Tekst pochodzi z 31 numeru Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Lepsza zmiana”.
Chyba tylko w dwóch instytucjach wolno nam pokładać nadzieję na zmianę społeczną, która doprowadziłaby do stworzenia inkluzywnego społeczeństwa. Takiego, które nie produkowałoby ani nie wykluczało – w sensie politycznym, ekonomicznym czy kulturowym – głodnych, spragnionych, przybyszów ani żadnych innych spośród „braci naszych najmniejszych”. Takiego, które zarówno w spontanicznych decyzjach swoich uczestników, jak i w strukturach swojej gospodarki zakładałoby szczególną uważność na potrzeby najsłabszych. Takiego wreszcie, które nie sprowadzałoby ludzkiej wolności do poziomu abstrakcyjnej procedury, lecz gwarantowało każdemu człowiekowi rzeczywistą – to znaczy nieograniczoną przez ubóstwo – zdolność do robienia z tej wolności użytku.
Pierwszą taką instytucją jest szkoła, będąca przestrzenią wychowania i socjalizacji, przez którą – ze względu na związany z nią przymus – przechodzimy wszyscy. W swoim obecnym kształcie, na skutek uruchomienia w niej quasi-rynkowych mechanizmów konkurencji, selekcji i segregacji, wychowuje ona jednak i socjalizuje do wszystkiego, tylko nie do myślenia w kategoriach solidarności i wspólnoty. Zamiast dostarczać narzędzi służących integralnej emancypacji człowieka, szkoła reprodukuje strukturę społeczną opartą na zasadzie „pierwsi będą pierwszymi” i biernie przyzwala na kierowanie mających tu swoje źródło emocji lęku i gniewu przeciw takim lub innym „innym”.
Drugą z wymienionych instytucji jest Kościół, który mógłby być strategicznym partnerem architektów „lepszej zmiany”. Dość wspomnieć o zasięgu jego społecznego oddziaływania, o jego niemałym wciąż jeszcze autorytecie, o jego formacyjnym i wspólnototwórczym potencjale. Społeczeństwo przeorane głębokimi bruzdami podziałów społecznych i kulturowych potrzebuje Kościoła, który konsekwentnie upomina się o ubogich i wykluczonych, który mobilizuje do zaangażowania się w ich sprawę i który dąży do ich upodmiotowienia. Wszystkich: czy to bezdomnych traktowanych z buta w biały dzień, czy też ofiar skrzętnie skrywanej przemocy domowej; czy to ludzi uwikłanych w lokalne struktury wyzysku, czy też „obcych kulturowo” uchodźców i imigrantów ekonomicznych; czy to nienarodzonych jeszcze dzieci z zespołem Downa, czy też ich poddanych symbolicznej i ekonomicznej przemocy matek. O tym, że polski Kościół rzeczywiście mógłby na tę potrzebę odpowiedzieć, przekonuje bardzo wrażliwy społecznie pontyfikat Franciszka. Na dzień dzisiejszy dość trudno sobie to jednak wyobrazić.
Świata nie zbawisz
„Kościół katolicki można bez wątpienia uznać za największą instytucję charytatywną w Polsce” – piszą autorzy raportu opublikowanego przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego. Nie sposób się z nimi nie zgodzić. Z usług świadczonych przez agendy Kościoła – pomocy medycznej i żywnościowej, opieki nad dziećmi i osobami starszymi, wspierania osób niepełnosprawnych i dotkniętych bezdomnością – korzystają prawie trzy miliony beneficjentów rocznie. Zaspokajanie ich potrzeb wymaga nie tylko mobilizowania zastępów „ludzi dobrej woli”, lecz także ponoszenia znacznych nakładów finansowych i utrzymywania rozbudowanego zaplecza organizacyjnego. Odkładając na inną okazję refleksję nad (nie)przejrzystością finansów polskiego Kościoła, poprzestańmy na spostrzeżeniu, że jego działalność opiekuńcza służy za pokaźną łatę na dziurawej polityce społecznej polskiego państwa.
Niestety, rozmiary tej łaty, a w zasadzie rozmiary ziejących pod nią dziur, nie wydają się przesadnie niepokoić polskich biskupów. W każdym razie nie na tyle, żeby poświęcali kwestiom ekonomicznym i społecznym choć w przybliżeniu tyle uwagi, ile na co dzień poświęcają sprawom kulturowym i tożsamościowym. Dewizą dobroczynnej praktyki Kościoła na licznych jej odcinkach mogłyby być wyrwane z kontekstu słowa Jezusa: „ubogich zawsze mieć będziecie”. Nietrudno przerobić je na skierowany do ludzi dobrze sytuowanych apel o pochylenie się nad „potrzebującymi”, stanowiący zarazem źle zakamuflowane wezwanie do pogodzenia się z kształtem zastanej struktury społecznej (niezależnie od tego, jak mało egalitarna by ona nie była). Wypisz wymaluj, konserwatywna utopia, w której działania podejmowane przez szlachetne jednostki i inne szlachetne paczki mają łagodzić skutki społecznych nierówności, nijak nie dotykając ich strukturalnych przyczyn.
