fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Ludzkie zoo

Konso jest niewielką etiopską mieściną tranzytową. Do stolicy, pięćset kilometrów. Do granicy z Kenią, trzysta kilometrów. W stronę jednego z największych na świecie ludzkich zoo, zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów.

ilustr.: Urszula Woźniak


 

1

Konso jest niewielką etiopską mieściną tranzytową. Jedno skrzyżowanie i trzy drogi w trzech kierunkach. Do stolicy, pięćset kilometrów. Do granicy z Kenią, trzysta kilometrów. W stronę jednego z największych na świecie ludzkich zoo, zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów.
Siedzimy przy tej najkrótszej i obserwujemy sunące jeepy. Jeden za drugim, ponad sto dziennie. Podróżują nimi zachodni turyści, konsumenci na wakacjach, poszukiwacze nietkniętej pierwotności, dzikiej autentyczności, etnicznej tradycji. Nieświadomi, że w rzeczywistości podążają oni za wiatrakiem romantycznych marzeń i podróżniczych fantazji. Za wielkim turystycznym mitem.
Następnego ranka sami wyruszamy takowym, złapanym na stopa, jeepem. I my zmierzamy w kierunku Doliny Omo. Obejrzeć ludzi.
 

2

Najprościej opisać Dolinę Omo jako swego rodzaju żywe muzeum” (z oferty biura TimelessTravel), „Zdawałoby się, że takich miejsc na świecie już nie ma. Miejsc, gdzie słowo „cywilizacja” z niczym się nie kojarzy” (z oferty agencji 4challenge), „Ten rejon to żyjące muzeum, swego rodzaju rajski ogród zamieszkały przez ponad 30 grup etnicznych zupełnie odciętych od cywilizacji” (z oferty biura Horyzonty), „Można tam zobaczyć, jak żyją egzotyczne i niezwykle interesujące plemiona Mursi, Erbore czy Hamar. Wiele z nich zobaczyło po raz pierwszy białego człowieka zaledwie kilka lat temu!” (z oferty biura MK Adventure), „Na południu zobaczymy autentyczne plemiona afrykańskie, które nadal żyją w niezwykle oryginalnych wioskach, tak jak w dawnych czasach, niewiele sobie robią z tzw. osiągnięć cywilizacyjnych, bo też w dużej mierze nie wiedzą, co to takiego. Niech więc nas nie zdziwi, że nasz widok – przybyszów z innego świata – zrobi na tych ludach duże wrażenie. Ludzie ci, choćby dotykając naszych włosów, będą śmiać się i nie dowierzać, że po ziemi chodzą tak dziwne istoty jak my. My z kolei pewnie będziemy zaskoczeni i zachwyceni śladami dawnej cywilizacji wielkiej Abisynii” (z oferty biura MK Tramping).
 

3

Wspomniana dolina jest ojczyzną plemion Ari, Banna, Bumi, Hamerów, Karo, Mursi i Surma, jest również współczesną krainą turystów. To na tej ziemi spotykają się najbiedniejsi mieszkańcy naszej planety z najbogatszymi, analfabeci z posiadaczami tytułów naukowych, pokolenia pasterzy i zbieraczy z cyfrowymi pokoleniami użytkowników kart kredytowych. I pod żadnym względem nie są to życzliwe spotkania.
Ci pierwsi, często niezadowoleni z obecności tych drugich, próbują na nich choć trochę zyskać. By sprostać wymaganiom rynku turystycznego wyłączają konkretne miejsca, obrzędy i symbole z ich oryginalnego kontekstu społecznego lub religijnego. Dostosowują je pod stereotypowe oczekiwania konsumentów, zamieniają w atrakcje turystyczne.
Ci drudzy przybyli wyłącznie popatrzeć na tych pierwszych. Jednakże patrzenie nie jest czynnością z natury bierną, tak jak ciekawość nie jest niewinna. W efekcie turyści kolonizują ojczyznę Hemerów, Mursi czy Karo, przemieniając ją w swój żywy skansen, muzeum, park tematyczny. Za pośrednictwem międzynarodowych biur turystycznych wykupują tygodniowe safari po ludzkim zoo. Od wioski do wioski, od targu do targu, od rytuału do rytuału.
 

