Tekst oryginalnie napisany w języku ukraińskim.
Tłumaczenie: Antonina Ciużeńska.
***
Dziś, w dziewiątym dniu wojny, po raz pierwszy się rozpłakałam. Płakałam nie tak po prostu, lecz zaczęłam głośno szlochać, strasząc przy tym kota. Wpadłam na chwilę do mieszkania, żeby go nakarmić i umyć kuwetę. Usiadł mi na kolanach i zaczął lizać ręce, a ja… szlochałam. Zabolało mnie, że moje mieszkanie przestało być moją twierdzą, moim schronieniem, a wręcz przeciwnie – stało się miejscem potencjalnie niebezpiecznym podczas nalotu lotniczego czy rakietowego. Mój Rudy swoimi kocimi czułościami wytrącił mnie ze stanu znieczulenia, w którym ostatnio tkwiłam.
Dzień 1
Wojnę poczułam od razu, kiedy tylko się zaczęła – 24 lutego. Przez moje sowie biorytmy mam problem z wczesnym wstawaniem, ale tego dnia, około piątej rano, nagle otworzyłam oczy, jakby mnie ktoś szturchnął w bok. Obudził mnie złowieszczy dźwięk. Na początku pomyślałam, że to chyba sen, ale usłyszałam go ponownie. No cóż, wojna trwa u nas od 2014 roku, a żołnierze nie raz tłumaczyli, jak rozpoznać „moskiewskie prezenty” – rakiety. Zimna pustka zaczęła przeszywać mnie gdzieś w okolicach splotu słonecznego. „Nad moją głową przeleciały dwie rakiety. Czy to możliwe? Przecież jesteśmy tysiąc kilometrów od linii frontu”.
A potem nastała cisza, spokój, w powietrzu czuć było wiosnę, a ja, szykując się do pracy, uspokoiłam się, myśląc: „To pewnie były tylko samoloty”.
Pół godziny później wszyscy dowiedzieliśmy się, że niedaleko od nas rakiety uderzyły w lotnisko. Właśnie te, które przeleciały nad dachem mojego domu. To nie koniec złych wieści – pociski manewrujące uderzały w terytorium całej Ukrainy. Faszyści nie zapomnieli o nikim: wschód, zachód, południe, północ, centrum – cała Ukraina zadrżała o świcie od „braterskiej miłości ruskiego miru”.
Gdzieś około dwudziestej drugiej nad moim miastem po raz pierwszy przeraźliwie zawyły syreny. Zbiegłam po schodach na ulicę – przy domu nie było nikogo. Poszłam dalej. Tu i ówdzie zaczęli pojawiać się ludzie. Wszyscy zdezorientowani. Nikt dokładnie nie wiedział, co robić i dokąd iść. Wszyscy przypominali sobie zasady, których uczono nas na szkoleniach z obrony cywilnej.
– Trzeba włączyć radio i posłuchać, co powiedzą.
– Jakie radio? Kto teraz ma radio?
– No to telewizor.
– I co zobaczymy? Kijów? Co on ma do naszego miasta?
– Może coś w telefonie?
– Chodźmy do piwnicy.
W piwnicy było zimno, wilgotno i pachniało ziemniakami. Już dawno została podzielona na małe komórki, w których mieszkańcy budynku przechowują zapasy na zimę. W praktyce staliśmy pomiędzy dwoma rzędami zamkniętych drzwi. Wiedziałam, że to raczej nie może być bezpieczne schronienie podczas bombardowania, ale wszyscy staliśmy. Nie było innej opcji. Ogólna atmosfera: dezorientacja, rozdrażnienie i bezradność.
Po godzinie odwołano alarm powietrzny i rozeszliśmy się w przygnębieniu.
Dzień 2, noc
Jest druga w nocy, a ja nie śpię nie dlatego, że jestem sową, ale po prostu nie mogę dojść do siebie po pierwszej w życiu prawdziwej, a nie szkoleniowej ewakuacji. Przeglądam wszystkie wiadomości. Wieści nie są pocieszające – to naprawdę wojna. Znowu czuję się nieswojo. Idę do kuchni po walerianę. Mój Rudy jest wniebowzięty: miauczy, ociera się o nogi, staje na tylnych łapach, prosząc, by mu też dać kropelkę. Chyba stres wyłączył mi logiczne myślenie, bo pozwoliłam mu polizać łyżeczkę po środkach uspokajających. No i się zaczęło… Przez pół godziny kot biegał po mieszkaniu jak nakręcony, nie można było go uspokoić. Pomyślałam, że jestem idiotką, a on narkomanem, i poszłam spać. Rano przecież muszę iść do pracy.
