fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Mądre (de)regulacje czy już deregululu?

Sprowadzanie debaty gospodarczej do twierdzeń typu: „regulacje złe, deregulacje dobre” to cofanie się do ideologicznego dyskursu. Współczesna polityka gospodarcza powinna opierać się na danych, analizach i nowoczesnych narzędziach – nie na dogmatach z poprzedniej epoki.
Mądre (de)regulacje czy już deregululu?
ilustr.: Antek SIeczkowski

W lutym tego roku premier Donald Tusk ogłosił na konferencji „Polska. Rok przełomu” nowy pomysł na „pobudzenie polskiej gospodarki do działania” – pakiet ustaw deregulacyjnych. W Polsce jest to wydarzenie niemalże cykliczne – takich projektów politycznych było w ostatnich latach sporo. Nie jest więc zaskoczeniem, że temat deregulacji pojawia się w debacie publicznej ponownie i to tuż przed wyborami. W końcu każdy pretekst do zdobycia kilku głosów jest dobry.

Co ciekawe, rząd przy tej inicjatywie nie skorzystał z konsultacji społecznych, zasobów ministerialnych (chociażby złożonej w kwietniu 2024 propozycji ministra Filipiaka), doświadczeń organizacji społecznych i think-tanków czy w końcu Rady Dialogu Społecznego. Na tej samej konferencji premier Tusk wywołał bowiem do tablicy obecnego tam, wśród innych wpływowych biznesmenów, CEO InPostu Rafała Brzoskę – który deregulacyjną misję przyjął. Pomysł, by powierzyć projekt deregulacji biznesu zespołowi kilkudziesięciu najbogatszym przedstawicielom owego biznesu, jest, delikatnie mówiąc, niecodzienny.

Oczywiście, gdy spojrzymy na to od strony marketingowej (a w kontekście wyborów o to przecież chodziło), był to niewątpliwie ruch bardzo dobry. Temat natychmiast podchwyciły media, bo Brzoska potrafi przykuwać uwagę. Niedługo później biznesmen powołał zespół ds. deregulacji i stworzył inicjatywę „SprawdzaMy”, która zaplanowała przygotowanie ponad trzystu propozycji. Zaczęło się od biznesu i przedsiębiorców, ale wkrótce prace wykroczyły poza te ramy, obejmując swym zakresem cały przekrój polskiej gospodarki. Sam Brzoska, po rozkręceniu sprawy, zapowiedział, że opuści zespół deregulacyjny w maju.

Pod koniec kwietnia sejm przyjął pierwszy pakiet deregulacyjny, obejmujący czterdzieści przepisów. Za uchwaleniem ustawy głosowało 411 posłów i posłanek, pięć osób (wszyscy z partii Razem) było przeciw, nikt nie wstrzymał się od głosu. Spójrzmy na garść nowych zmian: wprowadzenie administracyjnej decyzji hybrydowej (papierowej i elektronicznej), skrócenie maksymalnego czasu kontroli u mikroprzedsiębiorców z 12 dni do 6 dni, włączenie do definicji rzemiosła usług świadczonych przez protetyka słuchu i optyka okularowego – i tak dalej, i tak dalej. Ogólnie – uproszczone procedury, mniej kontroli, mniej obowiązków administracyjnych, więcej cyfryzacji. Analiza już złożonych i dopiero proponowanych przepisów, pozwala dokonać wstępnej oceny: zespół deregulacyjny nie oferuje dogłębnych zmian systemowych – raczej pakiet poprawek i ulg w już istniejących przepisach. Fine-tuning, czyli dostrajanie istniejącego prawa.

Grunt poparcia dla deregulacji w Polsce jest solidny. Ograniczenie papierologii, uproszczenie zbędnych procedur, mniej biurokracji – to całkiem chodliwe hasła, pod którymi pewnie większośc z nas by sie podpisała. Nic więc dziwnego, że kandydaci chętnie rzucili się na deregulacyjne hasło rzucone przez premiera. Prym wesołego populizmu powiódł tutaj Rafał Trzaskowski, który zdroworozsądkowo oferuje „dwie deregulacje za każdą regulację!”.

