Powiedzieć, że w Polsce pije się alkohol, to nie powiedzieć nic. Pijemy prawie wszyscy i prawie wszędzie. Według Narodowego Testu Zdrowia Polaków, przeprowadzonego w 2020 roku na próbie ponad 400 tysięcy Polek i Polaków, osoby spożywające alkohol stanowią 89% pełnoletnich obywateli. Zgodnie z analizami OECD, rocznie na jednego Polaka przypada średnio 11,7 litra czystego alkoholu. Odpowiada to około 2,4 butelki wina lub 4,5 litra piwa tygodniowo na osobę w wieku 15 lat i więcej. Żyjemy w prawnej fikcji: średni wiek inicjacji alkoholowej w Polsce wynosi 12 lat. Rynek alkoholi jest wart w Polsce ponad 40 miliardów złotych rocznie. Jednocześnie koszty, które ponosi budżet państwa na skutek nadmiernego picia Polaków, wynoszą ponad 30 miliardów złotych.
Wzory i style picia
W Unii Europejskiej wyróżnia się trzy wzory spożywania alkoholu: ze względu na dominację piwa, wina lub wódki. Nad Wisłą wciąż najwięcej pije się wódki, przy czym połowa z pijących ją osób każdorazowo przekracza tak zwany „poziom trzeźwości”. Jako społeczeństwo znajdujemy się w czołówce państw europejskich zarówno pod względem ilości spożywanego alkoholu, jak i częstotliwości jego ryzykownego picia (WHO, 2016).
W Polsce piją więc prawie wszyscy dorośli mężczyźni (90% z nich) i większość dorosłych kobiet (79%) (CBOS, 2019). Pije także ponad połowa młodzieży w wieku 15-19 lat (55,6%). 18,6% ze wszystkich spożywających alkohol w Polsce osób pije ryzykownie lub szkodliwie (Fal, 2020). Ponad 800 tysięcy osób w Polsce − czyli 2% całej populacji − jest uzależnionych od alkoholu. Kolejne 5-7% całego społeczeństwa pije szkodliwie. Oznacza to, że około 1/10 społeczeństwa ma problem z piciem alkoholu. Wszystko to przy założeniu, że picie alkoholu w wieku nastoletnim niczym nie różni się od spożywania go w wieku dorosłym, z w pełni ukształtowanym układem neuronalnym. Gdyby uznać, że jakiekolwiek picie w wieku nastoletnim jest ryzykowne − a tak na przykład zakłada amerykańska agencja federalna CDC (Centers for Disease Control and Prevention) − wówczas liczba osób pijących szkodliwie i ryzykownie w Polsce jeszcze wzrośnie.
Jak pisze Adam Podgórecki, spożywanie alkoholu to przede wszystkim czynność społeczna. Jest ona kształtowana we wzory przez historię, podlega więc zmianom, jednak najważniejsze trzy wzory pozostają, zdaniem Podgóreckiego, wciąż takie same. Pierwsze źródło można określić jako „rytualistyczne” – w tym wypadku spożywanie alkoholu przeszczepia się z czasem z religijnych ceremonii w różne okazje życia towarzyskiego. W przypadku drugiego wzoru, czyli picia „towarzyskiego”, picie jest przede wszystkim wiązane z uczuciem wspólnoty, poszukiwaniem oparcia i pozytywnej samooceny. Ostatnie źródło stanowi wzór „utylitarny”, w którym odurzanie się alkoholem służy przede wszystkim realizacji celów, takich jak rozładowanie napięć emocjonalnych.
Dana osoba może w różnych okolicznościach korzystać z alkoholu w rozmaity sposób, dlatego też Antoni Kępiński, znany polski psychiatra, wyróżnił pięć stylów picia na podstawie motywacji, która skłania osoby do picia: neurasteniczny, kontaktywny, dionizyjski, heroiczny i samobójczy. Styl neurasteniczny oznacza picie w małych ilościach, za to często: zwłaszcza gdy jest się zmęczonym i rozdrażnionym. Picie kontaktywne ma na celu przede wszystkim uzyskanie lepszego kontaktu z innymi ludźmi. Stąd łatwo jest przejść do stylu dionizyjskiego, który od kontaktywnego różni się przede wszystkim ilością. Chodzi tu o uzyskanie stanu zamroczenia, w którym można się oderwać od codziennej rzeczywistości. Picie heroiczne również wymaga dużych ilości alkoholu, ponieważ dopiero wtedy uzyskuje się poczucie mocy i „gotowości do wielkich czynów”. Jak pisze Kępiński, w tych wypadkach etanol wyzwala „tkwiącą w każdym człowieku, a tłumioną przez codzienne życie proporcję heroiczną”. Styl samobójczy to picie po to, żeby uwolnić się od problemów: wiąże się z autoagresją i dążeniem do samozniszczenia. Najczęściej kończy się utratą przytomności i „urwanym filmem”, ponieważ tylko wtedy, gdy alkohol rozpuści wszystkie granice, osoba pijąca czuje się wolna.
