Z Andrzejem Lederem rozmawia Szymon Rębowski
Czy Polacy mają szczególne powody, żeby odczuwać gniew?
Zwraca moją uwagę słowo „szczególne”…
Albo po prostu powody. W ostatnich latach dotknęła nas niespotykana w tym wieku inflacja, część społeczeństwa oskarża rząd o dążenie do dyktatury, kobietom drastycznie zmniejszono i tak już restrykcyjnie ograniczony dostęp do aborcji…
Powody do gniewu ma każda duża społeczność, a przynajmniej pewna jej część. W Polsce transformacja gospodarcza spowodowała, że ludzkie losy są bardzo zróżnicowane. Dla części Polaków był to bardzo dobry okres. Są raczej zadowoleni z życia, choć ostatnie lata mogły tę satysfakcję zmniejszyć. Jednocześnie dla dużej grupy Polaków ostatnie dziesięciolecia były tragedią, zachwianiem dotychczasowego świata i – jak często w takich przypadkach bywa – wywołało to dużo gniewu, który jest wyraźnie obecny w polskim życiu politycznym.
To historia najnowsza odpowiada za polski gniew?
W długim historycznym trwaniu – w społecznej świadomości i nieświadomości – tkwi bardzo wiele gniewu przekazywanego z pokolenia na pokolenie, nagromadzonego w wyniku wcześniejszych wydarzeń. To choćby bardzo trudne doświadczenia związane z PRL-em, szczególnie wczesnym. To II wojna światowa. Także przed nią nie było łatwo, by wspomnieć tylko burzliwe dzieje II RP, zabory i wieki pańszczyzny, która generowała wielki, choć często tłumiony, gniew. To wszystko w nas tkwi i nadal buzuje.
Mam jednak wrażenie, że gniew, choć obecny, nie przejawia się wprost w życiu publiczno-politycznym. Ci, którzy byli bardziej dotknięci przez transformację, obecnie politycznie dominują, a ci, którzy są politycznie zdenerwowani, wciąż żyją na takim poziomie, że choć mówią, że mierzą się z kroczącą dyktaturą, to nie manifestują przeciw niej w gniewny sposób.
W obrębie wielkomiejskiej klasy średniej, która jest niechętna rządom PiS, norma kulturowa nakazuje ukrywanie wściekłości i chęci zemsty. Paradoksalnie, najsilniej protestowały kobiety i ich sojusznicy, a gniew najmocniej wyrażały te młode, gotowe wyłamać się ze stereotypu, nakazującego kobietom bycie „grzeczną”. To były masowe protesty, pełne ognia, choć ocena poziomu ekspresji gniewu zależy od tego, z czym ten poziom porównamy. Z protestami we Francji?
Natomiast rzeczywiście powody, o których pan wspomniał, przede wszystkim inflacja, nie wywołują aż takich emocji.
Dlaczego?
Inflacja dotyka wszystkich, ale nie wszyscy cierpią z jej powodu tak samo. Sytuację przegranych transformacji, których reprezentacją do jakiegoś stopnia jest rząd PiS, poprawiają transfery społeczne, które rząd wprowadził w ostatnich latach – podwyższenie pensji minimalnej czy dodatkowe emerytury. To próby kompensowania tego, co inflacja zabiera, i choć nie do końca się to udaje, to sprawia, że inflacja nie jest dla tej grupy aż tak dotkliwa. A jeżeli nawet jest, to ta grupa nie jest politycznie reprezentowana poza PiS-em.
Natomiast klasa średnia, jak sam pan stwierdził, nie została aż tak dotknięta przez inflację. Wciąż ma z czego „chudnąć”. Być może najmocniej inflacja dotknęła drobnych przedsiębiorców, którzy kierują się w stronę Konfederacji.
Wciąż jednak nie wiem, dlaczego „zamach na demokrację” nie mobilizuje ludzi do protestów tak, jak choćby w Izraelu.
