie potrafi rozwiać myśli. Są ciężkie jak kamień, który przygniata piersi, i żadna siła nie może go ruszyć.

Mówią, że na świecie nie ma sprawiedliwości, i dawno przestałam jej szukać. Mówią, że czas leczy rany, ale wojna trwa już trzeci rok, a ja nadal się nie podniosłam. Na Chersońszczyźnie lasy są rzadkie i sztucznie sadzone na Oleszkowskich Piaskach. A tutaj, w Polsce, lasy są prawdziwe, dzikie i silne, żyją własnym życiem, walczą o swoją przestrzeń. Pełna współczucia dla siebie, rodziców, dla swojego kraju i narodu, wstaję spod dębu i idę dalej, samotnie, boso, ukrytymi ścieżkami w kierunku młyna, bojąc się, że ktoś zobaczy mnie w takim stanie.

Nowe korzenie

Odległe echa życia przodków zmuszają mnie do zastanowienia się nad ich losami. Dawno temu Rosjanie wysiedlili ich z Odessy, wywłaszczyli, zamienili ich dom w sztab, dzieci i żonę wysłali na stepy Chersonia, a męża uwięzili. Oni przetrwali. Jedna z córek wyszła za mąż za mojego pradziadka, a potem zaczęła się druga wojna światowa. Wśród wielu historii i lęków tamtego czasu ich córka spotkała mojego dziadka. Urodzili mojego ojca, a on spotkał moją matkę, i tak pojawiłam się ja.

Czując siłę głosów mojego rodu, zdaję sobie sprawę, że każde z nich żyje we mnie, przecinając czas i przestrzeń. Szepczą mi, przypominając o przynależności do rodziny, o bliskości, której ani lata, ani odległość nie mogą zerwać. Każda z tych historii, każde z tych żyć to ogniwo w długim łańcuchu, który łączy mnie z przeszłością. Wszystkie są przesiąknięte tragediami, walką i pragnieniem życia.

Te historie są mi bliskie jak drzewa w lesie, które korzeniami trzymają się nawzajem, splatając się we wspólnej ziemi. My, ludzie, jesteśmy podobni do lasu. Wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami, powiązani niewidzialnymi nićmi, które prowadzą do naszych przodków, którzy kiedyś rzucili swoje nasiona na ziemię życia. Tutaj, pośród drzew, czuję pokrewieństwo z każdym z nich, jak z każdym głosem, który rozbrzmiewa w mojej duszy. W lesie jest coś wspólnego, coś jednoczącego – drzewa, podobnie jak ludzie, rosną i dążą do nieba dzięki życiodajnej sile przodków. To więź, której nie da się przerwać. Las przypomina, że nawet w rozłące pozostajemy częścią czegoś większego niż nasze własne życie.

Czasu się nie wybiera, wybiera się tylko czyny. W nocy obudził mnie śpiew ptaków – dawno nie słyszałam tak delikatnych i czystych dźwięków w ciemności. Leżąc w łóżku i wpatrując się w sufit, poczułam, jak zalewa mnie fala ulgi. Może dąb przekazał mi swoją siłę, może ziemia, na której spędziłam większość dnia, napełniła mnie spokojem. A może to miasto trzech krzyży przywróciło mi część utraconego spokoju.

Rano, pakując walizkę, spoglądam na wzgórze. Coś się we mnie zmieniło, jakby ciężka płyta bólu przesunęła się z miejsca. Wszystkie rzeczy są brudne, więc jestem zmuszona wyjechać w mokrych ubraniach. Lepsze brudne rzeczy niż dusza. Zamykam pokój, schodzę po schodach i żegnam się z wdzięcznością. W recepcji wypowiadam moją mantrę trzech zdań o wdzięczności między narodami, a potem wychodzę na ulicę, unikając głównego placu.

Dopóki moja ojczysta ziemia jest w stanie wojny, nie jest w stanie mnie uleczyć. Moja siła nie pochodzi od niej. Tym razem leczyłam się polską ziemią. To polska ziemia mnie leczy.

***

Wszystkie „Pamiętniki uchodźcze” dostępne także w wersji e-booka i audiobooka tutaj!
Papierowe wydanie będzie dostępne od stycznia w formie cegiełki na działania Grupy Granica.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×