
Tekst oryginalnie napisany w języku rosyjskim.
Tłumaczenie: Ekaterina B.
Mamusiu… Moja droga mamusiu – tak mi przykro! Kiedy ja i dzieci odwiedziliśmy cię przed wyjazdem, przyszliśmy się pożegnać. Tak bardzo boli mnie świadomość, że prawdopodobnie nie zobaczę już Ciebie i taty. A Wy nie zobaczycie więcej mnie i szóstki swoich wnuków, ani nie będziecie mogli nas przytulić. Boli mnie świadomość, że jestem Waszym jedynym dzieckiem, które powinno się Wami opiekować, ale muszę zostawić Was – własnych rodziców – aby ratować moje dzieci. Co za wybór! Chociaż wiesz – przedstawiciele reżimu Łukaszenki zamierzali wsadzić mnie do więzienia na siedemnaście lat. Z trudem mogłabym pomóc Tobie i tacie, i moim dzieciom, z więzienia. O tym właśnie myślałam, podejmując decyzję o wyjeździe. Odchodząc, ratowałam siebie i dzieci. Wybaczcie mi, moi krewni…
Jechaliśmy autobusem w kierunku polskiej granicy, a ja zastanawiałam się, czy aby ja lub Matwej nie dostaniemy ataku padaczki z nerwów. Oczywiście wzięliśmy tabletki przed podróżą – ale tak bardzo się baliśmy. Chciało mi się płakać. Nie tylko płakać – szlochać… Powiedziałam mojemu najmłodszemu synowi, że wszyscy jedziemy na naszą działkę – bardzo się bałam, że Straż Graniczna zapyta nas, dlaczego i dokąd jedziemy, a on zacznie im wszystko opowiadać. I zostalibyśmy zatrzymani. Więc mój syn przez całą drogę pytał: „Kiedy przyjedziemy na działkę?”. W końcu dotarliśmy do granicy.
Uchodźcy? Kim są uchodźcy? Podeszłam do okienka, podałam paszporty i powiedziałam: „uchodźcy”. To było jedyne słowo, które znałam wtedy po polsku. Ale dziewczyna w okienku nie chciała zrozumieć, a nasz autobus do Warszawy już odjechał. Potem przyszedł komisarz imigracyjny i zabrał nas na posterunek policji. Dzieci były wyczerpane i głodne. Kiedy byłam przesłuchiwana, zasnęły na naszych torbach. Tak się bałam, mamo. Potem zabrali nas do jakiegoś ośrodka recepcyjnego z kratami w oknach, pełnego starych kanap. Myślałam już o tym, jak pozbyć się wszy z naszych głów… Nie mogliśmy spać, było na to za zimno. Jeden ze strażników zobaczył na monitorze, że wszyscy się trzęsiemy, i przyniósł dzieciom koce. Rano przyszła jakaś pani, którą dzieci poprosiły o wodę. Była zaskoczona. Przyniosła nam wodę i jedzenie w puszkach. Potem załatwiali nasze dokumenty przez kilka godzin. To był drugi dzień bez snu. A ja muszę spać – sama wiesz – inaczej dostanę ataku padaczki.
Mamo, nie mamy miejsca na dziesięciodniową kwarantannę. Zgodnie z prawem w takim przypadku muszą nam je zapewnić. A oni mówią: „Albo poszukaj go sama, albo zabierzemy cię do obozu dla uchodźców i zostawimy przy ogrodzeniu. Sama sobie poradzisz”. Jak mam sobie radzić? Mamo, cały czas się boję. Nie znam języka, jestem samotną matką z czwórką dzieci, w tym synem z porażeniem mózgowym i epilepsją. Co powinnam zrobić, dokąd iść?
Dostali telefon od jakiegoś prawnika i po tym telefonie postanowili zabrać nas do Lublina na kwarantannę. Jedziemy samochodem, a dzieci cały czas patrzą mi w oczy. Jakby pytały: „Co będzie dalej? Mamo, czy dostaniemy jedzenie? Gdzie będziemy spać?”. A ja jadę, myśląc: „Jak będziemy żyć? Kto nas tu potrzebuje?”.