Ile wódki mieści twoje akwarium?
Wśród osób pijących szkodliwie mężczyźni stanowią 80%. Na istnienie tej dysproporcji wpływają różne czynniki, między innymi wieki rozpijania ludności chłopskiej przez szlachtę, kulturowy nakaz picia wobec mężczyzn, etos swojskości („ale ze mną się nie napijesz?”) czy w najnowszej historii polski – kryminalizacja i penalizacja innych substancji psychoaktywnych. Inne przyczyny takiego stanu rzeczy widać w opisanych wzorach i stylach picia. Z jednej strony jest to chęć bycia z innymi, z drugiej zaś – męska emocjonalna codzienność, które zupełnie nie przypadkiem wchodzą ze sobą w konflikt.
Bycie mężczyzną na ogół oznacza, że mniej lub bardziej skutecznie przeszło się socjalizację do odgrywania konkretnego zestawu ról potrzebnych, żeby być uznanymi za pełnowartościowego przedstawiciela swojej płci. Można więc za Simone de Beauvoir powiedzieć, że nie rodzimy się mężczyznami, ale stajemy się nimi: obserwując naszych ojców, ich kolegów, swoich dziadków, wujków oraz rówieśników. Oglądamy filmy, w których James Bond zamawia martini (shaken, not stirred); czytamy książki, w których bosman Nowicki co i rusz pociąga rum z piersiówki; wychodzimy na podwórko i boisko, gdzie starsi mężczyźni walą kolejne browary. W przypadku mężczyzn picie jest kulturową i społeczną oczywistością. Piszą o tym Marcelina Dmochowska, Michał Sońta i Małgorzata Ostrowska – autorzy i autorki raportu o wzorach picia alkoholu wśród studentów − „picie alkoholu jest swego rodzaju normą, której nie można zmieniać. Zrezygnowanie z alkoholu nie jest postrzegane jako wybór, który każda osoba może podjąć, ale jako łamanie pewnych zwyczajów, odejście od «normalnego» stanu rzeczy”. Facetom dużo bardziej nie wypada nie pić, niż kobietom: często nawet prowadzenie samochodu nie jest uznawane za wystarczająco dobry powód do abstynencji, bo przecież „zanim pojedziecie, to wytrzeźwiejesz!”.
Figury pijanego wujka na weselu albo „najebanego starego” przy wigilijnym stole wydają się być przykładami sytuacji, w których mężczyzna, realizując wpojony mu model męskości, przeholowuje z alkoholem – postrzeganym jako jedyny dostępny środek pozwalający na ucieczkę (nawet jeśli tylko fikcyjną i jeszcze głębiej wpychającą go w ten model) przed paradygmatem mężczyzny-macho. Chyba każdy z nas był w takiej sytuacji lub przynajmniej słyszał o niej od innych: oto na imprezie jakiś mężczyzna pije za dużo alkoholu, po czym zaczyna zaznaczać swoją obecność w towarzystwie. Im bardziej jest pijany, tym robi się gorzej – w końcu następuje rozwiązanie sytuacji: albo goście wychodzą, albo mężczyznę udaje się wyprowadzić. Często epizod końcowy oznacza wymiotowanie, a następnie historia ta opowiadana jest w ramach kombatanckiej anegdoty z imprezy. Zazwyczaj historia, odpowiednio przedstawiona, ma świadczyć o tym, że była to „dobra zabawa”: w końcu alkohol lał się strumieniami, są na to dowody rzeczowe.
Nieudana ucieczka z męskiej szatni
Z jednej strony picie alkoholu przedstawiane jest jako wybór jednostki i jeden z wielu sposobów spędzenia wolnego czasu. Z drugiej – bycie abstynentem powoduje, że doświadczenie interakcji na spotkaniach towarzyskich uznawane jest społecznie za niepełne, w pewien sposób wybrakowane – nawet jeśli zdaniem osób niepijących jest zupełnie inaczej. Gdyby ktoś kiedyś chciał stworzyć podręcznik do bycia mężczyzną w Polsce, to pierwszym równaniem byłoby zapewne to: alkohol = męskość. Widać to chociażby w reklamach: starszy, stateczny gwiazdor i ikona polskiego kina, Bogusław Linda, uczy zagranicznych, młodych mężczyzn polskich zwyczajów. W jednym klipie jest to toast (zawadiackie „Podchorąży zawsze zdąży” zamiast sztywnego „Na zdrowie”), w innym z kolei – sztuka przechodzenia na „ty” (zazwyczaj pije się bruderszafta, ale z panem Bogusławem pije się swojskiego brudzia). Ślepe posłuszeństwo wobec autorytetów i tłumienie emocji uznawanych za „niemęskie” to jedne z fundamentów patriarchatu jako społecznego systemu. W tym kontekście powyższe reklamy należy traktować nie jako „żartobliwy” wybryk panów i pań z agencji reklamowej koncernu alkoholowego, ale jako wyraz określonej logiki społeczno-kulturowej. Szczególnie istotna jest tu postać male role model, czyli starszego, znanego i przystojnego mężczyzny w przekazywaniu młodszym (a więc znajdującym się niżej w męskiej hierarchii) facetom tradycji picia i odurzania się jako realizowania swojej męskości. Niepijący mężczyzna uznawany jest bowiem za „niemęskiego”, „dziwnego”, „podejrzanego”.