Dzień 2, ranek
Piąta rano. Wraz z kotem zrywamy się z łóżka jednocześnie, gdy wyją syreny. Cholera! Spałam tylko dwie i pół godziny. W pośpiechu ubieram się i zbiegam na dół. Ludzi jest już więcej, w piwnicy sąsiedniego budynku jest ciasno. Widzę rodzinę z mojej klatki z małymi dziećmi i walizką ewakuacyjną. Przypomniałam sobie, że mój plecak ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami został w mieszkaniu. Jeśli budynek zostanie zniszczony, zostanę bez żadnego dokumentu. Od poprzedniego alarmu minęło zaledwie kilka godzin, ale nastroje są zupełnie inne. Postanawiamy, że nie ma sensu chować się w cudzych piwnicach, trzeba urządzić własną. Koniec alarmu. Idziemy na inspekcję. Nasza piwnica jest znacznie lepsza. Nie ma żadnych schowków, są tu przestronne pomieszczenia… Niestety, zasypane śmieciami i różnymi pozostałościami po osobach bezdomnych. Umawiamy się, że zorganizujemy sprzątanie. Sąsiad złota rączka zabiera się za doprowadzenie prądu, bo „ze światłem w piwnicy jakoś weselej”. Przypominam sobie, że po remoncie został mi gdzieś kabel elektryczny. Wszyscy spokojnie rozchodzimy się do mieszkań.
Dzień 2, wieczór
Piwnica jest oczyszczona ze śmieci, udało się zainstalować oświetlenie. Na podłodze jak dywany leżą rozłożone kartonowe pudła. Przy ścianach stoi długa ławka i prowizoryczne miejsca do siedzenia. Małe okienka na poziomie chodnika są osłonięte workami z piaskiem. W razie czego to będzie zapasowe wyjście ze schronu. Wszyscy chodzimy i zachwycamy się. Można tu mieszkać. Pięknie! Jesteśmy tacy zaradni! Trzeba jeszcze przynieść wodę. No bo różnie może być, a my będziemy mieli wodę na podorędziu.
Podłączyłam telefon do miejskiego serwisu informacyjnego w komunikatorze. Teraz wszystkie powiadomienia i zalecenia przychodzą na czas, jasne i wyraźne, i nie trzeba zgadywać, kiedy schodzić do schronu, a kiedy można zostać w domu.
Tak, mamy wszystko gotowe. Trzeba dowiedzieć się, czego potrzebuje obrona terytorialna.
Dzień 3
Nasza wysprzątana piwnica nie może służyć jako schron. Musimy jak najszybciej opuścić nasz dom, ponieważ w pobliżu znajduje się obiekt wojskowy. Prawdopodobieństwo ataku rakietowego jest bardzo wysokie, a w takim wypadku dom również zostanie poważnie uszkodzony. Tak brzmi oficjalne ogłoszenie od władz. Znów jesteśmy zdezorientowani. Nie chcę opuszczać swojego mieszkania, boję się, że zostanie zniszczone i zostanę z niczym. Wyciągam swoją wakacyjną walizkę i pakuję do niej jakieś rzeczy. Przeniosę ją w bezpieczne miejsce, żeby cokolwiek przetrwało. Moi przyjaciele zgadzają się przechować mój dobytek i patrzą na mnie jak na szaloną, gdy dowiadują się, że wracam do domu.
– Jesteś trzysta metrów od potencjalnego celu ataku.
– No, to do ogrodzenia jest trzysta metrów, a te budynki stoją trochę dalej. Jeszcze pewnie jakieś dwieście metrów. Może odłamki nie dolecą? W końcu mieszkam na czwartym piętrze.
– Nie gadaj głupot. Myślisz, że te niedojdy trafią dokładnie w cel? Oni zasypią cały dzielnicę.