Sprawa zagrożeń dla demokracji w Polsce porusza przede wszystkim pewien odłam wielkomiejskiej klasy średniej i inteligencji. Jednocześnie wielu ludzi, zwykle elektorat Jarosława Kaczyńskiego, uważa, że demokracja nigdy w Polsce nie miała się tak dobrze, jak dziś. Utożsamiają demokrację z tym, że rząd jest „ich”. Trzeba jednak pamiętać, że w trakcie protestów związanych z Trybunałem Konstytucyjnym czy Sądem Najwyższym z 2016 i 2017 roku były momenty ekspresji wielkiego gniewu. Pamiętam wyczytywanie nazwisk senatorów głosujących za tym pełzającym zamachem stanu i skandowanie: „Będziesz siedział”. Myślę, że te protesty wygasły, bo okazały się bezsilne. Obawiam się też, że tak może skończyć się w Izraelu; przecież Binjamin Natanjahu konsultował się z Mateuszem Morawieckim, jak „ich” przeczekać.
Wracając do Polski, prawdą jest, że tutaj nie dochodzi do takich manifestacji, jak ostatnio we Francji, która zresztą jest domyślnym punktem odniesienia w podobnych porównaniach.
Czy ta mało gniewna dynamika polskiej ulicy wynika z zarządzania tą emocją przez polityków? Wydaje się, że wszystkie siły polityczne starają się mieć kontrolę nad gniewem. Najbardziej symptomatyczny jest przypadek Lewicy, która teoretycznie mogła próbować przechwycić gniew kobiet, ale nie poszła w przekazie w tę stronę. Platforma Obywatelska też nie korzysta z gniewu w maksymalny sposób, być może dlatego, że jest partią reprezentującą elity III RP i nie jest to najbardziej pożądana dla niej emocja. Kiedy słucham Przemysława Czarnka wypowiadającego się o polskich naukowcach, to słyszę, że dla PiS-u gniew jest ważny. Ale także rządzący starają się raczej zarządzać nim z ministerstwa, niż wyprowadzać ludzi na ulice.
Zgadzam się, że PiS najskuteczniej grał i gra tą emocją, ale raczej pochlebiając jej i wymyślając obiekty, niż popychając do czynów. Może poza wezwaniem Kaczyńskiego do „obrony” kościołów w czasie demonstracji kobiet, kiedy stanęli przed nimi bojówkarze i zwykli wierni. Na razie jednak nikt w Polsce nie posługuje się wściekłością do tego, żeby wywierać bezpośrednią, uliczną presję o znaczeniu politycznym. Dla partii demokratycznych to w ogóle jest trudne – demokratyczna lewica miałaby nawoływać kobiety, by zemściły się na PiS-ie za pomocą kartki wyborczej? Zaś przez PRL legitymizację straciła lewica rewolucyjna. Demokracja nie lubi zbyt silnych uczuć i trudno sobie wyobrazić, żeby Platforma Obywatelska lub Polska 2050 nawoływały do wyjścia na ulicę z pochodniami, stanięcia pod czyimś domem i obrzucenia go kamieniami albo spalenia wielu samochodów i rozbijania witryn.
Tyle tylko, że we wspomnianej Francji także nie ma polityków, którzy nawoływaliby do ulicznych wystąpień, które tam obserwujemy. I to jest moim zdaniem sedno sprawy. To oddolna inicjatywa, żywiona tradycją społecznej rewolty, żywą we Francji od stuleci i wzmocniona siłą mediów społecznościowych. W Polsce zaś nie ma tradycji gwałtownego protestu społecznego, choć mamy tradycję „Solidarności”. To jednak nie były demonstracje uliczne, tylko strajki w zakładach pracy.
Demonstracje uliczne miały miejsce w poprzednich dekadach PRL-u. Strajkowanie w zakładach było niejako lekcją, którą robotnicy wyciągnęli z tego, że na ulicy dochodzi do konfrontacji z władzą, która, przynajmniej krótkofalowo, wygrywa ją, stosując przemoc.