4

Oglądanie plemiennych wiosek jest niejako wpisane w historię tradycyjnej zachodniej rozrywki. Europejczycy przez cały wiek XIX i początek XX organizowali „etnologiczne wystawy” – od Londynu, przez Paryż, Marsylię, Hamburg, aż po Warszawę czy Wrocław. Ludzkie zoo, murzyńskie wioski, objazdowe klatki z półnagimi „dzikusami” przyciągały tłumy aż do początków I wojny światowej. Choć i później zdarzały się wyjątki – na przykład w 1958 roku podczas Targów Światowych w Brukseli przedstawiono ściągniętą z Afryki wioskę kongijską.
„Dzika” rozrywka posiadała powszechne przyzwolenie europejskich rządów. Poza zaspokojeniem ciekawości i dobrą zabawą, stanowiła ona istotny element imperialno-kolonialnej propagandy. Ludzkie zoo w czasach Spencera, Gobineau, Darwina czy Galtona wzbudzały wśród zwiedzających poczucie naturalnej wyższości rasowej i cywilizacyjnej.
Współcześnie nie do pomyślenia byłoby ściągnięcie całej wioski z Doliny Omo do jednej z europejskich stolic, umieszczenie jej za siatką w parku i pobieranie opłaty za wstęp. Dziś, jeżeli chce się w taki sam sposób popatrzeć na tę samą wioskę, należy wykupić wczasy w Dolinie Omo. Etnologiczne wystawy, zastąpiła etnologiczna turystyka. Ot, znak czasów i przestrzeni.
 

5

W 1976 roku Dean MacCannell napisał książkę, która zrewolucjonizowała dotychczasowe myślenie o turystyce: Turysta. Nowa teoria klasy próżniaczej. Zwrócił on w niej uwagę, iż pierwszy kontakt zwiedzającego z określonym obiektem turystycznym (dajmy na to rdzennym mieszkańcem Doliny Omo), zazwyczaj nie polega na zetknięciu się z nim samym, lecz z jakimś jego przedstawieniem – w przewodniku turystycznym, folderze reklamowym, programie telewizyjnym, artykule internetowym czy choćby na widokówce.
O krok dalej poszedł inny wybitny socjolog, John Urry – stwierdził on, że turyści często wcale nie podziwiają rzeczywistych widoków, a skupiają się wyłącznie na wyszukiwaniu tychże wyidealizowanych przedstawień. A to poszukiwanie przez zwiedzających owych charakterystycznych znaków potwierdzających ich wyobrażenie o wakacyjnym miejscu nazwał „spojrzeniem turysty”.
Znaki te tworzą rozbudowaną siatkę znaczeń, skojarzeń i stereotypów składających się na kieszonkową wizję kraju, plemienia lub kultury. Przykładowo, gdy turysta spojrzy na zakochaną parę pod wieżą Eiffela, uzna to za potwierdzenie obiegowej opinii o romantyzmie Paryża. Gdy wejdzie do polskich sklepów monopolowych, znajdzie na półkach dowód na naturalny alkoholizm Polaków. Choć podobnie zastawione półki spotkać może w Chinach, Belgii czy Stanach Zjednoczonych. A dziewiczo-malownicze półnagie plemiona Doliny Omo doskonale wpisują się w nazwę, którą ów turysta usłyszał przed wyjazdem i która zdążyła rozbudzić już jego wyobraźnię: „żywe muzeum”.
 

6

Gdzie najczęściej możemy spotkać wyidealizowane przedstawienia, charakterystyczne znaki, stereotypy i metafory, które następnie będziemy wypatrywać na wakacjach? Oczywiście na zdjęciach.
Lista standardowych turystycznych motywów widokowych jest stosunkowo krótka. Egipt – kobieta w burce, wielbłąd i piramida. Sarajewo – ostrzelane gzymsy, minarety i aleja snajperów. Dolina Omo – półnagie i wymalowane kobiety, mężczyźni z kałasznikowami i biednie wyglądające umorusane dzieci. W końcu każdy z nas wie, że Afryka to kontynent biednie wyglądających i umorusanych dzieci. To się nazywa turystyka widokowa.
Albowiem wakacyjna fotografia jest swego rodzaju turystycznym spojrzeniem zwielokrotnionym, reproduktorem owych stereotypowych znaków. Na wakacje jedzie się, by zobaczyć widoki znane ze zdjęć. Gdy widoki te się odnajdzie, to robi się im własne zdjęcia. Po powrocie pokazuje się je rodzinie i znajomym. Dzięki nim i oni wiedzą, dlaczego warto tam pojechać i na co zwrócić uwagę. Spojrzenie turysty odtwarza i odnawia się bez końca.
Jednakże czasem proces ten ogniskuje się nie na piramidzie, lecz na stygmatyzowaniu drugiego człowieka. A to całkowicie zmienia perspektywę etyczną.
 

7

Siedzę w cieniu i obserwuję tragedię wioski Hamerów. Cudzoziemscy łowcy uzbrojeni w kosztowny sprzęt rozpoczęli swoje polowanie na ludzi. Wyszukują najlepsze okazy, podkradają się chyłkiem, precyzyjnie celują. Jeszcze chwila, wyczekują na dogodny moment, by oddać strzał. Cyk po raz pierwszy, drugi, piąty, wszystko w mgnieniu oka. Stało się – oto niepostrzeżenie zginął człowiek. Przeistoczył się w widok, scenerię egzotycznych wakacji, turystyczną atrakcję. Został zredukowany do obrazka, uprzedmiotowiony, zamknięty w filmowej klatce, skonsumowany. Obdarty z ludzkiej godności. Tymczasem łowcy zdobyli trofeum, osobistego folderowego dzikusa. Takiego, jakiego im obiecano, za jakiego zapłacili, jakiego się spodziewali, jakiego wszystkim pokażą po powrocie (podróżnicze notatki autora).
 