– No, mam Rudego, a wy macie małe dziecko i alergię.
– Ale zostawiasz go w mieszkaniu, gdy idziesz do pracy!
– Ale wieczorem wracam.
– Będziesz wracać rano, żeby go nakarmić. Niech myśli, że masz nocną zmianę!
– A jeśli jednak trafią? Dla niego to koniec…
– To dla ciebie będzie koniec, a on może się wywinie. Przecież koty mają sześć żyć.
Dzień 4
W pracy nie rozmawiamy o wojnie. To znaczy: nie omawiamy wydarzeń na froncie. Prawie każda z nas ma kogoś, kto walczy albo wkrótce stanie do walki. Dlatego walki, ofiary, natarcia, odwroty i ewakuacje są tematami tabu.
Mówimy tylko o rzeczach praktycznych: jak zrobić koktajl Mołotowa, co jest potrzebne do plecenia siatek, skąd wziąć żółtą taśmę klejącą, czego jeszcze potrzebują chłopcy z obrony terytorialnej. I oczywiście przeklinamy raszystów.
Ale także te rozmowy są krótkie. Głównie siedzimy w milczeniu, wpatrując się w telefony, aby z wiadomości dowiedzieć się o wszystkim, o czym nie rozmawiamy.
Znowu syrena. Schodzimy do piwnicy. Tym razem siedziałyśmy tam ponad dwie godziny. Przemarzłyśmy do szpiku kości.
Dzień 5
Chłopcy znowu potrzebują kominiarek, ciepłych skarpet, herbaty, kanapek… Lista jest taka sama jak w 2014 roku. Jedziemy do hurtowni na zakupy. W domu została mi jedna kominiarka. W 2015 roku przygotowywałam paczkę dla brata na front i jednej nie zauważyłam, więc jej nie spakowałam, a potem już ich zaopatrzyli w kominiarki. Przydała się sąsiadowi. Ucieszył się i dziękował w taki sposób, że poczułam się nieswojo.
Wszyscy staliśmy się trochę dziwni: martwimy się o kota, kiedy giną ludzie, dziękujemy za drobnostki, a sami jesteśmy gotowi oddać życie.
Miasto wygląda jak poruszone mrowisko. Na ulicach jest mało ludzi, ale jeśli ktoś niesie duże paczki albo ładuje coś do samochodów – to nie dla siebie, ale dla NICH – naszych obrońców.
***
Nie pamiętam dokładnie, dlaczego zaczęłam prowadzić dziennik. Prawdopodobnie chciałam w ten sposób stłumić swoje lęki, niepokój, zdenerwowanie, poczucie bezsilności, rozpacz. Wyprowadziłam się z mojego niebezpiecznego domu. Przeniosłam się do krewnych, którzy mieszkali pięćset metrów dalej. Żadne to bezpieczeństwo, ale przynajmniej wszyscy byliśmy razem. Mają mały domek, w którym nie ma piwnicy. Gdy włączały się syreny, po prostu kładliśmy się na podłodze w pokoju między dwiema ścianami. Orki „częstowały” nas głównie w nocy i nad ranem, a nasze półtoraroczne dziecko budziło się i płakało, gdy wyciągaliśmy je z łóżeczka i kładliśmy na podłodze. Nie chciało spać, wyrywało się, próbując do niego wrócić. W takich chwilach żałowaliśmy tylko jednego – że dziecko ma właśnie półtora roku. Gdyby było niemowlęciem – można byłoby przytulić je do piersi i kołysać, z kolei starszemu dziecku – można byłoby opowiedzieć bajkę lub wymyślić zabawę.
Przestałam prowadzić pamiętnik, bo po prostu nie miałam na to ani siły, ani czasu. Kilka pobudek w nocy, a w dzień praca. Odkładałam wspomnienia w głowie i myślałam: „Za chwilę zrobi się trochę ciszej albo w weekend na pewno wszystko zanotuję”. A potem przeczytałam o Mariupolu i zrozumiałam, że moje doświadczenia to po prostu nic. Tak, w naszym kierunku leciały rakiety, ale przecież nas nie zbombardowano i nie zrujnowano naszych budynków, nie odgrzebywali nas spod gruzów. Dzięki Bogu i naszym Siłom Zbrojnym nie trafiliśmy pod grad pocisków i huragan rakiet. Co mogę napisać o wojnie? Nie jestem z Hostomla, Irpienia czy Wołnowachy. Co znaczą moje przeżycia w porównaniu z ich koszmarami?