Ale w okresie powojennym demonstracje nigdy nie były bardzo masowe ani bojowe. Przed wojną zdarzały się demonstracje w dużej skali, choć wciąż utrzymywałbym, że tradycja demonstrowania w ogóle nie jest w Polsce silna. Coś jest na rzeczy. Dlaczego w Polsce – poza rabacją galicyjską – nie było prawdziwej wojny chłopskiej? Porównywalnej do buntów ludności ukraińskiej, występującej co kilkadziesiąt lat przeciwko polskiej magnaterii już od XVII wieku? A jednak, wydaje mi się że wściekłość i gniew wyraża się i u nas, tylko raczej w zimnej, bezwzględnej obojętności. Jak dziś, w obojętnym stosunku większości na to, co dzieje się na granicy białoruskiej, w stosunku do ludzi topionych w bagnach, dzieci porzucanych w lesie…
Najbardziej ekspresyjne formy manifestowania, łącznie z niszczeniem mienia, to chyba jednak kraniec spektrum. Protesty z 2017 przeciwko zmianom w Sądzie Najwyższym, choć zdarzały się na nich gniewne okrzyki, odbywały się ze świeczkami w dłoniach. Atmosfera była raczej wzniosła.
W Polsce nie ma tradycji palenia samochodów. Być może przywiązanie do dobrych aut jest u nas zbyt duże. We Francji tradycja wielkich demonstracji ulicznych tkwi w DNA, podobnie jak mówi się, że w polskim DNA są powstania. We Francji przez cały wiek XIX rewolucje wybuchały co dwadzieścia lat i zawsze miały podobny charakter. Biedni z przedmieść wchodzili do centrów miast, głównie Paryża, i budując barykady robili „kipisz”. Tak to wygląda do dzisiaj. Nie jest do tego potrzebny żaden polityk. Jeżeli dochodzi do sytuacji, którą mieszkańcy przedmieść uznają za niedopuszczalną – a najczęściej przyczyną tej sytuacji jest policyjna przemoc – to rewolucja po prostu się dzieje.
Być może jest tak dlatego, że Francuzi kultywują swoje rewolucyjne tradycje, a my swoją rewolucję prześniliśmy. Czy mamy więc w Polsce do czynienia ze stłumieniem gniewu?
Efektem tego „prześnienia” jest to, że nie było języka gniewu dopuszczanego w przestrzeni publicznej. I dlatego działanie PiS to przede wszystkim uprawomocnienie wściekłości: widzicie, macie prawo nienawidzić. Zapoczątkował to Andrzej Lepper, ze swoim „Wersal się skończył!”. I to się bardzo podoba, w pewnym sensie zastępuje – jak na razie – działanie. Podoba się na pewno przegranym transformacji.
Albo tym, którzy poczuwają się do bycia przegranymi…
Ta polityka daje satysfakcję wszystkim, którzy czują się upokorzeni. Odczuwają zadowolenie, kiedy „elity” doprowadzone są do bezsilnej wściekłości, z satysfakcją powtarzają: „salon ryknął”. A upokorzone elity czekają na swoją kolej, kiedy będą mogły zatriumfować. Wiele z tych procesów odbywa się dziś w mediach społecznościowych, które są częścią sfery publicznej i symbolicznej.
PiS umiał zarządzić gniewem, przejął go, między innymi zjadając partie, które wcześniej posługiwały się tą emocją – jak Samoobrona.
To o tyle ciekawe, że Samoobrona była ruchem ludowym bez nacjonalistycznej otoczki, wyrażającym przy tym pewien rodzaj gniewu klasowego. PiS zręcznie to przejął, choć myślę, że resentymentalna wściekłość od początku była jego specyfiką. Jeszcze w latach 90. Porozumienie Centrum i Jarosław Kaczyński wyrażali przede wszystkim gniew i urazę.
