Zawsze miałem problem z Marią. Właściwie nie bezpośrednio z nią, a z jej wizerunkiem. Wszechobecna w katolickiej Polsce Maria, Matka Boża, Pani nasza, orędowniczka nasza, dziewica, wzór czystości i delikatności, wyposażona w nieskazitelnie czyste błękitne szaty i śnieżnobiałą skórę. W różnych tradycjach opisywana jako pośredniczka, mnie wydawała się zawsze ekstremalnie odległa, niedostępna, odrealniona, wręcz posągowa. W niezrozumiały sposób Jezus Chrystus, prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek, narodził się z postaci właściwie odartej z człowieczeństwa.
W Kościołach tradycji protestanckiej zazwyczaj na tym kończymy rozważania na temat Marii i wrzucamy ją do szuflady „zbyt katolickie”. Odkurzamy ją jedynie przy okazji Bożego Narodzenia, ale też tylko po to, żeby umieścić jej postać w scenerii szopki, sianka, osiołka i krówki. Potem szybko ją chowamy, żeby nas więcej nie prowokowała.
Nieludzka opowieść
A jednak ona nie daje się ignorować, schodzi z piedestału i ciągnie za sobą. Zaprasza do udziału w opowieści omijającej bożonarodzeniowe jarmarki, centra handlowe i ubieranie choinki. Opowieści, w której już nie chodzi o to, żeby było dużo, mocno, głośno, kolorowo, żeby się świeciło, kręciło, brzęczało, pachniało i miało gustowną kokardkę na czubku.
„Anioł rzekł jej: Duch Święty zstąpi na ciebie i moc Najwyższego zacieni cię. Dlatego też to, co się narodzi, będzie święte i będzie nazwane Synem Bożym. I oto Elżbieta, krewna twoja, którą nazywają niepłodną, także poczęła syna w starości swojej, a jest już w szóstym miesiącu. Bo u Boga żadna rzecz nie jest niemożliwa” (Łk 1,35-37).
Od samego początku tej opowieści widać, że coś jest z nią nie w porządku. Widać, że jej autor nie uznaje zasad, do których przywykliśmy. Maria jest bohaterką opowieści nieludzkiej. Nie odległej i „pozaludzkiej”, ale nienapisanej przez człowieka. Scenariuszy napisanych przez ludzi mamy już bardzo wiele, takich o wojnach, nienawiści, konsumpcjonizmie. Ten jest inny.
W przekazie ewangelisty Łukasza anioł Gabriel objawia się kapłanowi Zachariaszowi i mówi mu, że jego żona Elżbieta, już w podeszłym wieku, urodzi syna. Zachariasz nie od razu wierzy przesłaniu tej niecodziennej wizyty, anioł pozbawia go więc głosu. Po sześciu miesiącach ten sam Gabriel pojawia się u Marii, kuzynki Elżbiety, młodej dziewczyny poślubionej niejakiemu Józefowi. Anioł nie jest przesadnie oryginalny i Maria słyszy od niego tekst podobny do tego, który wcześniej usłyszał Zachariasz. Żeby nie poczuła się samotna, Gabriel informuje ją, że jej kuzynka poczęła podobnie niezwykłe dziecko.
Jesteś kilkunastoletnią dziewczyną, poślubioną mężczyźnie, którego wybrali twoi rodzice, jeszcze nigdy nie uprawiałaś z nim, ani z nikim innym, seksu, pojawia się zjawa i mówi ci, że urodzisz dziecko, jego królestwu nie będzie końca, ale się nie bój, jesteś błogosławiona. Twoja kuzynka też. Na takie wieści Maria zareagowała zupełnie zwyczajnie, jak zapewne każda dziewczyna w podobnym położeniu: „Niech mi się stanie według słowa twego”.
„A gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Marii, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, i Elżbieta napełniona została Duchem Świętym, i zawołała donośnym głosem i rzekła: Błogosławionaś ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota twego” (Łk 1,41-42).
Początkowy spokój Marii ewidentnie nie trwał długo. Spakowała się i poszła w góry, gdzie mieszkała Elżbieta. Doszło tam do czegoś, co moglibyśmy nazwać pierwszym chrześcijańskim nabożeństwem – Elżbieta wyznała, że Maria nosi w sobie jej Pana, a Jan Chrzciciel wykonał w brzuchu swojej matki pierwszy taniec liturgiczny w historii Kościoła.