Mówią o tym Artur Nowak i Marek Sekielski, autorzy „Ogarnij się, czyli jak wychodziliśmy z szamba”. W szczerej i bolesnej opowieści o własnych uzależnieniach stwierdzają wprost: „to nie alkohol był problemem, ale emocje”. Nowak jako rdzeń swojego uzależnienia wymienia przede wszystkim lęk i wstyd, a równocześnie konstatuje: „takich ludzi jest wokół mnóstwo”. Kiedy Sekielski dzieli się przemyśleniami na temat procesu trzeźwienia, wielokrotnie podkreśla rolę terapii i rozmowy. Z jednej strony również wskazuje na częściowy uniwersalizm swoich doświadczeń, z drugiej jednak zwraca uwagę na fakt, że i on, i Nowak dopiero wynajdują język do ich wyrażania. Zapytani przez Tomasza Stawiszyńskiego w podkaście „Skądinąd” o źródło problemu, który przez lata próbowali zalać alkoholem, autorzy „Ogarnij się…” wskazują na brak „dawania sobie prawa do tego, żeby czuć się ze sobą dobrze, pozwolić sobie na rodzaj troski względem samego siebie”. Kiedy Nowak mówi, że nie wie, skąd brało się w nim tyle lęku i wstydu, Stawiszyński, drążąc, rzuca kolejne podpowiedzi: może dzieciństwo? Albo relacje z rodzicami?
Być może. Jeśli jednak są to słuszne intuicje, to warto zastanowić się nad tym, co sprawia, że dzieciństwo i/lub relacje rodzinne przynajmniej 640 tysięcy mężczyzn w Polsce były na tyle podobne, że spowodowały identyczną reakcję?
Pytanie Stawiszyńskiego jest bardzo ważne. Istnieje na nie jednak także inna odpowiedź niż te Nowaka i Sekielskiego. Żeby było jasne: nie zamierzam polemizować z ich doświadczeniami. Chylę czoła przed odwagą i szczerością, z jaką są gotowi opowiadać o cierpieniu, jakie powodowali i przeżywali. Czy jednak, mówiąc o męskim alkoholizmie, jesteśmy skazani tylko na indywidualistyczne i psychologiczne odpowiedzi? Czy nie ma innych wyjaśnień tego, że ponad 600 tysięcy mężczyzn w tym kraju to alkoholicy, niż stwierdzenia „to wina rodziny” albo „to wina jednostki, czegoś w danym mężczyźnie”?
Warto przynajmniej szukać. Jesteśmy to winni sami sobie i innym – naszym rodzinom, bliskim, przyjaciołom, znajomym i całej reszcie osób, którym nasze, męskie picie przysparza cierpienia. Jedną z możliwych odpowiedzi na pytanie „unde wódka” jest patriarchat, który łączy ze sobą indywidualną perspektywę i społeczną dynamikę, bez uwzględnienia której żadne wyjaśnienie nie może być satysfakcjonujące.
Żyzna gleba patriarchatu
Patriarchat może być definiowany na różne sposoby. Wśród różnych ujęć szczególnie istotne są dwa: polityczne i psychologiczne. Rozumiany na sposób polityczny patriarchat jest głównym przedmiotem feministycznych analiz. To skomplikowany system, który najłatwiej zilustrować na przykładach chociażby zachowań seksistowskich czy logiki organizacji rodziny, w myśl której miejsce kobiety jest w domu, gdzie ma być posłuszna mężowi, a tego drugiego z kolei – w pracy. Według filozofki i aktywistki bell hooks to przede wszystkim „system polityczno-społeczny, oparty na niekwestionowanym przekonaniu, że mężczyźni są z natury dominujący, lepsi od wszystkich i wszystkiego, co «słabe»”.