Po pierwsze, w ludzkim zoo fotografia turystyczna jest symbolicznym narzędziem przemocy i panowania. Jej destrukcyjna siła drzemie w tym, że uchodzi ona za miniaturę rzeczywistości, a nie produkt kulturowy czy ideologiczny. Traktowana jest jako fragment świata, jako prawda – a nie komentarz. Podczas gdy zdjęcie zawsze jest wynikiem czynnego konstruowania sensu.
Po drugie, w ludzkim zoo dla wielu turystów zdjęcie stało się ważniejsze niż człowiek. Ważniejsze niż teraźniejsza chwila. Ważniejsze niż zamienienie choćby zdania z fotografowaną osobą, niż jakakolwiek interakcja. I to ta hierarchia decyduje o uprzedmiotowieniu drugiego człowieka, o zamianie relacji towarzyskich w zoo-relacje.
Po trzecie, w ludzkim zoo fotografia jest zaledwie konsekwencją interpretacji danej rzeczywistości. Interpretacji, której fundamenty powstały na długo przed zakupem aparatu oraz objazdowej wycieczki po Dolinie Omo. Tym samym geneza zła, którego punktem kulminacyjnym stało się polowanie na człowieka, jest niesłychanie złożona i głęboko osadzona w historii i filozofii naszej cywilizacji.
Oto jak z pozoru niewinne zdjęcie może stać się orężem neokolonializmu turystycznego.
 

8

W całym tym turystycznym procederze symptomatyczne jest również to, jak zachodni turysta broni się przed zarzutem wyzysku i stygmatyzacji mieszkańców najsłabiej rozwiniętych regionów świata. Bo zazwyczaj broni się dokładnie tak samo: Gdyby nie moje turystyczne pieniądze – twierdzi podróżnik – autochtoni nie mieliby z czego żyć.
Świadomie pomijając opowieść o prawdziwych beneficjentach turystycznych pieniędzy – głównie międzynarodowym oraz lokalnym sektorze turystyczno-rozrywkowym – chciałbym skupić się na kapitalistycznym duchu tego argumentu. Albowiem odpowiedź ta wiele o nas mówi. W tej sugestii – że istotą świata jest rynek – wyraża się nasza współczesna „zachodniość”.
Bogaty turysta najczęściej jest obywatelem świata-supermarketu. Świata, w którym „człowiek podmiot” zmieniany jest w „człowieka konsumenta”, w tym wypadku konsumenta na wakacjach. Świata, w którym od relacji międzyludzkiej, ważniejszy jest akt wymiany. I to sprawia, że wypowiadający tego typu argument obywatel świata-supermarketu zazwyczaj w ogóle nie dostrzega problemu utowarowienia dziedzictwa kulturowego, a w skrajnym przypadku: także innego człowieka. Przecież za to im zapłaciłem – powie – mają za co żyć. Fakt, i warto w związku z tym przypomnieć za Baumanem – turysta zapłacił za widoki, atrakcje, prawo do ignorowania tubylczych uczuć i trosk czy otaczania się własną siecią znaczeń. Czyżbyśmy dotarli do rdzenia fundamentu neokolonializmu turystycznego?
 

9

Po kilku dniach skróciliśmy nasz pobyt na południu Etiopii, zrezygnowaliśmy z turystycznego jeepa i przesiedliśmy się na pakę ciężarówki. Czmychnęliśmy z bezosobowej bańki turystycznej i zaczęliśmy podróżować razem z mieszkańcami Doliny Omo. Choć nie zmieniło to specjalnie charakteru naszego pobytu, nadal pozostaliśmy turystami i podglądaczami. I do dziś mam wrażenie, że być może lepiej byłoby w ogóle tam nie przyjeżdżać. Nie wszystko trzeba zobaczyć, sfotografować i zwiedzić. Ważniejsza od podpatrywania jest relacja z drugim człowiekiem, od kolekcjonowania widoków – uczestniczenie w tym, co się ogląda. Bo inaczej łatwo zatracić różnicę pomiędzy piramidą a przedstawicielem plemienia Mursi. A wtedy, to już człowiek człowiekowi turystą.

***

Dolina Omo nie jest jedynym ludzkim zoo na świecie. Jest ich wiele – choćby Kajanowie w Tajlandii, Mentawai w Indonezji, Jarawowie w Indiach, Gabbra w Kenii czy liczne plemiona amazońskie.
 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×