Mamo, nie uwierzysz: przywieźli nas do hotelu w centrum miasta – czystego i jasnego! Prawdziwy hotel! Mamy dwa pokoje i dwa prysznice. Myjemy się i myjemy, nie możemy się umyć. Trzy razy dziennie przynoszą nam jedzenie i zostawiają przed pokojem. I wiesz, mamo, cały czas jest słonecznie. Chyba nigdy nie widziałam tyle słońca!
W nocy zrobiło mi się niedobrze. Nikt nie wiedział, jak wezwać pomoc lub karetkę. O ósmej rano byliśmy w drodze do obozu dla uchodźców – nasza kwarantanna w hotelu dobiegła końca. To była długa droga i trochę się martwiłam – nigdy w życiu nie byłam w takim miejscu. Nie miałam pojęcia, co będzie z nami dalej.
To jest obóz dla uchodźców w lesie, niedaleko Warszawy. Nie ma tu transportu publicznego, tylko samochody pędzące autostradą. Moje dzieci i mnie umieszczono w jednym pokoju w „bloku kobiecym” – dla samotnych kobiet i matek z dziećmi. Są tam okropne, żelazne, piętrowe łóżka i materace pokryte wodoodporną ceratą. Po pokojach biegają karaluchy i pająki. Bardzo się ich boję. Na korytarzu są prysznice, ale jest tylko zimna woda. Wszyscy – a jest nas około trzydziestki – myjemy się na zmianę w jednej łazience. Toalety są zawsze brudne, a ich podłogi zalane. Kuchnię też mamy wspólną – ostrzegano mnie, żeby niczego nie zostawiać, bo kradną. Ludzie różnych narodowości, religii i kultur są umieszczani razem – z tego powodu wciąż występują konflikty. Niektórzy z pewnością cierpią na choroby psychicznie.
Jedzenie, które podają, jest specyficzne. Na przykład zupa to kostki bulionowe w wodzie i trochę warzyw. Często podają rybę – wiesz, że w ogóle nie jem ryb. Przez to zaczął mnie boleć brzuch i przestałam jeść na stołówce.
Raz w miesiącu dają „kieszonkowe” – siedemdziesiąt złotych na osobę dorosłą. Jedzenia jest za mało. Muszę kupować je dla dzieci, ale do najbliższego sklepu trzeba albo wziąć taksówkę, albo maszerować przez las. Jest już koniec listopada, a dzieci chodzą w lekkich butach i bez kurtek. A ja po prostu nie mam pieniędzy, żeby kupić im ubrania na taką pogodę. Nie wiem, co robić. Siedzimy w lesie – jest tu zimniej niż w mieście.
Wczoraj miał miejsce ciekawy incydent: samochód podjechał pod bramę obozu i otworzył bagażnik. To zawsze dobry znak. Oznacza, że ktoś coś przywiózł – i może ci to da.
Podeszłam do samochodu. Stały przy nim dwie Polki, a w bagażniku leżały dziecięce farby, albumy, zeszyty i długopisy! Zapytałam, czy mogę wziąć coś dla moich dzieci. Oczywiście, że mogę – po to tam są. Ile mam dzieci i czego jeszcze potrzebujemy? Odpowiedziałam, że jedzenia. „OK ” – powiedziały dziewczyny, dając mi prezenty dla dzieci i prosząc o mój numer telefonu. Godzinę później wróciły i przyniosły nam cztery torby jedzenia! Mamo, możesz w to uwierzyć? Nawet ich nie znałam, nie wiedziałam, jak się nazywają, a one przyniosły nam jedzenie! Zapytałam je, dlaczego to robią? „Chcemy tylko pomóc ludziom, którzy potrzebują pomocy” – odpowiedziały. Tak się poznałyśmy. Jedna z nich nazywa się Agnieszka, imienia drugiej niestety zapomniałam. Mamo, mamy teraz jedzenie!