Czy w takim razie partie, które chcą wygrać z PiS-em, nie powinny bardziej aktywnie pojawić się na polu tej emocji? Spróbować połączyć się w gniewie ze swoim elektoratem? Bo jeśli uznamy, że trudno będzie pokonać PiS na polu socjalnym, a jednocześnie dominuje on wciąż na polu emocji, to zwycięstwo opozycji wydaje się mało realne.
Działania socjalne PiS są przede wszystkim outsourcingiem problemów społecznych, więc tu akurat – choćby w trosce o dobra wspólne, edukację, zdrowie – można go pokonać. Natomiast w Polsce dość trudno operować gniewem klasowym – w tym sensie jesteśmy bardziej podobni do Stanów Zjednoczonych niż Europy Zachodniej. Ludzie, którzy czują się gnębieni przez elity czy pracodawców, raczej odwołują się do mitologii „kowala własnego losu”, niż uważają, że trzeba zorganizować się przeciwko własnej burżuazji. Marzenia o „zemście na elitach” to ulubiona fantazja, ale już nie budowanie związków zawodowych w nowych branżach, gdzie ich nie ma. To idzie bardzo opornie. Polacy w niewielkim stopniu identyfikują się ze wspólnym działaniem, nie mają zaufania ani do siebie, ani do organizacji. Z tego wynika słabość Lewicy, która może chciałaby uruchomić ten rodzaj gniewu, zwiększając działania związkowe w nowych przedsiębiorstwach, na przykład wielkich sieciach handlowych. Ale to rozbija się o indywidualizm i nieufność. A także strach przed pracodawcą.
Na czym polega to podobieństwo ze Stanami?
Gniew klasowy traci charakter wspólny, przestaje być wspólnototwórczy. U przedstawicieli klasy ludowej zamienia się w marzenie o tym, żeby się indywidualnie „wyrwać” i im wszystkim pokazać. Zaś nienawiść do wyzysku zamienia się w teorie spiskowe i hejt w Internecie. „Wielki reset”, ruchy antyszczepionkowe, „deep state”, reptilianie…
W Polsce widzimy, jak skuteczna była „lekcja Balcerowicza”, który w pełni przekonał Polaków, również tych biednych, do neoliberalnego indywidualizmu i niechęci do rozwiązań wspólnych, polityk publicznych.
W tym tkwi chyba siła napędowa Konfederacji? Z jednej strony opiera się na niechęci do elit, a z drugiej podtrzymuje wiarę w możliwość indywidualnego sukcesu, jeśli tylko nikt nie będzie nam przeszkadzał. Kilka lat temu w wywiadzie z Grzegorzem Sroczyńskim zapowiadał pan, że rewolta przeciwko rynkowi ubiera się w Polsce w nacjonalistyczny, męski heroizm. Tymczasem obecnie doszło do połączenia środowisk libertariańskich i nacjonalistycznych. Konfederacja nie jest chyba buntem przeciwko kapitalizmowi?
To na pewno nie jest rewolta przeciwko rynkowi. Zresztą w elektoracie Konfederacji nie ma zbyt wielu przedstawicieli klasycznej klasy robotniczej. Jednak w postawie, którą wyraża Konfederacja, jest bunt przeciwko dotychczasowej hierarchii symbolicznej, przeciw dystynkcji, przeciwko tym, którzy tradycyjnie w Polsce dysponują kapitałem kulturowym. W tym aspekcie Konfederacja wyraża rewoltę – nikt nie będzie nam mówił, jak mamy żyć!