To prawda, że ubogich zawsze mieć będziemy i że – jak Bóg da – zawsze będziemy mieć ludzi, którzy będą im towarzyszyć i służyć. Dobroczynność jest jednak dopiero ostatnią spośród sieci społecznej solidarności, o czym pisze nieco dalej profesor Paul Dembinski. Jest ona również – a w każdym razie powinna być – tylko jednym z wątków społecznej teorii i społecznej praktyki Kościoła. Ubogich zawsze mieć będziemy, ale skala i kontekst ich ubóstwa dają się przecież politycznie negocjować. Jeśli „dobra zmiana” potrzebowała od polskiego Kościoła przede wszystkim biernej współpracy, to „lepsza zmiana” potrzebuje jego autentycznego zaangażowania w duchu katolickiej nauki społecznej.
Plemienne chrześcijaństwo
„Katolicka nauka społeczna jest w Polsce uprawiana jako dyscyplina teoretyczna”. Mało odkrywcza teza, którą postawiliśmy swego czasu na tych łamach, z czasem nie stała się ani trochę bardziej odkrywcza. Dość powiedzieć, że w ciągu dwudziestu siedmiu lat polskiej wolności ukazało się tylko kilka dokumentów społecznych sygnowanych przez polski Episkopat. Ostatni, zatytułowany „W trosce o człowieka i dobro wspólne”, zapowiadany był cztery lata temu jako „nowa jakość”. W raptem kilkunastu punktach biskupi pisali o stosunkach pracy, modernizacji wsi i problemach migracji. Zabrakło jednak pogłębionej analizy socjologicznej, twórczej refleksji nad tekstami cytowanych raz po raz encyklik i próby sformułowania konkretnych postulatów metapolitycznych.
Przy okazji lektury omawianego dokumentu nasuwają się dwie, dające się niestety uogólnić, refleksje. Refleksja pierwsza: abstrakcyjny język dokumentu, znany także jako „kościelna nowomowa”, czyni go niezrozumiałym nawet dla nieuprzedzonego czytelnika. To tekst napisany przez księży profesorów dla innych księży profesorów, przeznaczony raczej do kurzenia się na półkach niż do ogniskowania społecznej uwagi. Skądinąd wiadomo, że biskupi potrafią mówić o rzeczywistości w sposób bardziej konkretny. Aż nazbyt dobrze pamiętamy niektóre spośród ich licznych wypowiedzi na tematy bioetyczne i kulturowe. Wzorem zabierania głosu w sprawach socjalnych mógłby być dla nich biskup Krzysztof Zadarko, który powtarza, że „dziś Chrystus ma twarz uchodźcy”. O tym jednak za chwilę.
Refleksja druga: autorzy dokumentu zdają się nie dostrzegać strukturalnego wymiaru problemów społecznych, nad którymi ubolewają. Źródeł trwającego kryzysu finansowego doszukują się na przykład w „olbrzymiej żądzy posiadania pieniędzy”, jak gdyby kryzys ten był po prostu skutkiem upadku tradycyjnej moralności chrześcijańskiej. Moralność ta, raczej tradycyjna niż chrześcijańska, nie przeszkadza jednak polskiemu katolikowi wyzyskiwać swojego pracownika, wyrzucać z autobusu bezdomnego i życzyć śmierci uchodźcy. Polski biedak zasługuje na jego troskę dopiero wtedy, gdy trzeba uzasadnić odmowę udzielenia pomocy biedakowi „obcemu kulturowo”. Portale społecznościowe pękają w szwach od komentarzy świadczących o tym, że chrześcijaństwo ich autorów stało się tożsamościowym konstruktem sankcjonującym klasowy lub plemienny egoizm. Bijąca z nich pretensja do bycia nowym polsko-katolickim mainstreamem jest najbardziej chyba ponurym świadectwem zaniechań naszego Kościoła w ciągu ostatnich dwudziestu siedmiu lat.
Okładka na ideologię
Nadzieja na społeczną zmianę w polskim Kościele instytucjonalnym jest o tyle płonna, że niezmiennie pozostaje on zakładnikiem prawicy (raczej konserwatywnej niż liberalnej, ale nie ma to większego znaczenia, bo oś polskiej prawicowości i tak wyznaczają dziś raczej przekonania kulturowe niż ekonomiczne). Niby nic nowego. Wygląda jednak na to, że biskupi wreszcie zdali sobie z tego sprawę.
