fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Latający dywan. nieDziennik wojenny 🎧

Minie jeszcze niejeden dzień. Przemierzymy kilkaset kilometrów. Ale ani kilometry, ani dni i miesiące nie przybliżą nas do szczęśliwego życia, które utraciliśmy na zawsze.
Latający dywan. nieDziennik wojenny 🎧
ilustr.: Adrianna Iwanejko

Tekst oryginalnie napisany w języku ukraińskim.

Tłumaczenie: Antonina Ciużeńska.

***

Wszystkie Pamiętniki dostępne także w wersji audio na stronach poszczególnych tekstów. Cały audiobook dostępny do ściągnięcia tutaj.

 

Kiedyś napiszę książkę, która nigdy nie powinna zostać napisana.

Książkę, którą mógłby napisać każdy Ukrainiec.

Książkę o wojnie.

Wojnie w XXI wieku. Wojnie w cywilizowanym świecie. W środku Europy.

Poranek 24 lutego zaczął się od telefonu od taty.

7:24.

– Oleksandro, dzień dobry. Wszystko u ciebie w porządku? Co planujecie robić?

Tata był niezwykle zaniepokojony. Od razu się spięłam – nigdy wcześniej tak ze mną nie rozmawiał, szczególnie rano.

– Wszystko w porządku, szykuję dzieci do szkoły…

– Zajęć nie odwołali?

– Nie, chyba… Zaraz sprawdzę w komunikatorze.

W grupie rodziców mojej młodszej córki była jedna, krótka, identyczna dla wszystkich wiadomość: „Dzień dobry. Szanowni rodzice, ze względu na obecną sytuację zajęcia nie odbędą się. Dziękujemy za zrozumienie. Niech pokój będzie z nami wszystkimi”.

Wiadomość w grupie rodziców mojego syna była jeszcze bardziej niepokojąca: „Szanowni rodzice, dzieci zostają w domu. Zajęcia zdalne nie będą prowadzone. Prosimy o spokój. Nie panikujcie przy dzieciach. Są bardzo wrażliwe”.

Trzymać nerwy na wodzy można było tylko, ignorując informacje płynące szerokim strumieniem z różnych źródeł.

Pierwszy telefon – do starszej córki w Kijowie.

– Cześć mamo – głos Sonii był senny, ale już wyraźnie przestraszony.

– Soniu, dzień dobry, wstawaj szybko i szykuj się do powrotu do domu.

Sonia oddzwoniła za godzinę.

– Mamo, jestem na Swiatoszynie. Nie ma pociągów, nie ma busów, korki są ogromne, latają helikoptery… Mamo! Alarm! Mamo, co mam robić?! Wszyscy biegną do metra!

– Spokojnie, nie biegnij, idź z innymi do metra – teraz to schron przeciwbombowy.

Mówiłam, ale nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe: alarm lotniczy, syreny, schron przeciwbombowy, helikoptery i moja córka.

W telefonie było słychać jej szybki oddech i wycie syren.

W Borodziance panowała cisza, nie było słychać syren – ludzie w milczeniu wykupywali wszystko w sklepach.

– Soniu, wszystko będzie dobrze, nie panikuj, oddychaj. Pamiętasz, jak nauczył cię dziadek? Zatrzymaj się, weź trzy głębokie oddechy.

– Mamo, teraz wszyscy biegną z powrotem, bo przyjechał jakiś bus.

– Wsiadaj do jakiegokolwiek, który jedzie w naszą stronę. Odbierzemy cię.

To był przedostatni bus z Kijowa. Do Szybenego. Kierowca wziął po pięćdziesiąt hrywien od osoby, a ludzie stali tak ciasno, że czoło Soni dotykało szyby.

Po pół godzinie straciliśmy z nią kontakt.

Dwójka młodszych dzieci jadła szybko, a ja starałam się je zabawiać, ale nie wychodziło mi to zbyt dobrze. Metodycznie pakowałam rzeczy. W tym czasie mąż pojechał na stację benzynową. Kolejka ciągnęła się już na ponad czterdzieści samochodów. Sprzedawali tylko trzydzieści litrów benzyny na jeden samochód. Po dwóch godzinach wrócił, a potem razem z dziećmi pojechał do moich rodziców, do dzielnicy prywatnych domów w Borodziance. Ja dalej zajmowałam się domowymi sprawami. Mąż wrócił bardzo zaniepokojony.

– Sasza, bardzo trudno przejechać. Samochody jadą jeden za drugim przez centrum miasta, a dalej – gdzie kto może.