„Przydzielili” dzieci do szkoły. Rano przyjeżdża duży autobus, który zabiera wszystkie dzieci do szkoły, a potem przywozi je z powrotem. Pewnego dnia Daniła poczuł się źle w szkole – dostałam telefon i kazano mi go pilnie odebrać. Droga z obozu do szkoły zajęła mi półtorej godziny – przez las do stacji, potem pociągiem i pieszo. Szkolny lekarz nawet nie zbadał mojego syna. Myślę, że dzieci z obozu nie są tam mile widziane. Rozumiem, że „wielokulturowe społeczeństwo” stanowi pewne obciążenie dla szkoły. Ale wcale nie jest mi z tego powodu lepiej.
Mamo, myślę, że nie będziesz się wstydzić tego, co zrobiłam – to była konieczność. Wczoraj przejrzałam kosze na śmieci. W obozie, kiedy ktoś jest zabierany gdzieś indziej, często wyrzuca swoje ubrania, bo nie ma gdzie ich przechować. Zauważyłam to i wieczorem – gdy było już ciemno – poszłam do pojemników i zaczęłam wyciągać te rzeczy. Znalazłam kilka swetrów, dwie kurtki dziecięce i jedną parę butów. Wyprałam je. Powiedziałam dzieciom, że dostaliśmy pomoc humanitarną. Jeśli kiedyś będą pisać o mnie książki, to autorzy z mojej ojczyzny z pewnością opiszą ten pikantny moment. I co? Przynajmniej dzieci są ubrane!
Agnieszka dzwoniła wczoraj! Zapytała, co przywieźć z jedzenia i ubrań. Nie zapomniała o nas. Poprosiłam o warzywa na zupę i kawałek mięsa. Spodnie i skarpetki dla dzieci. Tak wiele rzeczy nam dziś przywiozła! Dzięki nim całkowicie zapełniłam naszą pustą lodówkę. Karaluchy rozpierzchły się w panice. Dostaliśmy też ubrania dla dzieci – nawet spodnie sportowe! Ale niektórzy mieszkańcy obozu byli oburzeni, że nam coś przywieźli – a im nie. Potem podeszli do mnie i ostrzegli, że „tutaj tak się nie robi – trzeba się dzielić ze wszystkimi”. Jak w więzieniu, wiesz? Więc podzieliłam się tyle, ile mogłam. Nie chcę żadnych kłopotów.
Kobiety w jednym z pokoi były wczoraj chore. Najpierw jedna zaczęła wymiotować, potem druga. Potem zachorowała cała szóstka. Wielokrotnie mówiliśmy o tym strażnikom, ale niestety nie zareagowali. Kiedy jedna z kobiet nie mogła już mówić, podbiegłam do strażnika i powiedziałam: „One mogą umrzeć – a ty będziesz za to odpowiedzialny!”. Wtedy wreszcie wezwali karetkę. Sanitariusze przyjechali i natychmiast podali kobietom kroplówki. Wszystkie zostały uratowane. Ale ja w nocy miałam atak padaczki – najwyraźniej na tle nerwowym. Wszyscy spali i nikt tego nie zauważył. Teraz strasznie się boję, że jeśli upadnę, strażnicy nie wezwą karetki.
Wieczorami spacerujemy po obozie. Robimy filiżankę gorącej herbaty i chodzimy tak długo, aż wypijemy całą herbatę. Nie, nikt nie trzyma nas w obozie – możemy chodzić, kiedy chcemy i dokąd chcemy. Po prostu nie ma dokąd pójść. NIE MAMY DOKĄD PÓJŚĆ. To jest najgorsze, mamo. Czy zostaniemy tu w obozie na zawsze? Nie – czekamy na decyzję w naszej sprawie, a potem będziemy mieli trzy miesiące, żeby gdzieś wyjechać. DOKĄD? Przychodzą mi na myśl amerykańskie filmy, w których bezdomni mieszkają w kartonach na ulicy albo śpią pod mostem… Teraz ja i moje dzieci jesteśmy pozbawieni ojczyzny, pięknego, ciepłego domu, krewnych i przyjaciół. Co czeka nas dalej?