To świetnie widać w ich kulturowej manifestacji – organizują konwencję w formie gali MMA, prowadzi ją osoba znana z tych wydarzeń, która wywołuje kolejnych polityków-zawodników, którzy korespondencyjnie przeciwstawiają się rywalom z innych partii…
To bardzo trafne spostrzeżenie, że Konfederacja przyjmuje formę najbardziej masowej kultury, którą brzydzą się warszawsko-krakowskie elity. To świadome wyzwanie rzucone dotychczasowej hierarchii. Jeśli rację miał profesor Tomasz Zarycki, który twierdzi, że w Polsce zawsze i wciąż rządzi inteligencja, to ten etap się kończy: już PiS dokonał zamachu na rządy inteligencji, a Konfederacja jest siłą, która zaprowadza tę zmianę w klasie średniej. Jednocześnie udaje im się rozbroić gniew społeczny skierowany przeciw hierarchii pieniądza. Ostatecznie gniew kieruje się przeciwko tym, którzy mówią „proszę” i „dziękuję”, a bogacz, który co drugie słowo mówi „kurwa” i „jebać”, jest fajnym ziomkiem.
Być może blokadą dla społecznego wyrażania gniewu jest egoizm, który, mam wrażenie, jest dominującą postawą w moim pokoleniu – ludzi około trzydziestki. Niezależnie, czy popierają Konfederację, czy Lewicę – są nastawieni na pełną samodzielność.
Zgadzam się, że pana pokolenie – wychowane w okresie transformacji – jest być może najbardziej indywidualistycznie nastawionym polskim pokoleniem w historii. Kolejne pokolenie – Z – jest już inne, co udowodniły chociażby Strajki Klimatyczne.
Skąd ta moja i moich rówieśników specyfika?
Znów odwołałbym się do „pedagogiki Balcerowicza”. Uznając pewne jego zasługi w przeprowadzeniu Polski przez trudny okres początku lat 90, twierdzę, że to, jak bezkrytycznie głosił neoliberalne hasła, łącznie ze skrajnym indywidualizmem i deprecjonowaniem państwa, bardzo wpłynęło na dzisiejsze problemy Polaków, a w szczególności – pana pokolenia. Nawet jeśli buntujecie się przeciw indywidualistycznemu kapitalizmowi, to w swoich praktykach życiowych jesteście jego dziećmi.
Balcerowicz jest jednak tylko „symptomem” pewnego historycznego procesu. Aktywnie uczestniczyłem w strajkach studenckich w okresie rewolucji „Solidarności”. Pamiętam nieprawdopodobny poziom wspólnotowości z tamtego czasu. Naprawdę hutnicy strajkowali w obronie pielęgniarek i nauczycieli! Stan wojenny był katastrofą nie tylko dlatego, że rozbił struktury związku, ale także z tego powodu, że pałką wbił Polakom ponurą lekcję: wspólne działanie nie popłaca. W kolejnych latach wielka, wcześniej obudzona energia społeczna była nakierowana już na działanie indywidualne, na indywidualne „ratowanie się”. To zaś zbiegło się z ekspansją ideologii neoliberalnej.
W jaki sposób doszło do tej ekspansji?
Bardzo ciekawe jest to, jak w latach 80. zmienił się dyskurs opozycji. Przeszedł od dyskursu społecznego – opartego, jak u Tadeusza Mazowieckiego, o społeczną naukę Kościoła czy, jak u Jacka Kuronia, tradycję socjalistyczną – w dyskurs neoliberalny, którego przedstawiciele mocno walczyli o hegemonię w środowiskach podziemnej Solidarności. Jednym z nich był już wtedy Donald Tusk. Co więcej, podobne zjawisko miało miejsce w partii, która wysyłała młodych działaczy z uniwersyteckich wydziałów na amerykańskie stypendia, gdzie uczyli się neoklasycznej ekonomii.
Przedstawiciele partii byli w pełni gotowi zagłosować za programem Balcerowicza bez zapoznania się z nim w grudniu 1989 roku…
…a Leszek Miler jako premier proponował podatek liniowy. Wszyscy byli gotowi na neoliberalizm. Na przełomie lat 80. i 90. społeczeństwo było przeorane doświadczeniem stanu wojennego. Jednocześnie trwała już cicha prywatyzacji, która zaczęła się w latach 80, a dzięki której nomenklatura zamieniała pozycję w aparacie władzy na własność. Elity – zarówno opozycyjne, jak i partyjne – były przygotowane na wprowadzanie neoliberalnego indywidualizmu.