Telefon z nieznanego numeru.

– Mamo, to ja! Jesteśmy w Hostomlu! Strzelają tutaj! Mamo, boję się! Widzę przez okno, że płonie lotnisko! Maaamo!

Zebrałam całą swoją siłę i odpowiedziałam najspokojniej, jak mogłam:

– Soniu, jedziemy już z tatą po ciebie. Poczekamy na skrzyżowaniu w Szybenem. Powiedz kierowcy, żeby się tam zatrzymał, dobrze?

Zebraliśmy się, zamknęliśmy nasz dom i ruszyliśmy w kierunku przeciwnym niż sznur samochodów, które jechały, nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd. Oczekiwanie na busa z dzieckiem trwało kilka godzin i okazało się najłatwiejszym z czekających nas wyzwań. Od czasu do czasu nad naszymi głowami latały helikoptery i samoloty.

Po drugiej stronie drogi, w krzakach, leżał pobity lub chory pies. Powoli podczołgał się bliżej i po chwili schował się obok naszego samochodu. Daliśmy mu wodę i trochę jedzenia. Samochody jechały nieprzerwanie. Co jakiś czas zatrzymywały się przy nas, a ludzie w panice pytali, dokąd jechać, bo uciekli w pośpiechu – po prostu wsiedli w samochody. Doradzaliśmy, pocieszaliśmy, uspokajaliśmy, dawaliśmy wodę. Zatrzymało się kolejne auto. Podbiegły do nas dwie przestraszone kobiety.

– Dokąd? Dokąd mamy jechać? Dokąd jadą wszyscy? Zobaczyłyśmy wybuchy, wskoczyłyśmy do auta i pojechałyśmy za wszystkimi, uciekając z Hostomla.

Po wszystkim, co przeżyliśmy i zobaczyliśmy, teraz wiem, że była to najlepsza decyzja: uciec z Hostomla, Buczy, Irpienia, Borodzianki… Nie wszystkim się to udało, nie wszyscy ją podjęli, nie wszyscy zostali przy życiu.

Kiedy próbowaliśmy uspokoić panikujące kobiety, przyjechał bus z Kijowa, który wiózł naszą córkę. Trzęsła się. Zaczęła mówić dopiero po kilku minutach.

– Mamo, widziałam wybuchy… Mamo, tam są martwi ludzie… Nasz bus miał wypadek… Mamo… Ale ja żyję, prawda?

Moje serce biło jak szalone. Niepokój, który próbowałam stłumić, wyrywał się z każdej komórki mojego ciała. W uszach szumiało. Niebo jakby spadło nam na głowy.

Milcząc, objęliśmy się i pojechaliśmy do domu moich rodziców, w którym spędziliśmy następne dziewięć strasznych dni.

Pierwszej nocy dzieci spały w łóżkach, ale przez całą noc budziły się z powodu ostrzałów i uciekały do piwnicy. Drugiej nocy spały już ubrane na podłodze, żeby szybciej się spakować. Trzecia noc była ostatnią przed bombardowaniem – spędziliśmy ją ubrani i w butach.

Ja nie spałam przez wszystkie te noce, przed i po bombardowaniach. Chwytałam każdy dźwięk, zmieniając mężczyzn na warcie. Pamiętam, jak moje serce waliło przy każdym włączeniu się pieca gazowego.

Mama Luba gotowała jedzenie, piekła chleb dla całej naszej dużej rodziny. Jej pracę przerywały ostrzały, za co przeklinała wrogów: „Szmato! Nie dają nawet chleba upiec!”. Biegała między wybuchami, sprawdzając, czy ciasto wyrosło albo czy chleb się upiekł.

Noc przed bombardowaniem Borodzianki spędziliśmy w piwnicy. Dzieci marzły, wszystkie koce i poduszki z domu mamy zostały przeniesione do podziemi. Zrobiliśmy stół. Następnego dnia przenieśliśmy do piwnicy wszystko, co mogło nas ogrzać. Urządziliśmy prowizoryczną toaletę – wiadro w rogu piwnicy, zasłonięte prześcieradłem. Na początku dzieci nie chciały korzystać z takiej toalety, wstydziły się. Potem przyzwyczaiły się, bo na zewnątrz słychać było serie z karabinów maszynowych i wystrzały z luf czołgów. Korzystanie z normalnej toalety groziło śmiercią.

Zimny marzec… W Niedzielę Przebaczenia

Przebacz, mój dobry Boże – bo ja nie przebaczę

Tych dzieci, które posiwiały tak wcześnie

Tych, którzy już nigdy nie zapłaczą.