Przez lata mniej lub bardziej świadomie uczestniczyli w zarządzaniu lękiem i gniewem, które zrodziły się przy okazji krzepnięcia struktur klasowych nowego kapitalizmu. Przez lata mniej lub bardziej czynnie wspierali prawicę w organizowaniu konfliktów społecznych wokół zastępczych tematów tożsamościowych. Pewnie mniej niż bardziej świadomie i mniej niż bardziej czynnie, a na dodatek na pewno nie wszyscy, ale co z tego? Biskupi pytali polskiego katolika, czy wyrzeka się zgubnego przywiązania do „lewackich ideologii”, a ten rzeczywiście się go wyrzekł, a następnie pokazał im wała. Tak w publicystycznym skrócie przedstawia się odpowiedź wiernych na pasterski apel o przyjęcie przez Polskę uchodźców z Bliskiego Wschodu. W zasadzie był to apel papieża Franciszka, który biskupi powtarzali trochę ciszej i z nieco mniejszym przekonaniem, co daje się wytłumaczyć charakterem zawartych przez nich sojuszy. Nie uchroniło ich to jednak – ku ich dającemu się zrozumieć zdumieniu – przed stawianymi im z pozycji polsko-katolickich zarzutami o przywiązanie do tych samych „lewackich ideologii”, których wpływy z taką pasją demaskowali.
Wygląda na to, że urzędowi przedstawiciele polskiego Kościoła przecenili swój autorytet w rozdartej tożsamościowymi konfliktami wspólnocie wiernych. Ludzie, których uważali za sól tej ziemi oraz rzeczników sprawy katolickiej i narodowej, okazali się słuchać głosu biskupów – nie wspominając już nawet o głosie Ewangelii – tylko wówczas, gdy ci powtarzają diagnozy prawicowych publicystów.
Być może najbardziej spektakularnym wytworem tego kontekstu są wystąpienia księdza Jacka Międlara, skandującego: „Duma, duma, narodowa duma!” i wzywającego do walki z „lewacką i islamską agresją” na zeszłorocznym Marszu Niepodległości. Znamienne, że młody kapłan przez dziesięć minut wymachiwał otwartą Biblią i intonował hasła w rodzaju: „Ewangelia, a nie Koran!”, nie cytując ani jednego jej fragmentu. Smutna prawda jest taka, że – dobrze to widać na nagraniu – w Piśmie Świętym trzymał ściągę z tekstem wystąpienia. To dobra metafora narodowo-katolickiej wykładni chrześcijaństwa, której bardzo daleko do uniwersalistycznej postawy etycznej.
Fikcyjna jedność
Jakie wnioski płyną z tego nader pobieżnego szkicu dla architektów „lepszej zmiany”?
Polscy biskupi zrozumieli już chyba, że – wbrew przekonaniu, któremu przez lata dawali wyraz – największe zagrożenie dla jedności Kościoła czai się dziś w prawej jego nawie. Wciąż nie jest jednak jasne, jaką w związku z tym przyjmą strategię. Jeśli będzie to strategia oparta na wyczekiwaniu, to skończy się na zachowaniu status quo, to znaczy na powtarzaniu apeli Franciszka o sprawiedliwość dla ubogich (swoich i obcych) na tyle głośno, by pozostać z formalnej łączności z papieżem, a zarazem na tyle cicho, by zachować równie formalną jedność wspólnoty wiernych („jest więc papież za polityką integracji, a nie za multikulturowością postulowaną przez środowiska lewicowe” – zapewniał uczestników tegorocznej Pielgrzymki Rodziny Radia Maryja przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski). Nie tędy prowadzi droga do odzyskania przez polski Kościół autonomii moralnej i politycznej.
Droga ta wiedzie przez solidarność z ubogimi i przeciwdziałanie ich ubóstwu. To jednak wymaga przeniesienia ciężaru z zaangażowania o charakterze dobroczynnym na zaangażowanie o charakterze emancypacyjnym i wyeksponowania w społecznym nauczaniu Kościoła – obok stale obecnych w nim wątków rodzinnych i bioetycznych – również wątku wykluczenia społecznego, ekonomicznego i kulturowego. Wymaga to także podjęcia zdecydowanych działań formacyjnych. Nie powinno być wątpliwości co do tego, że chrześcijaninowi nie wolno gardzić człowiekiem bezdomnym, uchodźcą ani osobą homoseksualną, że ma on obowiązek poszerzać swoją wiedzę na temat strukturalnych problemów społecznych i że powinien konfrontować się z nauczaniem Kościoła w tym zakresie.
Przypominanie o kwestii społecznej, choć zapewne wystawi Kościół na ataki ksenofobicznej prawicy, która coraz skuteczniej przebiera się za polski mainstream, może zwiększyć jego formacyjny potencjał i etyczną wiarygodność w innych obszarach społecznej sceny. Zresztą powinien on iść w tym kierunku nawet pomimo zagrożenia wewnętrznym podziałem. Po pierwsze dlatego, że podział nie jest najgorszym, co może spotkać Kościół. Znacznie gorsze jest to, co go czeka, jeśli porzuci Ewangelię. Po drugie dlatego, że bierność motywowana obawą przed podziałem polskiego Kościoła alienuje go z Kościoła powszechnego, co – również z teologicznego punktu widzenia – może i powinno niepokoić.
Kościół sprzyjający społecznej zmianie to zarazem nadzieja na społeczną zmianę w samym Kościele. Na dzień dzisiejszy – powiedzmy to jeszcze raz – dość trudno sobie to jednak wyobrazić.
***
współpraca: Ignacy Dudkiewicz