Ale żeby nie dać się skusić wyborczą kiełbasą, ja tymczasem proponuję czytelnikowi inne ćwiczenie. Zastanówmy się wspólnie, czym właściwie są regulacje oraz czy (i dlaczego) są nam potrzebne. Przeanalizujmy, co bardzo długa praktyka regulacji i deregulacji wprowadziła do gospodarek światowych. Na koniec pochylmy się nad kilkoma propozycjami Brzoskowego zespołu oraz tym, jak do deregulacji odnoszą się kandydaci na urząd prezydenta.

Po co nam regulacje? 

Regulacje są fundamentalną częścią współczesnego systemu ekonomicznego – to truizm. Ale czemu one właściwie służą? I dlaczego mielibyśmy chcieć się (de)regulować? W teorii ekonomii głównego nurtu, regulacje mają służyć naprawianiu niedoskonałości rynkowych i ochronie interesu publicznego. I rzeczywiście, spełniają szereg istotnych funkcji rynkowych, czyli dotyczących wymiany między uczestnikami gospodarki.

Po pierwsze, przeciwdziałają zbytniemu rozpasaniu się monopoli, które naturalnie występują w niektórych sektorach, na przykład w energetyce. Gdy rynek dąży do koncentracji, dobra regulacja może zapobiec nadużywaniu pozycji monopolistycznej.

Po drugie, regulacje rozwiązują problem asymetrii informacji między producentami a konsumentami – czyli pozwalają unikać oszustw i nadużyć. Przeciętny człowiek pewnie nie będzie znać zawiłości związanych z inwestowaniem w obligacje korporacyjne zabezpieczone długiem (CDO-sy) – instrumentem, którego nadmierne wykorzystanie doprowadziło do globalnego kryzysu gospodarczego w 2008 roku. Gdy ludzie mają ograniczoną zdolność do oceny produktów, regulacje chronią ich przed nieuczciwymi praktykami.

Dzięki regulacjom możemy również uwzględnić w działalności koszty (lub korzyści), które nie są uwzględniane w zwykłych transakcjach rynkowych. Są to tak zwane efekty zewnętrzne, które fimy czasem „przerzucają” na społeczeństwo, zaniżając swoje rzeczywiste wydatki. Na przykład, przedsiębiorstwa mogą nie być skłonne do ograniczania emisji, gdy wiąże się to dla nich z dodatkowymi wydatkami. Zwłaszcza gdy mogą „za darmo” pompować zanieczyszczenia do atmosfery. W takiej sytuacji wprowadzenie regulacji środowiskowych zmusza je do uwzględnienia kosztów związanych z zanieczyszczeniem środowiska w swojej działalności.

Regulacje mają nie tylko znaczenie rynkowe, lecz również społeczne. Ich zadaniem jest równoważenie pozycji uczestników gospodarki oraz ochrona praw pracowników (i pracodawców!). Dzięki nim zapewniamy minimalny poziom bezpieczeństwa ekonomicznego dla wszystkich obywateli – poprzez ochronę własności prywatnej, płacę minimalną, dostęp do opieki zdrowotnej, płatne urlopy, zakaz dyskryminacji w miejscu pracy, wolność zawierania umów, system wsparcia dla osób bezrobotnych i niepełnosprawnych czy systemy emerytalne i rentowe. Te pozarynkowe funkcje regulacji są fundamentem potrzebnym przy budowaniu, wpisanej przecież do konstytucji, społecznej gospodarki rynkowej.

Silne regulacje zapewniają też stabilność systemową. Kryzysy finansowe ostatnich dekad dowodzą, że nieskrępowane działanie i nadużywanie sił rynkowych może prowadzić do ryzykownych decyzji podejmowanych przez niewielką grupę osób, których negatywne skutki odczuwa całe społeczeństwo. Regulacje mają za zadanie ograniczać takie scenariusze. Weźmy na przykład regulacje wprowadzone w USA po kryzysie finansowym z 2008 roku – wprowadzono wtedy szereg ograniczeń na działalność sektora bankowego, np. przez ustawę Dodda-Franka. W ten sposób ograniczono spekulację aktywami wysokiego ryzyka oraz zwiększono wymogi kapitałowe i płynnościowe instytucji finansowych. Choć zmniejszyło to możliwości bankowców do inwestowania high risk high reward w potencjalnie bardzo zyskowne aktywa, to jednocześnie ograniczyło narażenie społeczeństwa na ryzyko związane z niestabilnością sektora finansowego.