Wychowywaliście się więc w bezalternatywnym świecie. Oczywiste było, że człowiek ma być kowalem swojego losu, a jeżeli nic mu nie wychodzi, to albo jest frajerem, albo przeszkadza mu państwo.
Czy ów indywidualizm dotyka też sfery prywatnego wyrażania emocji? W niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” stwierdził pan, że buntem młodych jest depresja. Czy stłumiony gniew może przejawiać się właśnie w ten sposób?
W ten sposób wracamy do pytania o to, dlaczego w Polsce nie ma „ulicznej” ekspresji gniewu. Zastępują ją zachowania autoagresywne: to forma gniewu skierowanego przeciw sobie. Wiele cech polskiego życia społecznego – zaczynając od alkoholizmu, przez przemoc domową, aż po pewien rodzaj bylejakości, który przenika życie społeczne – jest, jak sądzę, efektem autoagresji. W młodszym pokoleniu ta autoagresja wyraża się bardziej bezpośrednio: od samookaleczeń do depresji.
Cały czas rozmawiamy, jakby było coś złego w tym, że nie manifestujemy gniewu publicznie. Łączy się on jednak z przemocą, więc może dobrze, że go skrywamy?
Znów odwołam się do Francji. Nie ignoruję strat mieszkańców miast, właścicieli sklepów, w których rozbija się witryny i które się rabuje, albo spalonych samochodów – choć zwykle są ubezpieczone. Współczuję bitym albo zabijanym przez policję na przedmieściach. Ale widzę też krzywdy ranionych policjantów. Jednak skala najgorszych emanacji przemocy nie jest wcale tak duża, jak mogłaby na to wskazywać gwałtowność wydarzeń, które obserwujemy. Francja znajduje się przecież w stanie wrzenia od kilku lat – najpierw mieliśmy protesty żółtych kamizelek, potem przeciwko zmianie reformy emerytalnej, a dziś obserwujemy bunt przeciw działalności policji.
Bunt uliczny jest dobry?
Pozwala społeczeństwu uświadomić sobie, że ma jakiś problem. Polityki społeczne we Francji są prowadzone dużo bardziej świadomie niż w Polsce między innymi pod presją podobnych wydarzeń. I jeszcze jedno: wydarzenia, które mają tam miejsce, często wywołują w Polsce opinię, że francuskie społeczeństwo jest bardzo przemocowe, w odróżnieniu od spokojnego polskiego. „Byle polska wieś spokojna” – to myślenie jest tutaj głęboko zakorzenione. A jednak moim zdaniem polskie społeczeństwo jest znacznie bardziej przemocowe niż francuskie: zaczynając od poziomu przemocy domowej, przemocy policyjnej, przemocy w ochronie zdrowia – polecam w tej sprawie rozmowy Justyny Dąbrowskiej o doświadczeniu rodzenia w Polsce zawarte w książce „Przeprowadzę cię na drugi brzeg” – czy w obszarze edukacji, albo stosunków pracy. To jednak przemoc ukryta. Nawet w tym obrazie są jednak pewne wyłomy. Powtórzę, w Polsce postawa niezwykle konserwatywnego Kościoła, jak i tych polityków, którzy starają się mu przypodobać, spowodowała, że to gniew kobiet stał się realną siłą emancypacyjną. Nawet jeśli wciąż musi mierzyć się z tradycją, zgodnie z którą kobietom nie wolno krzyczeć.
Próba ograniczenia przemocy i usunięcia nienawiści z przestrzeni publicznej jest charakterystyczna dla drugiej połowy XX wieku. Przyczyniła się do tego trauma wojny, ale w Polsce znaczącą rolę w tej pedagogice odegrała też „Solidarność”, która była ruchem pokojowym. Szkoła w III RP uczyła mnie, że pokojowy protest jest nie tylko najlepszy etycznie, ale też najskuteczniejszy, co udowodnić miała historia. Niemniej gniew i nienawiść wciąż w nas tkwi. Czy możemy jakoś pozytywnie zarządzić tymi emocjami bez ich tłumienia?
