Lewico, wesprzyj Kołodziejczaka
Lewica nie może ulegać pokusie bycia z ludźmi tylko o tyle, o ile spełnią jej bardzo rygorystyczne warunki dotyczące światopoglądu, języka czy postulatów. Warto więc choćby spróbować podać rękę Michałowi Kołodziejczakowi, nowemu liderowi protestów rolniczych. Oby z pożytkiem dla wszystkich.
Źle się dzieje na polskiej wsi. Powody tego są rozmaite, by wymienić tylko epidemię Afrykańskiego Pomoru Świń, nierówny status polskich rolników względem konkurentów z krajów zachodniej Europy, rosyjskie embargo na polską żywność, dużą łatwość zachodnich firm w omijaniu przepisów przy importowaniu żywności do Polski i sprzedawaniu jej jako lokalnej czy oligopolistyczną strukturę skupów warzyw i owoców.
W tym roku na łeb na szyję spadły chociażby ceny skupu owoców miękkich, takich jak maliny, porzeczki czy agrest. Instytut Ekonomiki Rolnictwa ocenia, że koszt produkcji kilograma malin to 3,40 złotego. Jeszcze rok temu plantatorzy dostawali w skupie za kilogram całe 3,50. W tym – 2,20–2,40. Ceny skupu kształtują przede wszystkim wielcy gracze – głównym odbiorcą malin nie jest konsument kupujący je (wcale niekoniecznie polskie) w papierowym pudełku na bazarku, ale producenci soków, jogurtów czy mrożonek. Podobnie jest w przypadku innych produktów. Rolnicy są więc bezsilni – nie stać ich na zatrudnienie pracowników i pracowniczek za godne stawki, zatrudnianie na czarno jest ścigane przez służby, a cena towaru w skupie nie pozwala im nawet wyjść na zero. Co więcej, sytuacja jest skrajnie niepewna. W niektórych branżach – jak na przykład w przypadku tytoniu – ceny skupu są ustalane wiosną i są stałe przez cały sezon. To zapewnia stabilizację i pozwala cokolwiek zaplanować. W przypadku owoców miękkich cena w skupie może się zmienić nawet z dnia na dzień – dziś kilogram może kosztować 2 złote, jutro już 1,50.
W odpowiedzi na pogarszającą się sytuację rolnicy decydowali o kolejnych formach protestu – 18 czerwca przestali zbierać owoce. Na wielu krzakach maliny i porzeczki zwyczajnie zgniły lub jeszcze zgniją. Blokowali drogi, wyrzucili kilka ton kapusty na ulicę. Gdy kolejne działania nie przynosiły skutków, przyjechali do Warszawy, gdzie z odciętym łbem świni przemawiał nowy lider ruchu niezadowolonych mieszkańców i mieszkanek wsi, Michał Kołodziejczak. Charyzmatyczny, umiejący pociągnąć za sobą i zorganizować ludzi, przygotowany merytorycznie do dyskusji.
I otwarty póki co na najróżniejsze sojusze.
Pole dla lewicy i narodowców
Ta ostatnia kwestia jest szczególnie ważna, bowiem na razie ruch rosnący wokół Kołodziejczaka nie ma określonych barw. Bazuje na rosnącym gniewie i frustracji, wywołanych ekonomiczną opresją, jaką jest fakt zmarnowanej produkcji czy niepewnością cen, a w efekcie zysków – czyli niepewnością co do możliwości wyżywienia rodziny czy spłaty zaciągniętych przed laty kredytów.
To przypadek o tyle ciekawy, że wkurzonym rolnikom wokół Kołodziejczaka mało mają do zaoferowania zarówno rządzący PiS (o ile nie zdecyduje się na szereg spektakularnych ruchów), jak i opozycja liberalna czy PSL, których rządy działacze i działaczki Unii Warzywno-Ziemniaczanej dobrze pamiętają, wcale nie wspominając ich z rozczuleniem. Wobec PSL-u mają również wiele zarzutów związanych z lokalnymi układami i konfliktami. Wydawałoby się więc, że to naturalne pole do działania dla lewicy. Równie naturalne jednak – co nie powinno nas wcale dziwić – okazuje się na przykład dla narodowców. Na demonstracji w Warszawie byli i Piotr Rybak, i Jan Śpiewak; i Robert Winnicki, i działacze partii Razem. Sam Kołodziejczak nie odmawia nikomu – udzielił wywiadu Krytyce Politycznej, radiu Tok FM, ale też portalowi „Media Narodowe”. Na pytanie, czy nie boi się, że kierowanej przez niego Unii Ziemniaczano-Warzywnej zostanie przylepiona łatka faszystów, odpowiada, że owszem, boi się, ale na razie szuka sojuszników wszędzie tam, gdzie to możliwe – podając rękę i lewicy, i skrajnej prawicy. Pytanie, gdzie rzeczywiście znajdzie dziś trwałych sojuszników, wydaje się kluczowe dla przyszłości ruchu.