Wreszcie rolą regulacji jest zapewnienie bezpieczeństwa nas, konsumentów. Przepisy dotyczące jakości produktów, na przykład żywności, chronią nas przed szkodliwymi praktykami i substancjami. Nie chodzi oczywiście o to, że producenci chcą intencjonalnie działać na naszą szkodę – jednak  rzeczywistość bez regulacji zachęca do tego, by myśleć przede wszystkim o zysku. Przykładowo, stosowanie pestycydów w rolnictwie zwiększa zbiory – ale jednocześnie niszczy okoliczne ekosystemy i zwiększa poziomy nienajlepszych substancji w twoim śniadaniu. Czy powinniśmy więc „nagradzać” producenta, który je stosuje? Bez regulacji presja konkurencyjna mogłaby do tego doprowadzić – skłaniać producentów do ignorowania standardów bezpieczeństwa, by obniżać koszty.

Ryzyka (de)regulacji, czyli co mówią nam badania i historia

W teorii gospodarki rynkowej deregulacja ma pobudzać konkurencję, zwiększać efektywność i przyczyniać się do wzrostu dobrobytu. Zwolennicy tego podejścia, czyli leseferyści, zakładają, że mniej regulacji to więcej wolności i szybszy rozwój. Ale sama teoria mówi też wyraźnie: żeby rynek działał sprawnie i uczciwie, potrzebne są silne instytucje i mądre reguły gry. Bez nich pojawiają się monopole, oszustwa, nierówności i inne patologie. Dlatego pytanie nie brzmi „regulować czy deregulować?”, tylko jak to robić, by chronić obywateli i zdrową gospodarkę.

W latach 80. Stany Zjednoczone pod rządami Ronalda Reagana przeprowadziły wielki eksperyment – trwający niemal dziesięć lat szereg reform gospodarczych, mających na celu liberalizację gospodarki amerykańskiej po burzliwych latach 70. Reaganomics, polityka opracowana przez wiele wpływowych ówcześnie pro-biznesowych think-tanków (m.in. Heritage Foundation, Hoover Institution czy American Enterprise Institute), miała na celu deregulację rynków poprzez zmniejszanie ograniczeń prawnych dla firm i korporacji, a także zmniejszenie wydatków rządowych, obniżenie podatków i  minimalizację rządowej biurokracji (brzmi znajomo?).

No i jakie były rezultaty? Całkowita ocena skutków wychodzi daleko poza temat gospodarki i nadaje się na książkę. Pop-kulturę zdominował optymizm i indywidualizm, sukcesem były opery mydlane o bogaczach jak „Dynastia”, Dolina Krzemowa wydała na świat pierwsze technologiczne giganty, globalizacja przemysłu stworzyła podłoże pod społeczną katastrofę w Pasie Rdzy, a wydatki, konsumpcja (i czas pracy!) Amerykanów wzrosły, w kinach pojawił się pierwszy „Terminator”…

Na potrzeby naszych gospodarczych rozważań myślę, że warto spojrzeć na trzy metryki: dynamikę wzrostu PKB per capita, dynamikę wzrostu zysków firm i dynamikę relacji dochodu do długu obywateli w Stanach (wykres poniżej).

Board of Governors of the Federal Reserve System (US), Households and Nonprofit Organizations; Debt Securities and Loans; Liability, Level [CMDEBT], pozyskane z FRED, Federal Reserve Bank of St. Louis, https://fred.stlouisfed.org/series/CMDEBT, dostęp: 9 maja 2025.

Pierwsze dwa wzrosły – i to znacznie. Po stagnacji lat 70., z perspektywy ortodoksyjnej ekonomii był to duży sukces tamtych reform. Trzecia metryka, czyli wzrost zadłużenia, ukazuje natomiast, że wspomniany wzrost konsumpcji obywateli nie wynikał bynajmniej ze wzrostu zamożności – był napędzany długiem. Narodziła się amerykańska hiperkonsumpcja. Amerykanie pracowali więcej, kupowali więcej, a to wszystko finansowali pożyczkami. To pozwala wnioskować, że uzyskany na skutek deregulacyjnych reform wzrost gospodarczy i powiązane z nim nadwyżki w znacznym stopniu trafiały do korporacji i tych „na górze”.

