Różę Wojtka Smarzowskiego i Bitwę Warszawską 1920 Jerzego Hoffmana można i trzeba porównywać, choć dla reżysera seniora będzie to porównanie bolesne. Oba filmy to fikcyjne fabuły osnute wokół wydarzeń historycznych. Co więcej, wydarzeń wcale nie tak bardzo odległych od siebie w czasie, bo historię Tadeusza i Róży od historii Janka i Oli dzieli zaledwie 25 lat. Jednak to na Bitwę Warszawską drzwiami i oknami walić będą szkolne wycieczki gimnazjalistów i licealistów, natomiast Różę w godzinach lekcyjnych najprawdopodobniej obejrzą tylko ci uczniowie, którzy w tym celu wybiorą się na wagary.
Film Hoffmana, tak jak film Smarzowskiego, jest historią o miłości. Na tym jednak podobieństwa się kończą, bo sposób, w jakie obie te historie zostały opowiedziane, jest diametralnie różny.
W Bitwie… głównymi bohaterami (o ile takie sformułowanie w ogóle przystaje do tego filmu) są Janek i Ola. On, poeta i kawalerzysta, prosto ze ślubnego kobierca zaciągnięty na front. Ona, aktorka rewiowa w przedwojennym warszawskim kabarecie, a potem heroiczna obrończyni stolicy przed bolszewickim najazdem. Zawahałem się nazwać ich głównymi bohaterami, gdyż – jak celnie napisał w swojej recenzji Tadeusz Sobolewski – „oboje są nieruchomymi figurami, wiązką typowych cech, statystami wydarzeń, nie zaś ich motorem”. W dodatku Borys Szyc mniej więcej w połowie filmu traci głos (nie dosłownie, po prostu wtapia się w tłum i nagle przestajemy śledzić jego los), a kamera pokazuje go dopiero w ostatniej scenie, jak leży ranny na sali szpitalnej. Natasza Urbańska, choć dużo tańczy i śpiewa, jest niestety zupełnie bez wyrazu od samego początku do samego końca.
Bohaterów Hoffmana wojna rozdzieliła, a pokój po zwycięskiej bitwie ponownie, cudem (sic!) połączył. Bohaterów Smarzowskiego natomiast połączyła wojna, a rozdzieliły „działania pokojowe” (próby stabilizacji), czyli zasiedlanie Ziem Odzyskanych. Ich historia dzieje się na powojennych Mazurach. On, były AK-owiec, wędrując przez lasy, trafia do gospodarstwa Róży – żony zabitego oficera Wehrmachtu, którego śmierci był świadkiem. Przyszedł, by spełnić ostatnią wolę konającego i oddać wdowie zdjęcie męża oraz jego obrączkę. Ona, autochtonka z Mazur, boleśnie doświadczona przez sowieckich żołnierzy, przez co wyklęta i nazywana przez sąsiadów „ruską dziwką”. Przekonująco opowiedzieć o miłości, rodzącej się między ludźmi z tak odległych światów, to zadanie godne najwyższego talentu. Smarzowski wychodzi z tej próby obronną ręką.
W filmie Hoffmana gra cała plejada polskich gwiazd. Jest Szyc, Olbrychski, Ferency, Linda, Szapołowska, Żebrowski, Globisz… Problem w tym, że wielu z nich pojawia się na ekranie w skrajnie epizodycznych rolach. Marian Dziędziel, obecny zarówno w Bitwie… jak i w Róży, u Hoffmana wciela się w rolę generała Tadeusza Rozwadowskiego mniej więcej na dziesięć sekund, by wypowiedzieć zdanie: „Panie Naczelniku, obawiam się, że to ryzykowny plan”. Efekt jest taki, że zaskoczeni dobrze rozpoznawalną twarzą w zupełnie niespodziewanym momencie, zamiast wciągać się w fabułę, odrywamy się, jak gdybyśmy zobaczyli znajomą osobę. Wprawdzie w Róży reżyser także nie przydzielił Dziędzielowi zbyt długich kwestii, ma on jednak znacznie więcej okazji, by wykazać się swoim aktorstwem, co ten potrafi przekonująco zrobić również bez słów. Bohaterowie Smarzowskiego to postaci z krwi i kości, a Marcin Dorociński i Agata Kulesza sprawiają, że widz szybko utożsamia się z granymi przez nich postaciami. By oddać sprawiedliwość filmowi Hoffmana, na pochwałę zasługuje Adam Ferency, grający odrażającego czekistę Bykowskiego, który jednak dość szybko ginie, grzebiąc ostatecznie wszelkie nadzieje na wciągającą fabułę (fakt, że żałujemy śmierci postaci jednoznacznie negatywnej, raczej nie przemawia na korzyść filmu…).
Argumentem przeciwko organizowaniu wycieczek szkolnych na film Smarzowskiego będzie z pewnością to, iż obfituje on w dużą ilość brutalnych scen. Nie da się ukryć, że Róża kole okrucieństwem i naturalizmem, bywa przerażająca. Ale brutalnych i krwawych scen nie brakuje także w Bitwie Warszawskiej, by przywołać choćby odcinanie ręki brzeszczotem w polowym lazarecie, czy bliski plan z obgryzanym przez szczury ciałem martwego żołnierza w okopie. Tyle tylko, że Hoffman wszystko to pokazuje w efekciarskim 3D, nie stroniąc od nieznośnie patetycznego zwolnionego tempa (śmierć księdza Skorupki). Brutalność obłaskawiona takimi estetycznymi środkami jest jeszcze bardziej niebezpieczna, bo oszukana, umalowana, oswojona. Nie jest natomiast Róża filmem brutalniejszym od Czarnego Czwartku Krauzego, na który waliły tłumy gimnazjalistów i licealistów.
I wreszcie fabuła. Dopóki Hoffman jako scenarzysta wspierał się powieściami Sienkiewicza czy Kraszewskiego, jego filmy były jako tako wciągające. Gdy jednak za scenariusz odpowiedzialny jest sam od początku do końca – niestety widzowi grozi śmierć z nudów. Tymczasem scenarzysta Smarzowskiego, Michał Szczerbic, zbudował historię, która wciąga już od pierwszych minut i trzyma w nieprzerwanym napięciu do samych napisów końcowych. Szczerbic potrafi też doskonale wyczuć moment, w którym należy na chwilę przestać atakować wszechobecnym złem i naturalistyczną brutalnością, by nie znieczulić na nie widza.
Nie będę zdradzał już więcej szczegółów Róży. Choć oglądanie tego filmu nie należy do przyjemnych, porusza jednak dogłębnie, skłania do refleksji i na długo pozostaje w głowie. Czyż nie takie właśnie powinny być lekcje historii?
magazyn lewicy katolickiej
Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!