Zdaniem niektórych badaczy, jak choćby terapeuty Johna Bradshawa, autora „Powrotu do swego wewnętrznego domu”, patriarchat ma również – a może przede wszystkim − wymiar psychologiczny. W tym rozumieniu jest to „dynamika między jakościami uznawanymi za «męskie» i «kobiece», w ramach której połowa naszych ludzkich cech jest doceniana, a druga połowa – dewaluowana”. Zdaniem Bradshawa wszyscy uczestniczymy w tym chocholim tańcu: zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Kulturowo wytwarzany i podtrzymywany system wartości, jakim jest patriarchat, stanowi „perwersyjną forma relacji, w której prawdziwą intymność zastępują złożone, ukryte warstwy dominacji i podporządkowania, zmowy i manipulacji”. Czy ucieczka z tego systemu jest w ogóle możliwa? Nawet jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na chwilę – krótkie wynurzenie się w celu dania upustu tłumionym emocjom? Właśnie wtedy, cały na biało, na scenę wchodzi nasz chemiczny superbohater: Mr C2H5OH.
Zdaniem hooks, pozornie paradoksalnie, pierwsza zasada patriarchatu dotyczy samych mężczyzn. Jak pisze w „Gotowych na zmianę”, w patriarchacie chłopcy – żeby stać się mężczyznami – muszą się najpierw emocjonalnie samookaleczyć. Aby zostać uznanymi za mężczyzn, mają zerwać z przeżywaniem swoich emocji. Gdy ktoś zdecyduje się tego nie robić lub proces represji i wypierania niektórych uczuć nie wyjdzie w stu procentach, wówczas, jak pisze hooks, może być pewny, że „patriarchalni mężczyźni odprawią rytuały władzy, które zniszczą jego poczucie własnej wartości”. Za uwagami teoretyczek feminizmu idzie też terapeuta Terrence Real, który pisze o procesie „normalnej traumatyzacji” chłopców w procesie dojrzewania: codziennej indoktrynacji do przestrzegania reguł patriarchalnej ideologii, według której być mężczyzną to przede wszystkim „być silnym”. Jak pisze: „naszym synom od wczesnego dzieciństwa skutecznie się wpaja: nie płacz, nie okazuj wrażliwości i słabości, nie pokazuj, że się przejmujesz”.
Patriarchat jest więc żyzną glebą dla alkoholizmu. Odpowiada również na pytanie o to, co takiego można uznać za wspólny mianownik w doświadczeniu 640 tysięcy polskich mężczyzn. Biorąc pod uwagę fakt, że wszystkie dzieci w jakimś stopniu doświadczają patriarchalnej przemocy na pewnym etapie swojego życia, a sam fakt niebycia mężczyzną nie gwarantuje wcale tego, że dana osoba nie będzie wyznawcą patriarchalnej ideologii, sprawa wygląda co najmniej poważnie. Patriarchat działa jako system kontroli i wytwarzania podmiotowości, wpływający na myślenie o innych ludziach i nas samych, bazuje na tłumieniu oraz represjonowaniu emocji, które uznaje za „niemęskie” – w przypadku mężczyzn − lub „niekobiece” – w przypadku kobiet. W pierwszej kolejności nie jesteśmy jednak mężczyznami lub kobietami, ale ludźmi. Nasze pierwszo- czy drugorzędowe cechy płciowe mogą wpływać na emocje, jakich doświadczamy, ale nigdy ich nie determinują. Jako ludzie przeżywamy całą gamę uczuć, bo doświadczamy całego spektrum wydarzeń: kochamy, tęsknimy, wściekamy się i wstydzimy, cierpimy czy cieszymy się, wygłupiamy. W ramach patriarchatu wiele z tych emocji – jeżeli nie większość – uznawana jest za „podejrzane”, w efekcie czego należy się ich wyprzeć. Jako mężczyzna mam być silny, pewny siebie, odważny; mam przede wszystkim utożsamiać się z zestawem cech kojarzonych z męskością.
Równocześnie, jak pisze w „Pochwale przyjaźni” Michał Herer, w dzisiejszym społeczeństwie każdy z nas funkcjonuje jako „jednoosobowa firma, konkurująca z innymi na rynku”. Oznacza to, że wymaga się od nas znakomitego zorganizowania, pomysłowości, siły przebicia, bogatego zestawu kompetencji oraz całego arsenału środków, z których często najważniejszym są pieniądze. Na tak rozumianym rynku nie ma miejsca na inny rodzaj relacji niż tylko konkurencja – mój sukces niejako z definicji oznacza czyjąś porażkę. Musimy więc być odporni na stres, wykazywać się nieustannie wolą walki i chęcią do samorozwoju, a także – szczególnie jako mężczyźni – zapewniać naszym bliskim bezpieczeństwo: jeśli trzeba, również odwołując się do przemocy ekonomicznej, psychicznej lub fizycznej.