PS Dzisiaj przyniosłam ze śmietnika dwa pełne opakowania kawy i tabliczkę czekolady!
Dziś rozpoczęła się wojna Rosji z Ukrainą! Mamo, jak to możliwe? Mamo… zbombardowali Sałtiwkę w Charkowie. Nie ma już naszego domu w Charkowie. Nie mogę tego zaakceptować i zrozumieć. Tyle rzeczy nam się przytrafiło, ale wojna jest z nich najgorsza. Teraz myślę, że nadal mamy dach nad głową. Przyzwyczailiśmy się do życia w obozie. Mamo, a co jeśli my też zostaniemy zaatakowani? Co jeśli tu też wybuchnie wojna? Jak ja się boję, mamo…
My – Białorusini – byliśmy zawsze widoczni w stołówce: kiedy policja przychodziła na obiad, wycofywaliśmy się, spuszczaliśmy oczy i przestawaliśmy jeść. Zastygaliśmy i przestawaliśmy oddychać. Jeśli policja zwracała się do nas w jakiejś sprawie, „czołgaliśmy się” pod ścianę, zostawiając nasze talerze na stołach. Teraz do obozu przyjechali Ukraińcy. Kiedy w sąsiedniej bazie wojskowej rozlega się alarm – na który Białorusini nie zwracają uwagi – Ukraińcy padają na podłogę i chowają się pod stołem. Dzisiaj Białorusini poszli do lasu – szukać tam schronienia, ścieżek ucieczki. A Ukraińcy poszli szukać najbliższego schronu przeciwbombowego. Wszyscy wciąż uciekamy, chociaż jesteśmy w obozie dla uchodźców.
Mamo, zobacz, co wymyśliła Agnieszka: razem z mężem Jankiem i znajomymi wynajęli kilka samochodów i przyjechali po nas do obozu. Zabrali nas wszystkich i zawieźli do Grodziska Mazowieckiego – uroczego, zielonego miasteczka z pięknymi parkami i wspaniałymi placami zabaw. Gdy dzieci biegały po parku, kupili kawę i wszyscy usiedliśmy na trawniku – rozmawiając i śmiejąc się. Rozumiesz, większość czasu spędzaliśmy w obozie, w ciemnym pokoju, sami z naszymi ponurymi myślami. Ale nasi przyjaciele – naprawdę chcę ich tak nazywać! – postanowili zabrać nas z obozu i dać nam trochę radości. „Słuchaj, obóz to nie Polska. To tylko obóz. Chodźcie – pokażemy wam trochę Polski! Odpoczniecie, a dzieciaki będą szczęśliwe” – powiedziała Agnieszka i pojechaliśmy. A potem – na koniec – w drodze do obozu zatrzymaliśmy się w McDonaldzie i po prostu kupili nam wszystko, czego chcieliśmy. Mamo, jestem im taka wdzięczna… To powiew wolności i nadziei!
Kto by pomyślał, jak trudno jest kobiecie być samej. Jestem tylko kobietą. Jak mam to wszystko znieść sama? Jak poradzić sobie z tym ciężarem? Jak żyć, kiedy nic nie zależy od ciebie, twoich życzeń i decyzji? Mamo, nie miałam ani jednego spokojnego dnia w tym obozie. Ani jednego. Ciągle jestem w stanie niepokoju i strachu.
Często wspominamy z dziećmi nasz dom w Mińsku – duże, ale przytulne mieszkanie. Wszystko tam zostało. Zabrałam ze sobą tylko karty moich dzieci z porodówki z ich wagą i godziną urodzenia. Pakowałam się w szoku, płakałam nad ich zabawkami i rysunkami, które musiałam zostawić. Nad naszymi rodzinnymi albumami ze starymi, ale jakże kochanymi zdjęciami. Płakałam, gdy byliśmy zmuszeni oddać dwa nasze koty.