Wszystkie komunikatory i sieci społecznościowe są przeładowane jednym i tym samym pytaniem „Co u ciebie?”. Ty piszesz, dzwonisz; piszą, dzwonią do ciebie. Dobitnie przekonujesz się, ilu masz przyjaciół i krewnych. Ja mam ich wielu. Choć i tu nie obyło się bez nieprzyjemnych niespodzianek. Osoba, którą uważałam za przyjaciółkę, która przez DZIESIĘĆ lat DWA RAZY DZIENNIE wysyłała mi słodkie obrazki z kotkami, dziećmi, kwiatkami i życzeniami dobrego dnia lub spokojnej nocy – nagle zniknęła. Na próżno się o nią martwiłam. W swojej bezpiecznej i szczęśliwej Italii po prostu się przestraszyła, że mogę poprosić ją o schronienie, i, jak to mówią, wyparowała. Wojna zabiera przyjaciół. Ale ostatecznie lepiej tracić ich tak niż w inny sposób.
Kiedy pytano mnie, pod jakim warunkiem opuszczę Ukrainę, odpowiadałam: „Tylko wtedy, gdy stanie się coś nieprzewidzianego i przyjdzie tu ruZZki mir”. Z nim na pewno się nie pogodzę.
I oto jadę w przepełnionym autobusie w stronę granicy. Nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, a ja jednak jadę. Dlaczego? Powodem jest nasze półtoraroczne dziecko. Dwa tygodnie leżenia na podłodze z wesołego, uśmiechniętego bobasa zrobiło nerwowe, ciągle płaczące, rozhisteryzowane dziecko. Wzięliśmy dziecko, kota, dwie walizki i pojechaliśmy w nieznane.
***
W swoim życiu sporo podróżowałam. Zdarzały się także dość ekstremalne podróże, ale to tej nie zapomnę nigdy.
Po raz pierwszy zobaczyłam atak paniki. Matka z dwuletnią córeczką w naszym autobusie. Na przystanku matka pobiegła do toalety, prosząc, by ktoś przypilnował dziecka. Nawet nie zdążyła dobiec do ubikacji. Dziewczynka tylko powiedziała „ma…” i zaczęła się dusić: otwierała buzię i nie mogła nabrać powietrza. Przeraziłam się. Matka natychmiast wróciła. „To przez wojnę” – powiedziała. „Te dwa tygodnie siedzenia w piwnicy tak podziałały na moją córkę”.
Granica. Chłopiec w wieku około pięciu lat histerycznie płacze. Już ochrypł od swojego krzyku. Obok niego stoi matka: wyczerpana, ledwie trzyma się na nogach, z rozpaczą w oczach, ledwie słyszalnie powtarza: „Synku, wytrzymaj, już niedługo. Synku, wytrzymaj, już niedługo”. I tak bez przerwy to samo z obojętnym wyrazem twarzy. Jestem przerażona. Oboje potrzebują pomocy psychologicznej. Czy ją otrzymają?
Z moim kotem jest źle. Jesteśmy w podróży prawie dobę. Do tej pory jego najdłuższa podróż trwała dwadzieścia minut taksówką, gdy siedział mi na kolanach. Rudy jest w ogromnym stresie: nie je, nie pije, oddycha ciężko, serce niemal wyskakuje mu z piersi. Boję się, że go po prostu nie dowiozę. Próbowałam napoić go za pomocą strzykawki – nie udało się: nie wziął ani jednego łyku. Woda po prostu wylewała się z jego pyszczka. Wtedy zrozumiałam, że najtrudniejszym wyzwaniem w podróży są małe dzieci i zwierzęta.
W całym autobusie tylko my mamy zwierzę. Czasami słyszę komentarze: „Po co go ze sobą ciągniecie? Zostawilibyście go w znanym środowisku – kot by sobie poradził, przystosowałby się”. Nawet nie odpowiadam na takie uwagi. Oczywiście, przed wyjazdem rozważałam różne opcje, ale podjęłam decyzję, kiedy w mediach społecznościowych zobaczyłam zdjęcie chłopca z Mariupola, który ratował się ze zniszczonego miasta, trzymając kota na rękach. Jeśli to dziecko, będąc bombardowane, nie straciło miłosierdzia i człowieczeństwa, to czy ja mogę postąpić inaczej?