Tymczasem kryzys męskości – wyśmiewany między innymi przez Magdalenę Środę – ma miejsce. Nie jest on przy tym kryzysem zajmowanej pozycji: jako mężczyźni wciąż dzierżymy ogromną władzę − mamy w społeczeństwie przewagę symboliczną, fizyczną i reprezentacyjną, co przekłada się na nasze szanse życiowe. Często zarabiamy więcej wcale nie ze względu na kompetencje, ale – wbrew merytokratycznym obietnicom − ze względu na sam fakt „bycia mężczyzną”. Kryzys przeżywa jednak model, według którego do tej pory zorganizowane było socjalizowanie chłopców do bycia mężczyznami. W świecie, w którym coraz więcej kobiet wymaga od swoich partnerów emocjonalnej dojrzałości, świadomości czy zaangażowania w relacje, mężczyźni realizujący dotychczas jedyny akceptowany społecznie model bycia mężczyzną zostają na lodzie. I zazwyczaj nie rozumieją, dlaczego tak się dzieje.
Zdaniem Deana Ornisha, profesora medycyny na Uniwersytecie Kalifornijskim, „jeśli pracujesz, żeby zdobyć uznanie i władzę (…), to kiedy w swoim przekonaniu próbujesz nawiązać kontakt z innymi, w rzeczywistości oddzielasz się od nich”. Paradoks? Tak, ale nie w ramach patriarchalnej logiki. Istnieje przy tym wyraźne podobieństwo między uwagami Ornisha a problematycznymi wzorcami picia. Korzystając z alkoholu jako substancji rozluźniającej nas i ułatwiającej nam bycie z innymi ludźmi, de facto utrudniamy sobie (z każdym kolejnym kieliszkiem, browarem lub szotem) osiągnięcie celu, jakim jest komunikacja i porozumienie z innym człowiekiem. Paradoksalnie więc, chcąc uciec przed zasadą milczenia oraz codziennością, w której nie ma miejsca na prawdziwy, otwarty i szczery wyraz naszych emocji i doświadczeń, wikłamy się w nie jeszcze bardziej.
Wszystkie powody naszych toastów
Wspomniany „luz” – czasami rozumiany bardziej jako stan emocjonalnej niewrażliwości − jest według hooks pierwszym etapem, który chłopcy muszą osiągnąć w trakcie wchodzenia w męskie role płciowe. W ramach patriarchatu takie zachowania jak okazywanie troski, czułość czy wyrażanie uczuć innych niż agresja jest nie tylko skorelowane z niemęskimi rolami płciowymi (przez co stanowi zagrożenie dla statusu „męskości” mężczyzny, który decyduje się na ich wyrażanie), ale wręcz wyklucza się z patriarchalną, męską tożsamością. Dlatego alkohol jest po prostu funkcjonalny w męskim doświadczeniu. Jest akceptowanym społecznie (a nawet wskazanym jako słuszny) sposobem na radzenie sobie z życiem i tymi strasznymi emocjami. Picie jest wyborem, ale najczęściej – jedynym słusznym. Wprost pokazuje to w swojej książce „Samiec alfa musi odejść” Liz Plank, kiedy przygląda się kulturze picia w ZSRR: „męskie picie było istotnym elementem tożsamości robotnika i sposobem na odróżnienie się od «innych», czyli na przykład od kobiet lub ludzi, którzy nie pracowali w fabrykach (…). [Picie wódki] stało się wyjątkowo zmaskulinizowanym rytuałem, a sowieccy robotnicy nie mogli nawet pić wina czy piwa, bo uważano je za «zbyt kobiece». Innymi słowy – jedynym wyborem była dla nich wódka. Trzeźwość także utożsamiano z kobiecością, a na niepijących mężczyzn wołano mokraja kurica (zmokła kura), co brzmi szczególnie wymownie w kontekście absolutnie nieseksistowskiego rosyjskiego powiedzonka: «kura to nie ptak, baba to nie człowiek»”.
