fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Ku zawstydzeniu i ku przyznaniu racji. Moje trzy wspomnienia Benedykta XVI

Benedykt XVI podzielił los wielu innych proroków i reformatorów Kościoła, których słowa albo były wprost lekceważone, albo przynajmniej puszczane mimo uszu. Sądzę więc, że także duchowni Kościoła w Polsce mają swój udział decyzji Benedykta XVI o rezygnacji.
Ku zawstydzeniu i ku przyznaniu racji. Moje trzy wspomnienia Benedykta XVI
ilustr.: Małgosia Cichocka

O papieżu-emerycie Benedykcie XVI napisano ostatnio bardzo wiele w związku z jego niedawną śmiercią. W rozmaity sposób i z różnych punktów widzenia przeanalizowano jego pontyfikat, fakt rezygnacji ze sprawowania funkcji papieża oraz okres, kiedy w ogrodach watykańskich prowadził ukryte, głównie modlitewne życie w ciągu ostatnich lat. Czy można dodać coś nowego do tych licznych wypowiedzi i analiz? Chyba jedynie to, co stanowi niepowtarzalne, bo osobiste i w pełni subiektywne wspomnienie tej postaci – obraz jego osoby we własnej pamięci.

Nigdy nie zetknąłem się z Josefem Ratzingerem osobiście, ani przed, ani po jego wyborze na papieża. Nie miałem więc okazji posłuchać go i przyjrzeć mu się bezpośrednio. Mój odbiór tej postaci na zawsze pozostanie zapośredniczony poprzez opublikowane teksty jego autorstwa, wypowiedzi utrwalone w przekazie telewizyjnym oraz wspomnienia tych, którym dane było spotkać go twarzą w twarz. Zatem wspominając Benedykta XVI, pozostaje mi jedynie sięgnąć do tych obrazów i odczuć utrwalonych w mojej pamięci, które wypełnione są owym niebezpośrednim, choć przez to nie mniej ważnym, kontaktem z nim. Wśród nich są trzy wspomnienia mocno zapisane w mojej świadomości, aczkolwiek tylko ostatniemu z nich przypisuję szczególne znaczenie.

Pierwsze dotyczy dnia jego wyboru na papieża. Sprawowałem wówczas wieczorną mszę świętą w parafii, w której pomagałem duszpastersko. Pamiętam, że podczas wygłaszania krótkiej homilii kątem oka dostrzegłem proboszcza, który zasapany wpadł niespodziewanie do zakrystii, a jego poczerwieniała z emocji twarz zdradzała, iż stało się coś bardzo ważnego. Od razu pomyślałem, że zapewne właśnie ogłoszono wybór nowego papieża, którego niecierpliwie wszyscy oczekiwali. Moje przypuszczenia okazały się trafne, o czym najlepiej upewnił mnie fakt, że proboszcz skierował się od razu w kierunku włącznika uruchamiającego kościelne dzwony. Niebawem rozległ się ich donośny głos, a proboszcz, nie przejmując się zbytnio trwającą liturgią, wkroczył do prezbiterium i do ucha szepnął mi podnieconym głosem: „Ratzinger papieżem!”. Nie pozostało mi więc nic innego, jak przerwać homilię i poinformować zebranych o tym fakcie, tym bardziej że mocno już rozkołysane dzwony skutecznie zagłuszały mój głos.

Drugie wspomnienie dotyczy dnia, w którym Benedykt XVI ogłosił swoją rezygnację z pełnienia funkcji papieża. Pracowałem wówczas jako prodziekan na Wydziale Filozofii Chrześcijańskiej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Wraz ze współpracownikami szykowaliśmy się do jakiejś kolejnej narady w celu omówienia bieżących spraw wydziału. Wyszedłem na chwilę do sekretariatu po jakieś dokumenty i wówczas sekretarka głosem pełnym przejęcia, podobnie jak kilka lat wcześniej wspomniany przeze mnie proboszcz, oznajmiła, że właśnie podano informację o rezygnacji Benedykta XVI. Było to tak niespodziewane i zaskakujące, że w pierwszym momencie pomyślałem, iż pewnie coś źle zrozumiała i przekręciła treść informacji. Jednak po chwili zorientowałem się, że rzeczywiście nastąpiło to nadzwyczajne zdarzenie. O ile dobrze pamiętam dyskusja na tematy uczelniane zeszła wtedy na dalszy plan. Wszyscy mocno podekscytowani komentowali fakt papieskiej rezygnacji, zastanawiając się, jakie są jej przyczyny i jakie będą jej konsekwencje.