Ten straszny marzec… Płoń w piekle, Herodzie!

Nie przebaczę dziewięciu dni w piwnicy

Gdzie zamiast światła – dziecięca wiara

Gdzie zamiast świtu – mrok spotykaliśmy…

Nie wybaczę wam, przeklęci, żadnej ruiny

I matczynym słowem was przeklinam

Na wieki wieków, nie tylko do siódmego pokolenia

Dawniej braterską, nienasyconą zgraję.

20:45, 6 marca 2022, Stroków, Ukraina

„Trzecia godzina nocy. Piąta noc wojny. 1 marca 2022. Już wiosna. Światło z ekranu telefonu nie daje poczucia bezpieczeństwa, tylko potwierdza fakt: żyjemy. Obok mnie ubrana, w butach, śpi moja siedmioletnia córka, która w jednej chwili stała się dorosła. A w mojej duszy szaleje złość. Nie przebaczę. Nigdy nie przebaczę tobie, hordo, za pytanie mojego dziecka: «Mamo, czy nas bombardują?» I żadnej łzy. Tylko automatycznie wykonany gest – pochylenie głowy, objęcie jej i cisza”.

To mój wpis na Facebooku, pisany na gorąco, o mojej siedmioletniej Lidii, która tak szybko dorosła, a jednak nie stała się przy tym okrutna. Zrobiła tylko broń z patyka i papieru specjalnie dla Putina. I przygotowała miejsce, w którym go zakopie.

Pierwszego marca rano na Borodziankę zrzucono pierwsze bomby. Siedzieliśmy w piwnicy w kącie, objęci, a ja cicho recytowałam Psalm 90. Z każdym wybuchem dzieci pochylały się, obejmując głowy, i czekały, aż to wszystko się skończy. Próbowałam zasłonić ich wszystkich przynajmniej rękami. Dywan, który wisiał przy wejściu do piwnicy w domu moich rodziców i chronił nas przed przenikliwym mrozem, unosił się ku sufitowi. Latający dywan wznosił się ku sufitowi, z którego spadały piasek i cement. Dom się trząsł, ziemia dudniła, uszy zatykało. Patrzyłam na ten dywan i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. W tym czasie w Borodziance zabijano ludzi. Bez powodu. Bombami, pociskami, minami i kulami. Zabijano Ukrainę. Obok nas, przez kilka dni, paliła się baza paliwowa, a my dziękowaliśmy Bogu, że wiatr wiał w inną stronę. Modliliśmy się o wiatr.

Na górze, w odległości około dwudziestu kilometrów od nas, kolumna wrogich pojazdów przejeżdżała przez Borodziankę w stronę Makarowa. Niedaleko, siedemset metrów od nas, a może i bliżej, zastrzelono ludzi w ich domu, zginęła tam nasza znajoma z matką. O tym wszystkim dowiadywaliśmy się, dopóki mieliśmy dostęp do internetu. Czołgi jechały, wybuchy grzmiały, a potem strzelały karabiny maszynowe. Regularnie pracowały grady – a nasze serca biły w rytm wybuchów.

A potem zaczęło się coś jeszcze gorszego, kiedy ruscy zaczęli być ostrzeliwani. Jeździli tam i z powrotem po drodze obok nas i ostrzeliwali wszystko dookoła jeszcze brutalniej.

Czterysta metrów od nas, w piwnicy naszego niedokończonego domu, schroniły się trzy rodziny sąsiadów z małymi dziećmi.

Kiedy znów pojawił się internet, dowiedzieliśmy się o śmierci wielu przyjaciół i znajomych. Dowiedzieliśmy się, że nasza rodzina była poszukiwana przez dwa dni we wszystkich dostępnych mediach.

Szóstego dnia dołączyli do nas przyjaciele, którzy stracili dom, więc liczba naszych domowników wzrosła do czternastu.