„Walenie wódy” przez lata często było (i wciąż niestety bywa) jedynym dostępnym mężczyznom sposobem na to, żeby być wśród innych ludzi, nie mając na sobie całego zestawu osłon, nie używając arsenału uników. Problem w tym, że kiedy kolejne kieliszki – pozornie − zdejmują z pijącego maski, które musi na siebie nakładać, żeby funkcjonować jako mężczyzna, de facto nakłada on na siebie chemiczną zbroję. Z czasem staje się ona coraz cięższa, a jej zdejmowanie wymaga coraz więcej energii, siły i samozaparcia. Jednak pomimo zmieniającego się świata wciąż w zbyt wielu przypadkach jako mężczyźni nie jesteśmy wychowywani do akceptowania własnych emocji, a co dopiero do dzielenia się nimi. Najczęściej nie dysponujemy w ogóle językiem, który pozwalałby nam na nazwanie tego, co często się w nas dzieje, a jeżeli już mówimy o tym, to zazwyczaj korzystamy z dostarczanych nam przez kulturę i środowisko klisz. Picie alkoholu traktujemy więc jako coś przezroczystego i niesprawiającego problemów. „Łojenie bimbru” czy „browarek po robocie” to domyślne ustawienia, do których od dziecka programują nas dom, szkoła i kultura. Nawet jeżeli w tym systemie istnieją wyłomy (krytyczni wobec alkoholu rodzice i bliscy, abstynenci wśród znajomych lub filmy oferujące coś innego niż obraz alkoholu jako panaceum na całe zło), to siłą rzeczy nie są w stanie sprawić, że cały system od razu runie.
Emocje? Komercjalizowałbym
Alkohol jest towarem. Jego produkcja i sprzedaż generują zyski, a więc można rozpatrywać jego znaczenie na płaszczyźnie ekonomicznej. W połowie lat 70. XX wieku szacunkowo 10 procent PKB Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej stanowiły wpływy ze sprzedaży alkoholu. Jednak wbrew wolnorynkowym rojeniom substancje psychoaktywne nie są towarem „jak każdy inny”. Z jakiegoś powodu niektóre towary – nawet w wolnorynkowej gospodarce kapitalistycznej – poddawane są regulacjom, a obrót nimi jest kontrolowany. Tak jest choćby z marihuaną, którą od 2017 roku dopuszczono w Polsce do obrotu farmaceutycznego pod warunkiem uzyskania szeregu oświadczeń i dopuszczeniu pacjenta do terapii eksperymentalnej. Tymczasem alkohol dostępny jest na każdym rogu, a jego obecność w polskim krajobrazie przypomina kostkę Bauma: jest wszędzie, a nawet jeśli nie, to zaraz tam będzie.
Jak pisze psychiatra, profesor Anna Klimkiewicz z Katedry i Kliniki Psychiatrycznej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, szczególnie przemysł piwny wkłada „wiele wysiłku, aby tworzyć wokół spożycia alkoholu aurę atrakcyjności i rozrywki, ukrywając, zresztą bardzo skutecznie, wszelkie negatywne aspekty picia. Pojawia się niebezpieczna sytuacja, gdzie intoksykacja alkoholem staje się wyrazem przynależności do grupy i ma zwiększać atrakcyjność osoby pijącej. Kreuje się sytuację, gdzie picie niskoprocentowych alkoholi, a przede wszystkim piwa, jest odbierane jako zupełnie nieszkodliwy sposób spędzania czasu”.
Skrajnym przykładem tego zjawiska jest Gala Alkomaster, podczas której zaproszeni celebryci i influencerki biorą udział w „alkoholowych pojedynkach”. Pijąc trzy rodzaje alkoholi (słabe, średnie i mocne), zawodnicy mają rozwiązywać różnego rodzaju zadania, przede wszystkim zaś – „dobrze się bawić”. To przykład marketingowego zabiegu polegającego na zerwaniu związków przyczynowo-skutkowych w przypadku picia. Żeby zarobić, reklamuje się „fajne” elementy odurzania się, jednak z przygotowanego wcześniej obrazka celowo wycina się jego konsekwencje: widzowie Alkomastera nie zobaczą przecież celebrytów męczących się z kacem, jadących na płukanie żołądka czy zachowujących się agresywnie po powrocie do domu.
Ciekawe czemu?
W kapitalizmie nie ma zjawiska, które – przynajmniej potencjalnie – nie mogłoby stać się źródłem zysku. Nie inaczej jest z naszymi emocjami, które również podlegają utowarowieniu. Temu służą chociażby clickbaity: krótkie, przesadnie wyolbrzymiające treść materiału nagłówki, które budzą w odbiorcach duże emocje. Cechą charakterystyczną clickbaitowych nagłówków jest to, że należy w nie kliknąć, żeby uzyskać dostęp do reklamowanych w ten sposób treści. Głównym celem ich stosowania jest generowanie zysku, ponieważ klikając na dany clickbait, automatycznie przenosimy się do innej witryny internetowej, gdzie – poza sensacyjnym materiałem – znajdziemy całe mnóstwo reklam. Chodzi więc o wywoływanie ciekawości, lęku, zazdrości i tak dalej po to, żeby następnie uzyskać część czyjejś uwagi – najcenniejszego poza danymi osobowymi towaru, jakim dysponuje internauta. W ten sposób strona odnotowuje odwiedziny, co bezpośrednio przekłada się na wysokość zysków, jakie osiąga z reklam.