Dla lewicy zaś to pytanie o to, czy stanie po stronie słusznego, społecznego gniewu, czy też – z powodów niewystarczającej lewicowości Kołodziejczaka i Unii Warzywno-Ziemniaczanej – odwróci się plecami od ludzi walczących o byt. Jak duże ryzyko niesie ze sobą próba budowania współpracy, było widać wyraźnie w Warszawie, gdy mikrofon wziął kolejny mówca i dziękując skazanemu za spalenie kukły Żyda Piotrowi Rybakowi za obecność, dodał, że żałuje, że nie spalił on „pięciu żywych” (sama Unia odcięła się później od tej wypowiedzi jako od prywatnych poglądów przemawiającego). Widać to ryzyko również w postulatach zgłaszanych przez organizację Kołodziejczaka, będących skądinąd zapewne wynikiem ciężkich kompromisów między różnymi ludźmi w ruchu. Jasne, nie jest to spis idealnie lewicowy czy zrozumiały z punktu widzenia interesów geopolitycznych Polski: zawiera postulaty utrzymania hodowli zwierząt futerkowych i uboju rytualnego czy naprawy stosunków dyplomatycznych z Rosją przy jednoczesnym nałożeniu embarga na żywność z Ukrainy.
Gdyby politykę robiło się dzięki tworzeniu spisu jedynie słusznych postulatów i wykluczaniu ze współpracy każdego, kto ich nie spełnia, faktycznie należałoby uznać te fakty za dyskwalifikujące…
Bez pokusy ideowej czystości
Politykę robi się jednak, ucierając strategię w dyskusji z ludźmi o różnych poglądach, ale często wspólnych interesach, tudzież uświadamiając różnym grupom, że ich interesy rzeczywiście są wspólne. W przypadku Unii Kołodziejczaka potencjał do takich działań jest naprawdę duży.
Można zresztą podejrzewać, że odpuszczenie dialogu z tą grupą (i nie tylko dialogu, ale złożenia jej przez lewicę konkretnej propozycji – tak, by działacze i działaczki Unii Warzywno-Ziemniaczanej mieli słuszne i prawdziwe poczucie podmiotowości w ramach prowadzonych rozmów, a nie czuli się wykorzystywani w politycznej rozgrywce) oznacza wepchnięcie jej w ramiona skrajnej prawicy, która rozkłada je przed protestującymi szeroko. Wtedy może się okazać, że wspólny interes rolnicy zorganizowani przez Kołodziejczaka znajdą nie z ukraińskimi pracownikami i pracownicami, pracownikami i pracownicami budżetówki czy mieszkańcami i mieszkankami małych miejscowości przy działaniach o lepszy transport publiczny, ale z Piotrem Rybakiem bajdurzącym o zagrożeniu multikulturalizmem i inwazji „obcych”. Jeśli lewica dziś odpuści, będzie mogła wtedy powiedzieć: „A nie mówiliśmy, że z nimi nie należy współpracować!”. Jest wciąż jednak duża szansa, że pomyli wówczas skutek z przyczyną.
Nie chodzi zresztą tylko o skuteczność polityczną, która oczywiście jest ważna, ale również o jądro lewicowej agendy. Lewica nie może ulegać (a zbyt często to robi) pokusie bycia z ludźmi tylko o tyle, o ile spełnią jej bardzo rygorystycznie postawione warunki dotyczące światopoglądu, języka czy postulatów. Lewica, jeśli chce być wierna sobie i przestać być marginalizowana, musi działać z ludźmi i dla ludzi takich, jakimi są, gdy doświadczają ucisku, wykluczenia i biedy. Że nie będą idealni? Doprawdy, sami nie jesteśmy, ani na lewicy katolickiej, ani laickiej, ani żadnej innej. Dlatego tak ważne jest, że partia Razem wspiera na przykład pracowników i pracowniczki huty szkła w Zawierciu, którzy otrzymywali wypłatę w szklankach. Dlatego cieszy, że jej działacze i działaczki pojawili się na demonstracji rolników i że – mam nadzieję – prowadzą rozmowy z Kołodziejczakiem. Tego typu postawy to na dłuższą metę jedyna droga, by przestać być bańką bez znaczenia z poparciem jedynie wśród wielkomiejskiej lewicy. Próby budowania ruchów na idealnej ideowej czystości i stworzeniu najwspanialszego choćby programu bez konkretnej roboty wśród ludzi lewica już nieraz podejmowała. Cóż, skoro nie skończyły się sukcesem, może warto spróbować innej drogi?