Dziesiątego dnia poinformowano nas, że rosyjskie wojska okupują Borodziankę i mamy około dwudziestu minut na ewakuację. Natychmiast podjęliśmy decyzję o ucieczce do Strokowa w rajonie popielniańskim, w obwodzie żytomierskim, na ojcowiznę taty. Ruszyliśmy kolumną trzech samochodów, jadąc z maksymalną prędkością. Liczba punktów kontrolnych na tych stu dwudziestu kilometrach była ogromna. Z powodu zawrotnej prędkości z samochodu odpadały nam różne części, w tym tłumik. Kiedy dotarliśmy do Strokowa, ledwo staliśmy na nogach. Droga, którą zwykle pokonywaliśmy w półtorej godziny, zajęła nam cztery. W filcowych butach i kaloszach, w dwóch kurtkach, jedynie z dokumentami i kilkoma rzeczami dla dzieci – ale byliśmy żywi. W tym czasie Borodziankę zajęły rosyjskie wojska. Uciekliśmy na pół godziny przed rozpoczęciem okupacji. Nie, wyfrunęliśmy. Na ratunkowym latającym dywanie. Bo to wszystko, co się działo, nie mogło być prawdą. To nie mogło być realne. A jednak było.

Żytomierszczyzna powitała nas pustką: na ulicach wsi nie było ani dorosłych, ani dzieci, nawet bydło było ciche. Zrzuciwszy kalosze i filcowe buty, zauważyłam siniaki pod kolanami – naczynka krwionośne popękały od siedzenia w kącie piwnicy, w której spędziłam ostatnie kilka dni, obejmując dzieci i przykrywając je własnym ciałem podczas ostrzałów i nalotów. W końcu mogliśmy wziąć prysznic, choć w kolejce do niego czekało dwanaście osób – tylu nas przyjęła jedna mała wiejska chatka. Nie udało się zasnąć. Mechanicznie przygotowywałam jedzenie, sprzątałam, razem zasłanialiśmy szyby dyktą, żeby nie było widać światła. Pewnego wieczoru ktoś zapukał w okno z ostrzeżeniem, że nie wyłączono światła – serce prawie mi stanęło.

Z trudem wytrzymaliśmy tydzień w takim stanie i podjęliśmy decyzję o ewakuacji dzieci do Polski, aby ratować ich życie. Młodsza siostra została we wsi – jej szesnastoletnia córka znalazła się w okupowanej Hołej Prystani, w której przebywała na obozie sportowym.

Następnego ranka, 12 marca 2022 roku, przykrywając dzieci kocami i poduszkami, tak jak przy ewakuacji z Borodzianki, by choć trochę ochronić je przed odłamkami i kulami (teraz wydaje się to bardzo naiwne, ale wtedy byliśmy gotowi zrobić cokolwiek, aby tylko ratować dzieci), wyruszyliśmy do Polski przez Tarnopol. Tam postanowiliśmy przeczekać godzinę policyjną u znajomych męża. I właśnie tam po raz pierwszy usłyszałam syreny alarmu lotniczego. Wyły bez przerwy od drugiej w nocy do ósmej rano z radiowych głośników. Wszyscy razem siedzieliśmy w malutkiej łazience, bo nie było dokąd zejść – piwnicy nie było. Po prostu modliliśmy się. W tym czasie atakowano rakietami poligon w Jaworowie w obwodzie lwowskim. Około siódmej rano, po odmówieniu modlitwy, poszłam ugotować zupę. Była to najszybsza zupa w moim życiu. Syrena wyła nieustannie, ale musiałam wychodzić na balkon po warzywa. Dziadek, który nas przyjął, był bardzo wdzięczny, że w końcu mógł zjeść gorącą, smaczną zupę – nie miał już siły, by samemu coś przygotować. Szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Trasa wiodła niedaleko ostrzeliwanego rano poligonu. Ile razy odmówiłam Psalm 90? Nie wiem. Setki. W końcu dotarliśmy do granicy, a na niej stała ogromna kolejka. Kontrola dokumentów. Mąż nie został wypuszczony z nami, ponieważ nasza najstarsza córka miała już ponad osiemnaście lat. Znów musiałam w jednej chwili podjąć decyzję, tym razem o tym, by usiąść za kierownicą. I nieważne, że moje ostatnie doświadczenie z jazdą ograniczało się do pięciu kilometrów w jedną stronę. Wszystkie obawy i niepewność zniknęły – pozostało tylko jedno pragnienie: uratować dzieci za wszelką cenę.

Popiołem zbombardowanych domów

Wiatr wschodni głowę ci okrywał

Srebrne włosy splata barwinkiem

Kobieto, czy żyjesz? Tak, żyjesz

W twoim piołunowym sercu

Wyrasta mięta i lubczyk.

Kobieto, żyjesz w każdym słowie,

Którego zmęczone usta nie wypowiedzą.

I wiosna idzie przez okopy traw

Siejąc, by ukoić twój ból

Kobieto, nie znikaj. Nie masz prawa!