***

I wreszcie trzecie wspomnienie, które, jak wspomniałem, jest dla mnie najważniejsze. O ile bowiem pierwsze dwa można potraktować jako swoistą klamrę spinającą w mojej świadomości obraz postaci Benedykta XVI i jego pontyfikatu – wspomnienia okazjonalne, posiadające zabarwienie głównie emocjonalne – o tyle trzecie, przy którym chciałbym się dłużej zatrzymać, pochodzi z okresu pełnienia przez niego posługi papieskiej i ma dla mnie głębokie znaczenie duchowo-intelektualne. Jest ono związane z przyjazdem Benedykta XVI do Polski w maju 2006 roku.

Pracowałem wówczas jako prorektor w Gdańskim Seminarium Duchownym i śledziłem przebieg tej wizyty za pośrednictwem przekazu telewizyjnego. Z racji bycia duchownym, a także pełnionej wtedy przeze mnie funkcji, szczególnie interesowało mnie, co nowy papież powie w przemówieniu podczas spotkania z duchowieństwem w katedrze św. Jana w Warszawie. Nota bene było to pierwsze przemówienie Benedykta XVI podczas tej pielgrzymki, nie licząc mowy powitalnej na lotnisku, co moim zdaniem ma szczególną wymowę. Papież bowiem uznał za właściwe, aby w pierwszej kolejności zwrócić się do duchowieństwa. Odczytuję ten fakt z jednej strony jako wyraz szczególnej troski o duchownych w Kościele, a z drugiej – jako świadectwo jego dobrej znajomości słabości duchowieństwa polskiego, o których wówczas jeszcze niewiele mówiło się w przestrzeni publicznej.

Słowa, które najbardziej do mnie przemówiły i skupiły moją uwagę, padły w samym środku papieskiej wypowiedzi: „Wierni oczekują od kapłanów tylko jednego, aby byli specjalistami od spotkania człowieka z Bogiem. Nie wymaga się od księdza, by był ekspertem w sprawach ekonomii, budownictwa czy polityki. Oczekuje się od niego, by był ekspertem w dziedzinie życia duchowego”. Wówczas, dzięki licznym kontaktom z księżmi z mojej diecezji, wynikającymi z pełnionej przeze mnie funkcji w seminarium duchownym, coraz częściej obserwowałem i coraz wyraźniej uświadamiałem sobie, że dla wielu z nich to nie świat ducha, lecz świat materii (i polityki – lokalnej, a niekiedy o szerszym zasięgu) jest zasadniczym przedmiotem codziennej troski. Nie chodzi mi w tym momencie o ocenianie tej postawy, której przyczyny są niewątpliwie wielorakie, ale o poczynione przez mnie obserwacje i stwierdzenie tego faktu. Słowa papieża odebrałem jako potwierdzenie mojej diagnozy i zarazem intuicji na temat tego, jak być nie powinno. Tak jednoznaczne określenie priorytetów życia osób duchownych, a jednocześnie zwrócenie uwagi na profesjonalizm, który powinien je cechować w tym zakresie, utwierdziło mnie w przekonaniu, że owa „duchowa fachowość” jest kluczowa dla tego, kim jestem i kim powinni być ci, których przygotowuję w trakcie formacji seminaryjnej. Od dawna chodziła mi po głowie myśl, że nadmiernie akcentuje się sprawy drugorzędne: skuteczność i błyskotliwość duszpasterską, zdolności organizacyjne (a zwłaszcza budowlane, sic!), sprawność w pozyskiwaniu środków materialnych dla działalności Kościoła. Natomiast sferę duchową redukuje się do obowiązku codziennej mszy świętej i recytacji brewiarza, a i to nie zawsze. Biskup podczas wizytacji parafii, czego byłem świadkiem, zachwycał się jej nowym marmurowym wnętrzem, a nie znajdował czasu na spotkanie z księżmi-wikariuszami i na szczere wysłuchanie ich problemów. Duchowny, który w pierwszym roku kapłaństwa nie miał jeszcze porządnego samochodu, był przez innych księży uważany za frajera albo fajtłapę życiowego, a w najlepszym razie za dziwaka. A na organizowane oddolnie wieczorne spotkania księży, połączone ze wspólną modlitwą i szczerą rozmową na tematy dotyczące naszego kapłańskiego życia, przychodziło raptem kilka osób z całej diecezji liczącej blisko pięciuset duchownych.