Jaki to wszystko ma ze sobą związek? Czy to teoria spiskowa, w której clickbaity, patriarchat i picie wódki łączą się ze sobą, a nad wszystkim czuwają niezawodni reptilianie? Nie do końca. Spoiwem, które łączy wszystkie wymienione elementy, są właśnie emocje. Jeśli bowiem emocje i zarządzanie nimi, a także ich wytwarzanie, są w stanie generować zysk, to w grę wchodzą pieniądze, a jeśli pieniądze – to także władza. Realizacja wizji, w której mężczyźni, odchodząc od patriarchalnego modelu męskości, zaczynają nie tylko dysponować językiem pozwalającym na wyrażanie emocji (a nie tylko podleganie im oraz ich tłumienie), musi prowadzić do załamania się dotychczasowego modelu generowania zysków – nie tylko przez koncerny produkujące alkohol, ale również przemysł kulturalny.
Konsument idealny
Alkoholik przypomina konsumenta idealnego: jest uzależniony, więc wyda każde pieniądze tylko po to, żeby kupić towar. By zamaskować picie, gotów jest wspinać się na szczyty ekstrawagancji, jednak de facto etanol jest w każdym napoju ten sam, więc koncern danego wina może dowolnie podbijać marżę, powołując się na ekskluzywność danego wyrobu, a równocześnie sprzedawać w tych samych butelkach popłuczyny po produkcji pierwszego. O tej dwoistości wspomina też Sekielski, kiedy w rozmowie z Nowakiem opowiada o tym, jak pieczołowicie wybierane ekskluzywne wina, kupowane przez niego na specjalną okazję, ostatecznie kończyły w ten sam sposób: pite „na hejnał”, samotnie w domu. W końcowej fazie choroby alkoholika zazwyczaj nie stać już na utrzymywanie pozorów. W dodatku wyrobiona tolerancja oraz lata picia sprawiają, że nie może nagle przestawić się z picia wódki na picie wina i oczekiwać takich samych efektów. Jednak w innych fazach – a picie ryzykowne lub patologiczne może ciągnąć się przecież latami – osoby pijące są konsumenckimi kurami znoszącymi złote jaja. Jeżeli do kwot wydawanych na sam alkohol, niezależnie od tego, gdzie i kiedy, doliczyć również „zakupy impulsywne”, czyli zahaczenie o kebaba w trakcie libacji, zgubione paczki papierosów czy wzięte taksówki, by trafić do domu, w portfelach zastanawiająco dużej liczby osób robi się zadziwiająco pusto.
Reklamowanie wódki sloganami takimi, jak „Wyłącz spinę!”, „To i po pracy się należy”, „Keep walking”, „Po swojemu – po prostu” czy „poczuj Bieszczady w mieście”, jest świadomie prowadzoną grą przez alkoholowe koncerny. Ogrywanie stereotypowych skojarzeń związanych z męską tożsamością jest po prostu opłacalne: najpierw zaszczepia się poczucie niewystarczalności, a następnie podsuwa się produkty, które mają wypełnić dziurę. To strategia od lat krytykowana w środowiskach feministycznych, które znakomicie punktują działający od lat w identyczny sposób przemysł kosmetyczny czy modowy. Podobnego poruszenia brakuje jednak wciąż w odniesieniu do mężczyzn i przemysłu alkoholowego. Tymczasem dzięki takim zabiegom alkohol zaczyna się kojarzyć z czasem wolnym, przez co de facto kolonizuje naszą wyobraźnię, stając się po prostu synonimem „luzu” czy braku presji i stresu. Dla wielu obciążonych szeregiem norm i obwarowań kulturowych mężczyzn, którzy zazwyczaj nie tylko nie dysponują świadomością ich istnienia, ale nie mają nawet języka, żeby móc je nazwać – co w przypadku kobiecych doświadczeń wydaje się być zdecydowanie rzadszym zjawiskiem, głównie dzięki tytanicznej pracy milionów feministek, badaczek i aktywistek, wypracowujących alternatywne sposoby wyrazu upłciowionego doświadczenia – to po prostu przepis na rozłożoną w czasie katastrofę.
Wszystkie nowe szanse
Czy jeżeli jako mężczyźni czujemy, że nie ma takiego języka, w którym moglibyśmy wyrażać całość naszego doświadczenia, a nie tylko jego patriarchalną część, oznacza to automatycznie, że powinniśmy załamać ręce, usiąść przed komputerem i zacząć oglądać wykłady Jordana Petersona czy profile w rodzaju tych Dana Bilzeriana i Andrew Tate’a? Zdecydowanie nie. Jako teoria i praktyka polityczna feminizm mówi, że w społeczeństwie powinno panować równouprawnienie płci. Nie tylko tak nie jest, ale jeszcze daleka droga przed nami wszystkimi do tego, żeby taka sytuacja rzeczywiście miała miejsce. Tym, czego więc potrzebujemy, jest krytyczny i feministyczny namysł nad męskością oraz sposobami jej funkcjonowania. Patriarchalna męskość nie istnieje sama z siebie – każdy z nas jest w pewnym sensie jej nosicielem. Jeżeli będziemy dalej udawać, że coś nam się należy za sam fakt bycia mężczyzną, to świat na nas nie zaczeka – i bardzo dobrze. Musimy zdobyć się na odwagę rozliczenia samych siebie i przeanalizować schematy, które od dziecka mieliśmy i mamy wpajane na tyle skutecznie, że często nawet bezwiednie uciekamy się do nich na co dzień.