Trzeba nią iść tym bardziej, gdy lider rodzącego się ruchu protestu jest otwarty na współpracę z lewicą, a w wywiadach sprawia naprawdę dobre wrażenie, deklarując choćby, że wcale nie dziwi się, że Ukraińcy stawiają wyższe wymagania płacowe, od kiedy zobaczyli, jak jest w Niemczech. Zapytany o to odpowiada: „Tak ma być! Pensje muszą być na wysokim poziomie. Jeśli chcemy od kogoś wymagać dobrej pracy, musimy mu normalnie zapłacić. Ale co mamy zrobić? Cena siły roboczej wzrosła, jest embargo w Rosji, ludzi mniej do pracy, Zachód nie chce brać towaru, a w Polsce monopol marketów. Jesteśmy w kropce”.
Doprawdy, jeśli to nie jest dyskurs lewicowy, to nie wiem, cóż nim jest. Nie przyciągnie do niego rolników ani Adrian Zandberg, ani Włodzimierz Czarzasty, ani Robert Biedroń. Michał Kołodziejczak ma jednak na to szansę.
Darujmy sobie protekcjonalizm
Oczywiście, może się również zdarzyć, że Kołodziejczak założy własną partię, o czym mówi się coraz głośniej. Nie ufam przy tym ocenom mądrych, politologicznych głów, które twierdzą, że na taki ruch nie ma dziś miejsca – zbyt często tego typu diagnozy opierały się na widzimisię, tudzież perspektywie wielkomiejskiej, a później okazywały się niewiele warte w starciu z wyborczymi decyzjami obywateli i obywatelek. Nawet jeśli jednak Kołodziejczak postawi na polityczną samodzielność, kluczowe będzie, gdzie znajdzie sojuszników – całościowo lub w konkretnych sprawach – kto pozwoli mu wystąpić na swoich manifestacjach, kto spojrzy przychylnym okiem, w jakich mediach jego działania będą znajdowały oddźwięk, z kim będzie budował kontakty i rozmawiał, a kto będzie go zwalczał. Wreszcie – kogo wpuści na swoje ewentualne listy. Od tego wszystkiego również będzie zależeć, jaką agendę Unia Warzywno-Ziemniaczana ostatecznie przyjmie, o czym będzie mówić, co proponować. Może pójdzie na ustępstwa w niektórych sprawach w zamian za wsparcie w innych? Podobnych pytań można postawić wiele. Warto, by postawili je sobie liderzy i liderki lewicy, nie odrzucając wizji współpracy w ideowym oporze, jakiego pewne przejawy już widziałem – przynajmniej w swojej bańce w mediach społecznościowych.
Czy Kołodziejczak stanie się kiedyś liderem ruchu chłopskiego z lewicowych i postępowych marzeń? Nie mam zielonego pojęcia. Ważniejsze jest to, że tu i teraz staje w obronie ludzi, którym dzieje się źle i którzy jutro mogą nie mieć za co żyć. Że tu i teraz robi dobrą robotę. Ale dobrze, zadajmy również to pytanie. Otóż to, czy Kołodziejczak będzie współpracował z lewicą, czy przyjmie jej agendę lub jej część, czy odnajdziemy w nim jednego z ważnych lewicowych lub choćby lewicujących polityków, zależy, po pierwsze, od naszego rozumienia lewicowości i najważniejszych jej elementów, a – po drugie – również od tego, czy dziś spotka w nas partnerów i towarzyszy walki, czy też protekcjonalne mądrale, które ciągle będą mu wskazywały, co on sam oraz jego koledzy i koleżanki robią źle. A pouczanie i rozliczanie go i jego ruchu z lewicowości dziś niczemu nie posłuży – tym bardziej, że w wielkomiejskiej lewicy naprawdę niewielu jest ekspertów i ekspertek od sytuacji wsi i życia na niej. Nie jest ponadto zaskoczeniem, że Kołodziejczak, który ma lat 30, który wychował się na wsi w Polsce takiej, jaką była w ostatnich latach, w Polsce, w której lewica obecnie pełni rolę marginalną, który był członkiem Prawa i Sprawiedliwości (z którego wyrzucono go przez telefon, gdy zdecydował się zacząć organizować oddolnie rolników) – że Kołodziejczak nie ma poglądów w stu procentach zgodnych z linią lewicowych intelektualistów i nie mówi ich językiem. Doprawdy, musimy z tym żyć.
Zresztą, gdyby miał i mówił, z pewnością nie zostałby liderem chłopskich protestów.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.