Zastanawialiście, zastanawiałyście się kiedyś nad tym, co by było, gdyby w czasie Pasterki do waszego kościoła weszła rodzina podobna do rodziny Jezusa, ta rodzina, którą nazywamy świętą?
Co by było, gdyby w pierwszej ławce naszego parafialnego kościoła usiadła kobieta w chuście?
Co by było, gdyby obok niej stanął mężczyzna, który ma oliwkową lub brązową karnację skóry?
Co by było, gdyby w czasie podniesienia, na środek kościoła wybiegł mały chłopiec, wesoło gaworząc (jak to dziecko ma w zwyczaju)?
Przypomina mi się tu anegdota, pozwólcie, że przytoczę. Młoda para postanowiła zorganizować wesele w przedsionku kościoła. Zapytali proboszcza, czy to możliwe. Ten zastanowił się chwilę, a następnie z uśmiechem powiedział: „Oczywiście”. O całej sprawie usłyszał kościelny i oburzony zaczął strofować księdza: „Ależ tak nie można, to nie wypada”. Na co proboszcz odpowiada: „Czemu? Przecież Jezus też był na weselu w Kanie”. „No tak” – komentuje kościelny – „ale tam nie było Najświętszego sakramentu”.
Właśnie dlatego zadaję sobie te wszystkie powyższe pytania.
Zastanawiam się, czy w naszym Kościele rytuały, obrzędy, symbole (skądinąd ważne) nie przysłaniają nam, nie przysłaniają mi tego, co tak naprawdę się wydarza.
Być może do wielu z nich już się przyzwyczailiśmy. Są dla nas zwyczajne i oczywiste. Tymczasem przyjście Jezusa, Jego narodziny nie były ani zwykłe, ani tym bardziej dla nikogo oczywiste. Bo jak za oczywiste uznać to, że wszechpotężny Bóg postanowił zostać dzieckiem? Jak za oczywiste uznać to, że w czasie Eucharystii przychodzi w postaci tak kruchej, że każdy z nas może z Nim zrobić, co chce? I chociaż próbujemy tej kruchości nadać rangę przez mocne mury kościołów albo majestatyczne i złote monstrancje, w których ledwo zauważalny jest On sam pod postacią Chleba, to wciąż Bóg, który rodzi się jako małe dziecko, to dość niestandardowa i trudna do zrozumienia sytuacja.
Dlatego może warto w tych ostatnich dniach Adwentu zrobić sobie mały eksperyment, do którego serdecznie zachęcam. Eksperyment, który mógłby polegać na tym, że patrząc na spotkane dziecko, a może nasze własne – najlepiej noworodka – pomyślmy przez chwilę, że to mógłby być Bóg. Brzmi absurdalnie? A czy inaczej brzmiało dla Miriam z Nazaretu i Jej męża Józefa?
Może czasem odczłowieczamy świętą rodzinę na tyle, że ich historia – na wtedy i na dziś – staje się dla nas tak odległa, że o ile jest podstawą pięknego świątecznego rytuału, to do naszego życia nic nie wnosi.
Dlatego jeśli eksperyment ten ktoś uzna za ciekawy, można go rozszerzyć. Na najbliższą rodzinę z dzieckiem (być może własną) popatrzeć jak na tę świętą. Albo odwrotnie – na tę świętą rodzinę popatrzeć jak na tę tu i teraz. I może w Nazarecie nikt nie zaciągał kredytów na mieszkanie ani nie borykał się z brakiem miejsca w żłobku, kiedy trzeba wrócić do pracy, ale czy ich ówczesne problemy nie były odbiciem równie konkretnych dylematów?
Proponując te wszystkie eksperymenty, zadziwienia, pytania, chciałabym siebie i ciebie, drogi czytelniku i droga czytelniczko, zachęcić do tego, abyśmy spróbowali wyjść nieco z utartych świątecznych schematów. Mam nadzieję, że to pozwoli nam spojrzeć na Narodziny Boga z zachwytem, rozszerzy nasze serce i będzie rzeczywistym doświadczeniem nadziei, której każdy z nas tak bardzo potrzebuje.