Historia gospodarcza Stanów Zjednoczonych końcówki XX wieku niesie więc ze sobą lekcję – zbyt agresywna polityka deregulacji nie prowadzi do równego wzrostu, tylko jest w praktyce formą ekonomii trickle-down. Zwiększa się zyski zamożnych w nadziei, że będą one „skapywać” na tych mniej zamożnych. Czy to działa? Dziś wiemy, że nie w stopniu, który usprawiedliwiałby wzrost związanych z tym nierówności społecznych. Zresztą wystarczy spojrzeć na powyższy wykres – gdyby dochody skapywały na przeciętnego obywatela, nie musiałby on finansować swojej konsumpcji coraz większym długiem na przestrzeni kolejnych lat.

Spójrzmy na drugą stronę medalu – nadmierna regulacja i sztywność rynku także tworzy  liczne problemy. W 2002 roku badacze przeanalizowali przepisy dotyczące zakładania firm w 85 krajach. Pokazali, że lżejsze i mądrzejsze regulacje – powiązane często z bardziej rozwiniętymi i demokratycznymi rządami – ułatwiają rozpoczęcie prowadzenia biznesu i czynią to mniej kosztownym, co sprzyja bardziej otwartemu i konkurencyjnemu środowisku biznesowemu. Ponadto kraje z mniejszą liczbą biurokratycznych przeszkód mają tendencję do doświadczania niższego poziomu korupcji i mniejszej szarej strefy gospodarczej. Uproszczone, przejrzyste przepisy służą interesowi publicznemu, bo zachęcają do formalnej przedsiębiorczości, co generuje wyższe dochody podatkowe i napędza wzrost gospodarczy. Dobrze zaprojektowane regulacje mogą więc promować efektywność, zmniejszać korupcję i tworzyć zdrowszy rynek. Szczególnie gdy są zgodne z dobrym zarządzaniem i odpowiedzialnością społeczną.

Gdyby projekty ds. deregulacji kierowane były w tę stronę, czyli w stronę większej przejrzystości i efektywności, widzę w nich potencjalne korzyści dla wszystkich. Deregulacja jest kwestią znalezienia odpowiedniej równowagi – wystarczająco silnego prawa, by rynek działał uczciwie i efektywnie, ale nie na tyle restrykcyjnych, by tłumiły jego dynamikę.

Polityka w pośpiechu i ad hoc

Mądre regulacje i deregulacje niosą więc ze sobą szereg korzyści i realnie mogłyby poprawić uwarunkowania biznesowe w Polsce. Ale czy pakiety deregulacji opracowywane ad hoc przez sto dni mogą być mądre? Czy w tak krótkim czasie da się zebrać ekspercki zespół i porozmawiać z interesariuszami – od twórców start-upów i inwestorów, przez przedsiębiorców, pracowników, związki zawodowe, radców prawnych, NGO-sy i organizacje społeczne? Czy da się przeanalizować skutki proponowanych zmian, sprawdzić ich wpływ na różne grupy, ocenić ryzyko nadużyć, przygotować odpowiednie mechanizmy kontrolne?

Deregulacja to nie przedwyborczy sprint. Jeśli traktujemy ją jak kampanijny show, na zasadzie „kto zdereguluje więcej”, to zamiast ułatwić życie obywatelom i przedsiębiorcom, możemy rozmontować przepisy chroniące nas wszystkich, a przy okazji zachęcić środowisko biznesowe.

Zastanówmy się, dlaczego jeszcze deregulacyjny fine-tuning, który pojawia się w debacie publicznej średnio co jeden cykl wyborczy, jest ryzykownym sposobem na tworzenie legislatury. Takie podejście sugeruje ciągłe dostosowywanie „parametrów” prawnych w celu znalezienia tych optymalnych. Oprócz tego, że tworzenie prawa zamienia się w populistyczne przepychanki polityków, wiąże się to z wieloma systemowymi sprzecznościami.