Pieśń rewolucji
„Rzekła Maria: Wielbi dusza moja Pana, i rozradował się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim, bo wejrzał na uniżoność służebnicy swojej. Oto bowiem odtąd błogosławioną zwać mnie będą wszystkie pokolenia. Bo wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny, i święte jest imię jego. A miłosierdzie jego z pokolenia w pokolenie nad tymi, którzy się go boją. Okazał moc ramieniem swoim, rozproszył pysznych z zamysłów ich serc, strącił władców z tronów, a wywyższył poniżonych, łaknących nasycił dobrami, a bogaczy odprawił z niczym” (Łk 1,46-53).
Maria wiedziała, w jakim jest położeniu. Miała niebawem zostać matką nieślubnego dziecka. Zgodnie z ówczesnym prawem mogła zostać ukamienowana za cudzołóstwo, a w bardziej optymistycznym przypadku – opuszczona przez męża (co zresztą, jak wskazuje ewangelista Mateusz, Józef miał zaplanowane), wykluczona ze społeczeństwa, pozostawiona bez środków do życia. Mimo to Maria wypowiedziała zacytowane wyżej słowa. Magnificat to hymn wielbiący Boga – tego Boga, który zamiast grać w grę, jaką Maria dotąd znała, wywraca całą planszę do góry nogami.
Magnificat to pieśń poniżonych, opuszczonych, ubogich, głodnych i bezdomnych.
Bóg Marii zrzuca władców z tronów, bogaczy odprawia z niczym. Poniżonych i głodnych natomiast – takich jak ona – wywyższa i karmi. „To nie jest łagodna, czuła, marzycielska Maria, którą czasem widzimy na obrazach; Maria, która tu przemawia, jest porywcza, dumna i entuzjastyczna” – pisał Dietrich Bonhoeffer, niemiecki ewangelicki duchowny, za udział w spisku przeciw Hitlerowi zamordowany w obozie koncentracyjnym.
W taką Marię jestem w stanie uwierzyć. Nie delikatną, beznamiętną i posągową postać, ale kobietę z krwi i kości, przepełnioną radością, ale też niepewnością i gniewem, ze łzami w oczach wyśpiewującą hymn ku chwale Boga, który ją wybrał i sprawił, że będzie zwana „błogosławioną przez wszystkie pokolenia”.
Magnificat to utwór rewolucyjny – nie tylko dlatego, że jest najdłuższą nieprzerwaną wypowiedzią kobiety w Nowym Testamencie. Maria ogłasza światu rewolucję moralną, która nie zostawia miejsca na ludzką pychę i dumę; rewolucję społeczną, która rozbraja niesprawiedliwe struktury władzy; rewolucję ekonomiczną, która stawia na pierwszym miejscu człowieka, na dalszy plan spychając zyski. Magnificat to pieśń poniżonych, opuszczonych, ubogich, głodnych i bezdomnych. Ta pieśń jest przepełniona mesjańską nadzieją i prorockim manifestem świata Bożej sprawiedliwości. Nic zatem dziwnego, że w nie tak dalekiej przeszłości w obawie przed społeczną radykalizacją władze kilku krajów wpisały Magnificat na listę utworów zakazanych.
W tym preludium do Bożego Narodzenia Maria staje się przewodniczką w podróży, w której, zgodnie ze słowami jednego z ojców Kościoła, Grzegorza z Nyssy, „co wydarzyło się w ciele Marii, dzieje się w duszy każdego, kto przyjmuje Słowo”. Jest to podróż do miejsca, w którym pierwszymi gośćmi Zbawiciela są pasterze, reprezentanci tego wszystkiego, co nieczyste, niegodne, niewłaściwe. Tego wszystkiego, do czego, jako Syn przestraszonej, ale silnej i przepełnionej nadzieją kilkunastoletniej Żydówki, przychodzi Mesjasz. Magnificat i opowieść o Bożym Narodzeniu nie mówią o dumie z bycia wybrańcem, o wielkości i perfekcyjności jakiegokolwiek człowieka, o bogactwie i samowystarczalności. Miejsca, w których rodzi się Zbawiciel, to miejsca ludzkich pęknięć i niedoskonałości, niespełnionych potrzeb i nadziei, cierpienia i załamania. Miejsca, w których – jak w stajni (nie w stajence!) – jest ciasno, brudno i śmierdzi łajnem. Od swojego urodzenia, przez całą ziemską podróż, Jezus udowadniał, że to są miejsca, w których chce przebywać.