***

„Dlatego, gdy młody kapłan stawia swoje pierwsze kroki, potrzebuje u swego boku poważnego mistrza, który mu pomoże, by nie zagubił się pośród propozycji kultury chwili” – to kolejne stwierdzenie Benedykta XVI, które padło w trakcie przywołanego przemówienia, zrodziło w mojej głowie myśl o tym, że formacja seminaryjna, w której uczestniczę jako osoba formująca przyszłych księży, powinna być naznaczona wspomnianą relacją uczeń – mistrz. Pozornie wydawać by się mogło, że to nic nowego i odkrywczego, wszak przekaz ewangeliczny wyraźnie ukazuje taką właśnie relację między Jezusem i jego uczniami. Jednak mając w pamięci okres pobytu w seminarium oraz przyglądając się aktualnemu modelowi formacji, wyraźnie dostrzegałem, jak bardzo oddaliliśmy się od tego ideału, kładąc akcent na wypełnianie przepisów, schematyczne i rutynowe wykonywanie powierzonych zadań, zachowywanie codziennego rygoru i podporządkowanie zwierzchnikom w duchu często błędnie rozumianego posłuszeństwa. Ponownie słowa papieża zaskakująco dla mnie zbiegły się z moimi odczuciami i intuicjami, ożywiły chęć dokonania zmian i wypracowania nowego modelu formacji.

Zastanowiło mnie także to, co Benedykt XVI powiedział chwilę później: „Chrystus potrzebuje kapłanów, którzy będą dojrzali, męscy, zdolni do praktykowania duchowego ojcostwa. Aby to nastąpiło, trzeba rzetelności wobec siebie, otwartości wobec kierownika duchowego i ufności w miłosierdzie Boże”. O męskości i byciu mężczyzną w seminarium w zasadzie się nie mówiło. Akcent położony był raczej na aktywność „pobożnościową”, sprowadzającą się do modlitewnej reakcji na wszelkie występujące problemy osobowościowe i seksualne, przy jednoczesnym niemal całkowitym pominięciu adekwatnego odniesienia się do sfery fizycznej i emocjonalnej z punktu widzenia psychologii i psychoterapii.

Słuchając tych słów papieża, uświadomiłem sobie, że nikt nigdy w seminarium nie wyjaśniał mi, jak być dojrzałym mężczyzną ani nie wskazywał, jak jest to ważne w perspektywie prowadzenia życia samotnego, a jednocześnie ukierunkowanego na nawiązywanie relacji z innymi ludźmi w duszpasterstwie. Czyż – między innymi – nie w tym istotnym braku należałoby dopatrywać się głębokich przyczyn pedofilskich skandali duchownych, a także roztoczenia nad nimi parasola ochronnego ze strony ich kościelnych zwierzchników?

***

I jeszcze jeden fragment papieskiego przemówienia, który wówczas mocno mnie poruszył: „Trzeba odrzucić chęć utożsamiania się jedynie z bezgrzesznymi. Jak mógłby Kościół wykluczyć ze swojej wspólnoty ludzi grzesznych? To dla ich zbawienia Chrystus wcielił się, umarł i zmartwychwstał. Trzeba więc uczyć się szczerze przeżywać chrześcijańską pokutę. Praktykując ją, wyznajemy własne indywidualne grzechy w łączności z innymi, wobec nich i wobec Boga”. Dzięki tym słowom zdałem sobie sprawę, że mój obraz osoby duchownej to obraz kogoś, kto nawet jeśli jeszcze nie jest doskonały moralnie, bezwzględnie powinien takim się stać. Tymczasem, zdaniem papieża, celem nie jest bezgrzeszność, lecz odpowiedni sposób jej przeżywania w relacji z Bogiem i w stosunku do inny ludzi. Wówczas także inaczej przeżywa się i reaguje na grzeszność innych – ona zbliża nas do siebie, a nie oddala, paradoksalne jednoczy, a nie różnicuje i sprawia, że wspólnie możemy znosić jej trud. Wszyscy bowiem jedziemy na tym samym wózku grzeszności niezależnie od tego, jaki konkretny kształt ona przybiera. Czy więc nie brak tej świadomości sprawia, że osoby duchowne z takim oporem przyznają się popełnionego zła, a zarazem z tak wielką łatwością umieją wytłumaczyć swoje postępowania tak zwanym „dobrem Kościoła”? I czy nie z tego powodu nadal są w Kościele „marginesy”, na które spycha się ludzi na przykład o innej orientacji seksualnej lub będących w związkach niesakramentalnych?