To do ciebie płyną zewsząd

Spragnieni matczynej troski,

Spragnieni matczynego ciepła

Obdarz każdego szczodrością duszy,

Niech z twego źródła napiją się wszyscy.

I odrodzą się na twojej ziemi,

Zroszonej łzami,

Na ziemi umęczonej,

Zmęczonej wschodnimi wiatrami,

Młode pędy ruty i mięty.

7:48, 30 kwietnia 2022, Warszawa, Polska

Wdech, wydech…

Sania, głęboko wdech, powoli wydech.

Spokojnie.

Wydychaj.

Zrobiłaś to.

Jesteście bezpieczni.

To były moje pierwsze myśli po przekroczeniu granicy.

Kilkaset metrów dzieliło nas od wojny.

Pierwsze sekundy nowej drogi, nowych wyzwań.

Wtedy nie wiedzieliśmy, co czeka nas dalej, ale pamiętaliśmy, co zostawiliśmy za sobą.

Drżącymi rękami wyłączyłam silnik wysłużonego samochodu i przeżegnałam się.

Granica w Dołhobyczowie. Polska.

Niedaleko parkingu – namiot wolontariuszy z gorącym jedzeniem i napojami. Naprzeciwko, po drugiej stronie drogi – pudła z ubraniami przyniesionymi przez ludzi dla uchodźców.

Wzięliśmy czapkę i lalkę dla małej córki, szalik dla syna i chustę dla mamy.

Zimno ściskało ręce, ale gorąca herbata i poczucie względnego bezpieczeństwa robiły swoje – zaczęłam planować dalszą drogę. Dopóki mieliśmy internet – jechaliśmy według mapy. A potem, krążąc wokół Warszawy po omacku, nie wiedząc dokładnie, jak nazywało się miasteczko, do którego mieliśmy skręcić z autostrady. Wiedziałam tylko, że jego nazwa zaczyna się na „Ko…”. Jechaliśmy, zgadując, gdzie jesteśmy.

Kiedy na ciebie spada Pizańska Wieża,

A już nie masz sił trzymać jej rękami,

Nogami, całym ciałem i głową,

Kiedy przekroczono czerwone linie –

Wszystkie możliwe granice,

Które tak starannie wyznaczałaś doświadczeniem

Czasem, bólem,

Bez ciebie

Z tobą.

Kiedy Atlasi podpierający niebo

Stoją na twoich barkach,

Plecach,

Kręgosłup uginają ku ziemi,

A tobie wciąż się wydaje, że jesteś silna,

Płodna, nie kobieta – zasiane pole,

Nieskończone, obsiane żytem pole;

Kiedy szaleńcy wzbijają się w niebo,

Czy skowronki, czy kruki

(Kto je rozróżni z daleka?)

I kłują tych Atlasów pod żebra,

W serce, po czym zmęczeni upadają

I zasiewają pola sobą.

Kiedy ta gigantyczna, pochylona

Krzywa Wieża

W końcu dotrze do miejsca przeznaczenia

Zręczni Atlasi

Podniosą niebo

Twoimi i moimi przebaczeniami,

Wzlecą ponad chmury,

Tam, gdzie mają stać, staną,

I będą stać przez lata, przez wieki,

Czasami zerkając w dół

Jak tam

Zielone i żółte od września do sierpnia

Zasklepia czarne, przebaczone rany.

Każdemu dniu nadadzą status wieczności

Promienie słońca albo blask księżyca

(Kto to rozróżni z oddali?)

Światło ze światła.

Miłość z miłości.

A te łzy, te łzy

W twoje oceany, Panie, nie pomieszczą się.

Jak to możliwe, że nie jestem jeszcze suchym solniskiem,

A żyzną,

Twoją

Ukraińską ziemią?

13:20, 21 marca 2024, Mińsk Mazowiecki, Polska

Minie jeszcze niejeden dzień. Przemierzymy kilkaset kilometrów. Ale ani kilometry, ani dni i miesiące nie przybliżą nas do szczęśliwego życia, które utraciliśmy na zawsze. Droga, którą znowu będziemy przemierzać tysiącami kilometrów, milionami minut.

Chciałabym, żeby ta historia ocalenia była do wykrzyczenia.

Chciałabym nie znać tej historii. Nie słyszeć jej. Zapomnieć.

Ale pamięci nie da się zmusić do milczenia.

Te historie już z niej nie znikną. Dopóki będziemy żywi.

Te historie wyryją się na zawsze w sercach tych, którzy przetrwali i kilku następnych pokoleń.