Kiedy traci się wszystko, każda rzecz, każdy drobiazg wydaje się skarbem. Dzieci pamiętają swoich szkolnych przyjaciół, pamiętają działkę. Twoją działkę, na której spędziły całe dzieciństwo. Teraz zachowaliśmy ją tylko w naszych wspomnieniach i w bólu po stracie.
Mamo! Decyzja w naszej sprawie już podjęta! Otrzymaliśmy status uchodźców! Jestem taka szczęśliwa! Wiesz, byliśmy w obozie tak długo – a decyzji nie było. Czekałam każdego dnia i każdego dnia ktoś – nawet jeśli przybył znacznie później – dostawał decyzję. Ale nie my. Już nawet zaczęli nas żałować. Ale to była litość w stylu „kup mu rower – przecież ma raka”.
Co mam teraz zrobić? Dokąd pójdę z dziećmi… Bez pieniędzy, bez pracy. Czwórka dzieci, które potrzebują czegoś do jedzenia. Musimy opuścić obóz w ciągu trzech miesięcy. Modlę się i wierzę w cud.
Mamo! Właśnie dostałem telefon: „Czy nadal jesteście w obozie? Mamy dla was mieszkanie socjalne. Jeśli nie macie dokąd pójść, możecie w nim zamieszkać”. Wyobrażasz sobie? W chwili mojej najgłębszej rozpaczy – taka dobra wiadomość! Pojechaliśmy razem obejrzeć mieszkanie. Mamo, wiesz jaka piękna jest Warszawa? Dopiero teraz ją zobaczyłam – cała zielona i kolorowa! I znowu świeci słońce! Ludzie są spokojni, uprzejmi. W powietrzu – wiosna, w sercu radość. Wygląda na to, że nadal jesteśmy potrzebni.
Opuszczaliśmy obóz i wszyscy wyszli, żeby nas oglądać. Wiesz, to tak, jak w filmie o sierocińcu – ktoś zostaje adoptowany i jego nowi rodzice przychodzą go odebrać, a wszystkie dzieci wychodzą i patrzą – mając nadzieję, że pewnego dnia ktoś przyjdzie również po nie! Strażnicy zapytali: „Dokąd pani idzie?”, a ja odpowiedziałam: „Do nowego życia!”.
Mamo, teraz mieszkamy w centrum Warszawy, blisko Wisły, wyobrażasz sobie? Mamy cztery pokoje – i po pobycie w obozie jest nam w nich bardzo wygodnie. Wszystkie sklepy są blisko – koniec z chodzeniem do nich przez las. Nadal boję się kamer i policjantów – mam nadzieję, że to minie. Próbuję nauczyć się polskiego – to dla mnie trudne. Przypuszczam, że to z powodu operacji mózgu. Muszę składać wiele dokumentów, chodzić do różnych urzędów i mówić tam po polsku. Polski to trudny język, mimo że czasem bywa podobny do białoruskiego. Dzieci mówią już dobrze i piszą, ale ze mną jest inaczej.
Agnieszka i Janek zorganizowali zbiórkę pieniędzy dla naszej rodziny wśród swoich przyjaciół i znajomych. Gdzieś zdobyli dla nas lodówkę i ją przywieźli. Ich znajomi podarowali nam dwa stoły i dwa dywany. Są tacy dobrzy! Zaprosili nas też do siebie na polskie święto. Z wrażenia aż zapomniałam, jak ono się nazywa, muszę zapytać jeszcze raz. Było wielu ich przyjaciół i mama Agnieszki – piękna blondynka w czerwonej sukience. Pierwszy raz spróbowaliśmy żurku, tradycyjnej polskiej zupy. A potem poszliśmy na spacer do parku niedaleko ich domu. Mamo, naprawdę mieszkając w obozie nie mieliśmy pojęcia o Polsce i jej mieszkańcach. Musimy jakoś „wybić” z siebie obóz, nauczyć się żyć w Polsce.