***
Polska granica za nami. Ciemna noc. Pomimo tego witają nas wolontariusze, proponują herbatę, kawę, jedzenie, produkty dla dzieci i – co najbardziej mnie zaskoczyło – dla zwierząt. Cały pojemnik z karmą dla kotów, psów i papug. Potrzebujemy trochę ciepłego mleka dla dziecka. Mleko to nie problem, ale jak je podgrzać? Idę do pobliskiego McDonalda. Ze zmęczenia i nerwów zapomniałam nawet najprostszych polskich słów. Jak to powiedzieć? Zapytałam, czy mogę kupić „mleko z temperaturą”. Zrozumieli mnie, podgrzali mleko i odmówili przyjęcia pieniędzy. Komiczna i zarazem wzruszająca sytuacja. Tak to teraz oceniam, a wtedy tylko powstrzymywałam łzy, dziękując Polakom za życzliwość, współczucie i chęć pomocy.
Dawno, jeszcze przed wojną, poznałam polską nauczycielkę podczas wspólnego ukraińsko-polskiego projektu. Przez jakiś czas utrzymywałyśmy kontakt, pisałyśmy do siebie, składałyśmy życzenia z okazji świąt, a potem kontakt się urwał. Kiedy kwestia ewakuacji stała się pilna, nie oczekując niczego, wysłałam do niej e-mail. Napisałam, że mamy małe dziecko i chociaż wiemy, że Polska przyjmuje Ukraińców, to jednak boimy się tak jechać w nieznane i czy mogłaby jakoś nam pomóc. Odpowiedź przyszła natychmiast. „Przyjeżdżajcie, niczym się nie martwcie, przyjmiemy was”. Oto, jak bywa: dawna przyjaciółka „zniknęła” po dziesięciu latach przyjaźni, a przypadkowa znajoma wyciągnęła pomocną dłoń.
***
Jesteśmy w Polsce. Mam wrażenie déjà vu. Wydaje się, że wróciłam do Ukrainy z 2014 roku (mam na myśli ogólną atmosferę). Cała Polska zmobilizowana do pomocy Ukraińcom. Dostrzegasz to na każdym kroku: w sklepach stoją pojemniki, do których zwykli obywatele wkładają żywność, środki higieny, artykuły pierwszej potrzeby dla Ukraińców. Kraj opanował ruch wolontariuszy. Na dworcach przez całą dobę otwarte są punkty pomocy ze wszystkim, co potrzebne: można tam odpocząć, przespać się (są łóżka), dadzą ci jedzenie, ubranie, a jeśli będzie potrzeba – udzielą pomocy medycznej. W Lublinie na dworzec przychodził weterynarz z ofertą pomocy dla zwierząt domowych. Matki z niemowlętami są wręcz zasypywane pieluchami i jedzeniem dla dzieci. Wszystko jest wysokiej jakości. Zadbano nawet o dzieci, które nie tolerują laktozy – dostają specjalne, dość drogie produkty.
Przestrzeń miejska tonie w znajomych żółto-niebieskich barwach. Na ulicach w geście solidarności z Ukrainą – nasze flagi. Żółto-niebieskie wstążki noszą nie tylko wolontariusze, ale także urzędnicy miejscy i prezenterzy polskiej telewizji. W witrynach sklepów, oknach szkół, przedszkoli, mieszkań – naklejki z symbolami Ukrainy. W autobusach i sklepach są ciągłe ogłoszenia: „Polska wspiera Ukrainę w jej walce o wolność z rosyjskim agresorem. Pomóż i ty. Nawet jeden złoty ma znaczenie”.
Znów ledwo powstrzymuję łzy, ale tym razem to łzy wdzięczności.
***
Wszystkie „Pamiętniki uchodźcze” dostępne także w wersji e-booka i audiobooka tutaj!
Papierowe wydanie będzie dostępne od stycznia w formie cegiełki na działania Grupy Granica.