Nie zapomnimy setek kilometrów przemierzonych nieznanymi drogami, przez Lublin i autostradą na Warszawę z prędkością ponad stu dwudziestu na godzinę, nocą. A to ja prowadziłam, ja, która zawsze jeździłam jak żółw. Działała adrenalina, uruchamiały się moje rezerwy, trójka moich dzieci i mama modliły się. Aż 13 marca 2022 roku po raz pierwszy zasnęłam – był to pierwszy nocny, pięciogodzinny sen od początku wojny. Sen w bezpiecznym miejscu. Sen w obcym łóżku, na obcej ziemi. Ziemi, która na długie miesiące (lata?) stanie się schronieniem dla mojej rodziny. Życzliwa pomoc wielu polskich rodzin – od widelca po łóżko, od ręcznika po ubrania, jedzenie – dosłownie wszystko, co było potrzebne do życia naszej dużej rodziny, dawano nam od serca i z wielką empatią.

Po czterech dniach pobytu w Polsce, po załatwieniu wszystkich dokumentów, rozpoczął się nowy etap mojego życia – jako wolontariuszki. Przez cały kolejny rok Warszawa miała wolontariuszkę zajmującą się rejestracją i rozdawaniem bezpłatnych kart SIM, wolontariuszkę w punkcie informacyjnym dla ludzi, którzy znaleźli się tutaj w tych dzikich i trudnych warunkach wojny.

Warszawa miała wolontariuszkę z wyższym wykształceniem medycznym, która straciła prawie wszystko oprócz życia i codziennie wstawała o wpół do czwartej rano, żeby dotrzeć na warszawski Dworzec Centralny. Tam, gdzie spotykały się pytania, odpowiedzi, ból, rozpacz, strach, niepewność, drogi, spotkania, nadzieja i wiara.

Jedną z wielu tysięcy wolontariuszy i wolontariuszek. Jeden mały trybik.

Minie rok – i pomoc rodakom, takim jak ja uchodźcom wojennym, przybierze w moim życiu inną formę: powstanie projekt grantowy na rzecz integracji, adaptacji oraz wsparcia psychologicznego kobiet z Ukrainy; zostaną przeprowadzone dziesiątki spotkań z kobietami, które doświadczyły cierpienia w wyniku wojny; zostaną namalowane dziesiątki obrazów i wyszydełkowane setki koronek; zostaną napisane dzieła – wierszem i prozą, które wejdą do zbiorów Instytutu Literatury w Warszawie.

Ale niezmienne pozostaną bezgraniczna miłość do mojego kraju i wiara w nasze zwycięstwo.
A także – moi wspaniali przyjaciele i znajomi w kraju, który udzielił schronienia milionom Ukraińców, w kraju, do którego chciałabym kiedyś przyjechać… Nie, przylecieć na latającym dywanie jak w starej bajce, ale w innych okolicznościach – po prostu w odwiedziny z mojej ukochanej Borodzianki w obwodzie kijowskim, która jest małym, walecznym punktem na mapie Ukrainy, ale zajmuje całe moje serce.

Nie da się zrozumieć ani zapomnieć poranka,

Kiedy straszne sny stają się rzeczywistością.

Pomodliłam się.

– Skąd jesteś?

– Z Ukrainy. Z Borodzianki.

Polka szybko przeżegnała się po swojemu.

Odeszła zamyślona, w swoich polskich myślach.

Objęcia jeszcze ciepłe. To po prostu chłód.

Echa tamtej zimy, ciągnące się do dziś

Wędrować będą w kółko po kwadratach.

Rozmowy w kolejkach, jeszcze nieoszalałych.

Nie ma nawet śladu, że gdzieś grzmi,

Ale biję się w serce, żeby bolało,

Nie zapominając, świadomie i podświadomie.

Biję się w serce. Każdy wydech

Zatrzymuję na chwilę i nasłuchuję

Może to sąsiadka, babcia Lida,

Woła dziadka Wasię na śniadanie?

Nie.

Przesłyszało mi się.

Zdało mi się, że to znajomy głos.

Za nich też będę modlić się co rano.

I tak będę chodzić w kółko po kwadratach

Aż wrócę do Borodzianki.

16:50, 30 marca 2023, Mińsk Mazowiecki, Polska

***

Wszystkie „Pamiętniki uchodźcze” dostępne także w wersji e-booka i audiobooka tutaj!
Papierowe wydanie będzie dostępne od stycznia w formie cegiełki na działania Grupy Granica.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×