Potrzebujemy nie tylko odpowiedzialnej, przemyślanej i kompleksowej polityki narkotykowej, ale również nowej, dobrze wymyślonej narracji, w której alkohol nie odgrywa centralnej roli w męskim doświadczeniu: ani pozytywnej, ani negatywnej. Warto byłoby w końcu zacząć podważać przeświadczenia, jakie ma wielu mężczyzn, że wypicie szota dla kurażu i obsceniczne gesty na parkiecie to szczyt męskich możliwości imprezowego podrywu. „Mocna głowa” jako atrybut męskości jest po prostu czymś śmiesznym, jednak rozpaczliwie brakuje jej symbolicznych alternatyw. Jako mężczyźni powinniśmy zacząć poważnie rozmawiać ze sobą na temat tego, czym właściwie są takie rzeczy jak: emocje, relacje, wymagania i oczekiwania, nasze wady i zalety. Pora, żeby bycie mężczyzną nie oznaczało wyłącznie przymusu przekraczania granic za wszelką cenę: zarówno cudzych, jak i własnych. Teorie bywają piękne, ale bez urzeczywistnienia się w praktyce mogą co najwyżej trafić na makulaturę. Z kolei praktyka sama w sobie także jest pojęciem, a więc może być traktowana jako część teorii. Patriarchalny, dominujący model męskości wyrażającej się w figurach macho czy samca alfa kiedyś odejdzie do przeszłości. Warto mu w tym pomóc: zarówno ze względu na innych, jak i na samych siebie.
Ryzykowne picie nie jest jednym problemem, lecz całą ich wiązką, w której mieszają się ze sobą psychologia, biologia, kultura, ekonomia i polityka. Tego typu problemów nie da się rozwiązać czysto technicznymi środkami: wymagają politycznej odpowiedzi, czyli zaproponowania pozytywnej wizji celu, do którego chcemy dążyć. Biorąc pod uwagę, że polskie prawo traci na swojej sile tym bardziej, im grubszy jest portfel tych, wobec których ma być stosowane, wprowadzenie rozwiązań bez zastanowienia się nad celami nowej, polskiej narkopolityki brzmi jak przepis na porażkę. Rozwiązania administracyjne to nie wszystko: trzeba je jeszcze odpowiednio opowiedzieć. Wprowadzane z perspektywy hipsterskich klubów w wielkich miastach mogą zostać wykorzystane przez alkoholowe lobby do prowadzenia kampanii bazującej na straszeniu „widmem prohibicji” jako kolejnego lewicowego zamachu na indywidualną wolność zachlania się w piąteczek. Bez uwzględnienia szerszej perspektywy i podjęcia wspólnych, solidarnych i systemowych działań mówienie o poważnym ograniczeniu biznesu alkoholowego w Polsce przypomina plany snute na moment przed zamknięciem baru – który otworzy się ponownie za parę godzin, w odświeżonej odsłonie, a my znowu „przypadkiem” do niego trafimy.
Korzystałem między innymi z:
bell hooks, „Gotowi na zmianę”
Liz Plank, „Samiec alfa musi odejść”
Artur Nowak, Marek Sekielski, „Ogarnij się, czyli jak wychodziliśmy z szamba”
Wiktor Osiatyński, „Alkoholizm: grzech czy choroba?”
Aleksandra Zbroja, „Mireczek”
Agnieszka Jucewicz, Magdalena Kicińska, „Dom w butelce. Rozmowy z DDA”
Instytut Jagielloński: dr hab. Anna Klimkiewicz, dr Katarzyna Obłąkowska, dr Artur Bartoszewicz, „Polska zalana piwem”
Philip Brian Harper, „Are We Not Men? Masculine Anxiety and the Problem of African-American Society”
Tomasz Stawiszyński, Artur Nowak, Marek Sekielski, „Skądinąd #66. O wychodzeniu z uzależnienia”
PARPA: dr Katarzyna Obłąkowska, dr Artur Bartoszewicz, „Czynniki wpływające na popyt na alkohol w kontekście kosztów społecznych i ekonomicznych w Polsce”.