Stabilność przepisów to podstawa dobrej deregulacji. Jeśli prawo zmienia się zbyt często, przedsiębiorcy zaczynają grać na czas – zamiast dostosowywać się do zasad, czekają na kolejne zmiany. To prowadzi do niepewności i zwiększa ryzyko legislacyjne, czyli dodatkowe koszty: na prawników, zmiany organizacyjne czy zamrożone inwestycje. Firmy nie inwestują w rozwój, gdy nie wiedzą, czy za chwilę nie będą musiały zmieniać strategii. A przecież takie inwestycje – w sprzęt, ludzi, badania – wymagają czasu i pieniędzy. Dlatego otoczenie prawne musi być przewidywalne i trwałe, by gospodarka mogła się rozwijać. Politycy powinni myśleć nie tylko o doraźnych efektach swoich decyzji, ale o długofalowych konsekwencjach.

Innymi słowy, aby strategia (de)regulacyjna miała działać, musi być utrzymana przez dłuższy okres po jej wprowadzeniu. Nie oznacza to, że raz sformułowane przepisy muszą pozostać niezmienne na zawsze. To byłoby jeszcze gorsze (choć w naszych realiach prawnych często ma to miejsce). Muszą jednak obowiązywać wystarczająco długo, aby były wiarygodne. Dlatego należy się zastanowić, czy przy okazji wprowadzania deregulacyjnych rozwiązań, nie warto byłoby zaopatrzyć ich w  sunset clause. To zapis, który określa, że dane przepisy będą obowiązywać do określonej z góry daty, na przykład przez 5 lat — chyba że po tym okresie zostaną podjęte dalsze działania legislacyjne w celu ich utrwalenia. Takie rozwiązania pozwalają tworzyć okres próbny do przetestowania wprowadzanych zmian i łagodzą niepewność związaną z fine-tuningiem przepisów. Bo decyzje o utrzymaniu regulacji są podejmowane na podstawie empirycznych dowodów ich skuteczności, a nie teoretycznych założeń. Ponadto – a to jest jednym z argumentów na rzecz deregulacji – przeciwdziała to inercji legislacyjnej, wymuszając systematyczną rewizję prawa. W efekcie tak tworzone przepisy umożliwiają bardziej elastyczną, opartą na danych i odporną na błędy politykę legislacyjną, szczególnie wartościową w nowoczesnym otoczeniu gospodarczym i technologicznym.

Miękka wersja tej klauzuli jest zawarta we złożonej w kwietniu propozycji „oceny skutków regulacji (OSR) ex post”. Według pomysłu zespołu deregulacyjnego po dwóch latach od wejścia w życie aktu prawnego należy dokonać oceny skutków. Ale to niewystarczający półśrodek – OSR istnieje w polskim prawie od 2009 roku i w praktyce jest zazwyczaj ignorowana przez ustawodawcę. Poza tym,, nie jest zdefiniowane, co taka ocena ma oznaczać i jakie mają być jej konsekwencje: odwołanie aktu prawnego? Zmiana? Czy utrzymanie mimo dowodów o jego nieefektywności?

Wyborcze deregululu

Za deregulacją opowiada się większość kandydujących na fotel prezydencki. Najbardziej radykalne poglądy w tej kwestii wyraża Sławomir Mentzen, dla którego deregulacja jest poniekąd panaceum na wszystko. Usługi medyczne? Zderegulować i umożliwić świadczenie ich osobom bez wykształcenia lekarskiego. Braki uzbrojenia i amunicji? Należy znieść regulacje, a firmy zaraz zaczną je produkować. Kryzys dostępności mieszkań? Zderegulować sektor bankowy, a kredyty hipoteczne znacząco wtedy potanieją (Mentzen krytykuje nawet ograniczenia nałożone po kryzysie finansowym z 2008 roku). Kandydat Konfederacji stwierdził: „deregulacja to odbieranie władzy urzędnikom i dawanie ich w ręce rynku”. I to naiwne zdanie bardzo dobrze oddaje problem, który rodzi populizm deregulacyjny. Regulacje nie istnieją po to, żeby dawać władzę urzędnikom. Istnieją po to, by chronić interes publiczny – czyli nas wszystkich – przed nadużyciami, które mogą pojawić się tam, gdzie nie ma dobrych zasad. Prawo jest skomplikowane, bo żyjemy w zaawansowanej i wyspecjalizowanej gospodarce. Nowoczesny system powiązań gospodarczych to jeden z najbardziej złożonych systemów wytworzonych przez człowieka – i wymaga silnych ram prawnych, by się nie zapadł.