Ograniczenie przemocy i nienawiści w powojennej Europie było szczególne. Przez pierwsze 25 lat po II wojnie światowej był to bezpośredni efekt doświadczenia przemocy wielkich wojen pierwszej połowy XX wieku. Pierwsza i druga wojna światowa doprowadziły przemoc do skali niespotykanej wcześniej, przynajmniej w Europie, a uświadomienie jej sobie przez ludzi miało szokujący efekt. Dodatkowo nastąpiła pacyfikacja wojny klasowej, bo klasa średnia i zachodnia burżuazja zrozumiały, że jeżeli nie wejdą w jakiś rodzaj sojuszu z ludem, to grozi im recydywa przemocy. A pamiętajmy, że wówczas radzieckie czołgi stały na Łabie.
To doświadczenie skończyło się po 25 latach?
Po roku 1968, który na Zachodzie był ostatnim przykładem klasycznej rewolty ulicznej, doszło do wyprowadzenia pracy – a w efekcie i buntu ulicznego – z Europy. Lata 70. to początek globalizacji, nastąpiła wtedy deregulacja przepływów finansowych i początek delokalizacji przemysłu. Poziom życia w Europie Zachodniej nadal rósł, ale konflikt klasowy, który organizował jej życie społeczne przez wcześniejsze dwieście lat, został z niej wyprowadzony do dawnego „trzeciego świata”. Efektem tych procesów jest druga fala „uspokojenia nastrojów”, która skończyła się, kiedy rykoszetem wróciły do nas efekty globalizacji i przeniesienia konfliktu klasowego w inne rejony świata.
Czyli?
Po pierwsze, wraca do nas konkurencja pracy, bo firmy pytają, dlaczego mają płacić europejskim robotnikom wysokie stawki, skoro mogą zatrudnić pracowników z Azji. Po drugie, do Europy przyjeżdżają ludzie, którzy zadają sobie pytanie, dlaczego mają żyć w biednych krajach, jeśli mogliby pracować w tych bogatych. Te dwa zjawiska powodują, ze skończył się pokój społeczny. Ponownie dochodzi do konfliktu, który jest jednak zamglony, dużo mniej jednoznaczny, bo nie ma w nim jasno określonych stron sporu. Orientowanie się w nowym świecie jest trudne, jeśli nie chce używać się prostego, nacjonalistycznego języka.
Widzimy to także w Polsce, kiedy Tusk straszy migracją, która ma miejsce za rządów PiS. Liberalna strona tłumaczy, że tak trzeba, bo inaczej nie da się wygrać z populistami, i że to tylko chwyt na czas kampanii wyborczej. Tylko czy da się zawrócić z tej drogi?
Zdezorientowane społeczeństwo najprościej jest ponownie zorientować w oparciu o tożsamość narodową. Tego typu język jest dość uniwersalnie używany w obronie egoizmu społeczeństw Globalnej Północy, które nie chcą się dzielić swoim dobrobytem. Bronią się przed tymi, którzy tu przybywają jako imigranci. Ale nie chcą się też dzielić przez spłatę kolonialnego długu, w taki sposób – moim zdaniem lepszy niż imigracja – żeby nasze podatki szły chociażby na poprawę warunków życia mieszkańców Afryki, transformację ich gospodarki.
Wcześniej czy później maski opadną i dosięgnie nas ich gniew.
Andrzej Leder
Jest filozofem, lekarzem psychiatrą i psychoterapeutą. Profesor w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Autor książek, między innymi: „Nauka Freuda w epoce Sein und Zeit’”, „Prześniona rewolucja, ćwiczenie z logiki historycznej”, „Rysa na tafli. Teoria w polu psychoanalitycznym” i „Był kiedyś postmodernizm”.
Szymon Rębowski