Zupełnie nie rozumiem, gdzie znajdują się przychodnie i jak się tam dostać. Jak umówić się na wizytę u lekarza? Dokąd iść? Nie mogę zadzwonić, bo nie mówię zbyt dobrze po polsku. Nie rozumiem wielu rzeczy i nikt mi ich nie tłumaczy. Strasznie się denerwuję… Boję się, że kogoś rozboli ząb i nie będę wiedziała, co robić. Albo Matwej zachoruje, a ja nie wiem, jak wezwać karetkę. Emigracja jest jak walka o przetrwanie.
Mamo, jestem mądra. Ty o tym wiesz, a ja muszę sobie przypominać. Każda moja próba zdobycia pracy kończy się fiaskiem. Na Białorusi zostałam nagrodzona za działalność zawodową przez Biuro Europejskiego Rozwoju i Komunikacji oraz Amerykańską Agencję ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAIDusaid), tam jestem prelegentką na Światowym Tygodniu Przedsiębiorczości i skuteczną bizneswoman. A tutaj nie mogę znaleźć pracy. Z powodu mojej niewydolności serca i epilepsji praca fizyczna nie jest dla mnie odpowiednia, a do pracy „umysłowej” się nie nadaję, bo nie znam języka. Jestem w rejestrze bezrobotnych. Czuję się jak beztalencie. Nie mam wystarczająco dużo pieniędzy. Wspiera mnie pomoc społeczna. Mam pięćdziesiąt lat i nie wiem, co dalej.
Mamo – chłopcy zakończyli rok szkolny. Dostali świadectwa! Niestety lato będą musieli spędzić w domu – nie mam pieniędzy na obóz, a bezpłatnie przyjmują tylko ukraińskie dzieci. Awel jest ze mną w domu – wiesz, że ma AD HD i nie może wychodzić beze mnie. Daniła podróżuje po Warszawie, spotykając się z przyjaciółmi. Warszawa jest na tyle bezpiecznym miejscem, że nie mam nic przeciwko temu, żeby wychodził sam. Ostatnio spotkałam się z Agnieszką – poszłyśmy do kawiarni i pogadałyśmy. Wiesz, została moją przyjaciółką. Kiedyś mówiliśmy na nią i Janka „opiekunowie”, ale teraz nazywamy ich przyjaciółmi. Więc… mamy dom, mamy przyjaciół. Czasami z nostalgią oglądam zdjęcia Mińska w internecie i transmisje z monitoringu na naszym podwórku. Kiedy patrzę wstecz, wydaje mi się, że mieszkam w Polsce nie dwa, a pięć lat. Jest tu bezpiecznie, ale wciąż jestem niespokojna. Prawdopodobnie będzie tak przez długi czas – dopóki nie znajdę pracy i nie zacznę zarabiać. Mam dzieci. Jesteś mamą, zrozumiesz.
Mamo… moja droga mamo! Nigdy nie przeczytasz moich notatek – ponieważ nigdy ci ich nie wyślę. Nie chcę cię zranić bardziej, niż już to zrobiłam. Codziennie pisałam do Ciebie małe listy i zostawiałam je u Ciebie. Kiedy do siebie dzwoniłyśmy, niezmiennie mówiłam, że wszystko u nas w porządku. Nie mogę ci powiedzieć, że nie wrócimy – bo czekasz na nas każdego dnia… Ale w Polsce jesteśmy mile widziani. Dbają o nas, chronią nas. To jest teraz nasz dom. Nigdy nie zapomnimy, że jesteśmy Białorusinami, ale to bardzo dziwne – na Białorusi byliśmy obcymi, a w Polsce przyjęto nas jak swoich. Nadal wierzymy, że nadejdzie dzień, kiedy Białoruś będzie wolna – a my przyjedziemy do Ciebie i tatusia – przytulić się, pocałować, pojechać na działkę.
Żyjcie długo, kochani. I wiedzcie, że u nas wszystko w porządku.