Sprowadzanie debaty gospodarczej do twierdzeń typu: „regulacje złe, deregulacje dobre” to cofanie się do ideologicznego, niemerytorycznego dyskursu. Współczesna polityka gospodarcza powinna opierać się na danych, analizach i nowoczesnych narzędziach – nie na dogmatach z poprzedniego stulecia. To nie deregulacja sama w sobie prowadzi do rozwoju i dobrobytu, lecz przemyślane, długofalowe strategie rozwoju, oparte na wiedzy i odpowiedzialności.

Kwestię deregulacji w biznesie można by sprowadzić do tego, że chcemy takiej rzeczywistości, w której formalności są ograniczone do minimum, a procedury proste. Rejestracja działalności jest szybka i wygodna, a system podatkowy przejrzysty. Prawo jest równe dla wszystkich, a komunikacja dostępna i cyfrowa. Tak, by w Polsce dało się być pracownikiem, pracodawcą i po prostu obywatelem. I to właściwie tyle. Deregulacja nie jest magicznym przyciskiem do „uwalniania gospodarki”. Jeśli sprowadzimy ją do walki ze złym państwem, to przegapimy, że w ogniu debaty ofiarą stają się interes publiczny i prawo chroniące obywateli.

Co właściwie postuluje zespół Brzoski?

Same projekty proponowane przez zespół są różnorakie. Niektóre całkiem niezłe, na przykład zwiększenie funkcjonalność mObywatela czy równanie ważności dokumentacji elektronicznej z papierową. Na plus można ocenić także łatwiejsze prowadzenie działalności nierejestrowanej, poprzez wprowadzenie rocznego limitu zamiast miesięcznego, obecnie obowiązującego. Dobrym pomysłem jest też stopniowe wprowadzanie do obiegu e-paragonów. Co prawda są one dostępne w polskim prawie już od 2021 roku, mają taką samą moc jak paragon papierowy i są uznawane przez organy podatkowe. Jednakże e-paragon jest stosowany sporadycznie, bo można go wydać na żądanie i tylko za zgodą kupującego, co nie ma sensu np. przy zakupach przez internet. Takie nowe e-paragony trafiałyby automatycznie do aplikacji bankowej lub na e-mail, ułatwiając zwroty i reklamacje oraz rozliczenia podatkowe. Świetnie, gdyby to stało się normą, odwrotnie niż teraz. A dla osób na przykład płacących gotówką – wydruk papierowego paragonu odbywałby się na żądanie.

Ale niektóre propozycje zespołu ds. deregulacji są fatalne. Słabo wygląda postulat uproszczenia podatków dla spółek holdingowych (czyli firm, których zadaniem jest posiadanie innych firm). Ma to zwiększyć atrakcyjność Polski dla zagranicznych inwestorów. Zespół proponuje m.in. zniesienie obowiązku weryfikacji akcjonariuszy pod kątem rajów podatkowych. Obecne ograniczenia spółek holdingowych mają na celu właśnie zapobieganie sztucznych struktur, które utrudniają egzekwowanie podatków wśród korporacji. Poza tym ulgi podatkowe dla korporacji rzadko przekładają się na zyski dla państwa, podwyższone dochody skoncentrowane są głównie wśród akcjonariuszy, a nie w postaci zwiększonych dochodów publicznych czy poprawy sytuacji pracowników. Ta propozycja będzie więc generować straty dla budżetu państwa kosztem bogacenia się zagranicznych inwestorów.

Kolejną wątpliwą propozycją jest ograniczenie obowiązków firm w zakresie raportowania ESG (środowiskowego, społecznego i zarządczego). Zespół twierdzi, że obecne przepisy to podwójne obciążenie dla biznesu. Problem w tym, że ta diagnoza opiera się na błędnej interpretacji prawa – firmy nie mają faktycznie podwójnych obowiązków (dyrektywa CSRD w dużej mierze zwalnia z CSDDD). Co więcej, dobre, czyli poprawne raportowanie ESG zwiększa, a nie osłabia konkurencyjność europejskich firm, ponieważ ułatwia dostęp do tańszego finansowania i jest kryterium udziału w przetargach publicznych i prywatnych.