Przywołane fragmenty papieskiego przemówienia do osób duchownych, wygłoszonego podczas wizyty w Polsce w 2006 roku, zaowocowały moimi dalszymi przemyśleniami na temat formacji seminaryjnej, zarówno tej, którą odbyłem przed laty, jak i tej, którą wówczas realizowałem. Dostrzeżone w niej braki i luki, zwłaszcza te odnoszące się do formacji osobowej, nurtowały mnie długi czas. Ostatecznie moje myśli na ten temat, silnie zainspirowane słowami Benedykta XVI, wyraziłem dwa lata później w artkule „Niektóre słabości polskiej formacji seminaryjnej – uwagi na marginesie dyskusji »Jak formować przyszłych formatorów?«” (Studia Gdańskie 23 (2008)), w którym wraz z innym byłym wychowawcą seminaryjnym zawarliśmy sugestie na temat potrzeby zmian w przygotowywaniu młodych ludzi do kapłaństwa. Niestety, w naszym kościelnym otoczeniu odebrano ten tekst jako „atak na własne środowisko” i „nieuprawnione wymądrzanie się”. Zmiana biskupa diecezji, która nastąpiła w tym samym roku, ostatecznie pogrzebała nasze oczekiwania i nadzieje na przeprowadzenie zmian w formacji seminaryjnej. Utrwalony został model formacji „zamkniętej”, izolacjonistycznej i opartej na bezrefleksyjnym posłuszeństwie, jedynie deklaratywnie dbającej o dojrzałość osobową kandydatów do kapłaństwa, pozbawionej priorytetów wskazanych w papieskim przemówieniu.

Z dzisiejszej perspektywy mogę ocenić, że tamto przemówienie Benedykta XVI było dla Kościoła w Polsce prorocze. Wskazywało i nazywało po imieniu słabe strony polskiego duchowieństwa. Pokazywało właściwy kierunek przemian i odpowiednią strategię dla ich wdrożenia. Wprawdzie było łagodne w formie, w użytych przez papieża sformułowaniach, ale zarazem klarowne, trafne i uderzające w sedno problemu. A jednak Benedykt XVI podzielił i w tym przypadku los wielu innych proroków i reformatorów Kościoła, których słowa albo były wprost lekceważone, albo przynajmniej puszczane mimo uszu. Być może wiele kolejnych tego typu doświadczeń przyczyniło się ostatecznie do jego decyzji o rezygnacji. Może uznał, że wobec takiej niewrażliwości pozostaje mu jedynie zamilknąć, odejść na bok i tylko modlitwą przed Bogiem towarzyszyć tym, którzy, choć powinni, nigdy nie stali się i nie chcą stać się „specjalistami od spotkania człowieka z Bogiem”. Sądzę więc, że także duchowni Kościoła w Polsce mają swój udział w tamtej decyzji Benedykta XVI, co obecnie widać jaskrawo choćby w związku z odkrywanymi nadużyciami seksualnymi i ich długoletnim zatajaniem przez kościelnych zwierzchników. Szkoda byłoby, gdyby został przez nas zapamiętamy wyłącznie lub przede wszystkim z powodu tej pontyfikalnej osobliwości, jaką stała się jego rezygnacja. Dlatego sądzę, że warto przypomnieć sobie Benedykta XVI także przez pryzmat tamtych słów, które dla mnie pozostają najważniejszym wspomnieniem o nim. Ku własnemu zawstydzeniu i ku przyznaniu mu racji.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×