Kłopotliwa jest też zasada one in, one out przegłosowana przez sejm w kwietniu, mówi, że każdy (sic!) nowy obowiązek dla firm będzie wiązał się z koniecznością likwidacji innego obciążenia w tym samym lub zbliżonym obszarze. Choć z początku brzmi rozsądnie, to przecież tworzy znaczne ryzyko w wielu obszarach, zwłaszcza w dynamicznych branżach, gdzie prawo często dopiero powstaje (farmacja, AI, fin-techy, ochrona środowiska). Ceni się chęć ograniczenia nadmuchiwania prawnego lewiatana – ale tutaj legislator sam nakłada sobie bardzo ciasne ograniczenia. Jeszcze dalej idzie Rafał Trzaskowski, który w swoim programie proponuje deregulacyjne wielosztuki – dwie deregulacje za każdą nową regulację.

Od siebie Brzoska dorzucił propozycje łatwiejszego stawiania paczkomatów na terenach mieszkalnych („niechaj żyją paczkomaty!”). Propozycja nie jest najłatwiejsza, bo wymagałaby zmian ustawowych w zapisach dotyczących Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego – obecne ograniczenia z nich wynikające hamują rozwój infrastruktury usługowej w pobliżu miejsc zamieszkania. Nowa regulacja ma „zwiększyć funkcjonalność przestrzeni miejskich, poprawiając komfort życia mieszkańców”, poprzez powstawanie dodatkowych bankomatów, paczkomatów i innych punktów usługowych bliżej miejsc zamieszkania.

Zmiany proponowane przez zespół są, jak widać, różnorakie – co nie dziwi, biorąc pod uwagę krótki czas realizacji i populistyczną naturę tego projektu. Holistyczne przygotowanie ponad trzystu propozycji wymagałaby żmudnej analizy każdego przypadku z osobna, z uwzględnieniem konsultacji społecznych i środowiskowych. Zajęłoby to więcej czasu, ale na tym właśnie powinna polegać mądra (de)regulacja – jest trudną pracą u podstaw przepisów prawnych, a nie łatwym wytrychem, który rozwiąże problemy polskiej gospodarki.

Zamiast pośpiesznych deregulacji – długofalowe strategie

Ciężko jednoznacznie określić wszystkie propozycje. Debata nad deregulacją trwa – szkoda tylko, że przybiera formę populistycznego wyścigu na zasadzie: kto zarzuci więcej deregululu. Szczęśliwie, prace obecnego zespołu nie idą w stronę twardej deregulacji, a raczej w stronę zmniejszania obciążeń prawnych przedsiębiorstw (i w mniejszym stopniu obywateli). Do fine-tuningu prawa gospodarczego, a nie istotnej zmiany faktycznych realiów gospodarczych. Należy jednak bacznie przyglądać się propozycjom składanym przez zespół – chociaż nie zakładajmy też, że wszystko, co zostanie zaproponowane, będzie złe. Powinnyśmy dążyć do tworzenia mądrych regulacji, które w pierwszej kolejności chronią dobro wspólne i prawa obywateli, a jednocześnie umożliwiają prowadzenie działalności gospodarczej na sprawiedliwych i odpowiedzialnych zasadach. Dlatego krytycznym okiem należy patrzeć na wszystkie propozycje wykraczające poza upraszczanie procedur i poprawianie efektywności funkcjonowania rynku.

Pamiętajmy jednak, że deregulacja, zwłaszcza w wydaniu populistycznych cyklów fine-tuningu prawa, nie jest wcale rozwiązaniem problemów, z którymi boryka się polska gospodarka. Jeśli chcemy zmieniać uwarunkowania gospodarcze nad Wisłą, nie potrzebujemy deregulowania, a mądrych zmian strukturalnych. Budowania kapitału ludzkiego, społecznego, technologicznego i w rezultacie tego ekonomicznego – w sposób zrównoważony i sprawiedliwy. Od wielu lat jest z tym w Polsce naprawdę nieźle, choć taki proces jest długotrwały i wielopokoleniowy.

Zanim damy się więc porwać populizmowi i wpadniemy w szał rozmontowywania systemu prawnego, pamiętajmy, że w gospodarce nic nie dzieje się natychmiast. Zdrową konkurencyjność, dobrobyt i rozwój buduje się mądrymi, opartymi na danych, długofalowymi strategiami, a nie wyścigiem, kto zdereguluje więcej ustaw.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×