Kto ma monopol na polskie cierpienie?
Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę polska lewica parlamentarna zachowała się solidarnie i na każdym polu wspiera dziś naszego wschodniego sąsiada. Niemniej, pytanie o to, co realnie kieruje tymi, którzy próbują tonować nastroje, niuansować winę Rosji czy nawoływać do łagodzenia sankcji, pozostaje otwarte. Dlaczego potępienie Stanów Zjednoczonych po napaści na Irak czy Izraela w związku z jego działaniami wobec Palestyńczyków jest na lewicy oczywistością, a w przypadku Rosji tak często pojawiają się „tak bardzo potrzebne niuanse”? Te miękko prorosyjskie, „niuansujące” nawoływania są formułowane nie w ramach programowych, pogłębionych tekstów, a w trybie pouczeń, połajanek i stawiania do pionu. Nazywania „ksenofobią” wszystkiego, co uderza w dzisiejszą Rosję: „duszę się w tym szowinizmie”; „Atmosfera jak w 2003”; „WOJNIE-NIE!”; „Nie wolno wierzyć w ani jedno słowo pisane o Rosjanach dziś” – to tylko niektóre hasła pojawiające się po lewej stronie debaty publicznej. Należy przy tym odnotować, że na Zachodzie jest dużo gorzej – istotne lewicowe media, takie jak „Jacobin”, otwarcie zajęły stanowisko niemal prorosyjskie.
Wyparliśmy pamięć o cierpieniu
Łączą się tu dwa osobne, choć powiązane ze sobą zjawiska. Z jednej strony, europejska lewica jest nadal przesiąknięta narracją lewicy amerykańskiej, która za głównego ideologicznego wroga uznaje, niemalże z definicji, rząd amerykański. Tymczasem, jak słusznie zauważył David Ost, wojny rosyjsko-ukraińskiej nie można zrozumieć za pomocą analizy skupionej na Stanach Zjednoczonych – żyjemy w świecie wielu imperializmów.
Ale jest też drugi, nasz lokalny, a jednocześnie głębszy problem. Oddaliśmy prawicy pamięć o polskim cierpieniu, a tym samym dokonaliśmy świadomego wyboru – nie chcemy dłużej czuć się ofiarami. Tymczasem morze przemocy, której doświadczaliśmy ze strony Rosji, jest wciąż obecne w naszej podświadomości, w naszej zbiorowości i w naszych ciałach. Niewygodnie jest przypominać sobie, że nasze babki wmuszały w nas jedzenie, „bo jak przyjdzie Ruski, to nie będzie co jeść”. Nasi dziadkowie wciąż pamiętają fizyczny lęk przed rosyjskim frontem, który oznaczał zniszczenie, śmierć, gwałty i wszechobecny głód; opowiadają czasem jakąś mroczną anegdotę, z którą nie bardzo wiadomo, co zrobić. Pokoleniu urodzonemu w latach 20. i 30. XX wieku do późnej starości pozostał zwyczaj chowania jedzenia po pawlaczach, na który patrzyliśmy z lekkim politowaniem. Nasi rodzice, którzy przeszli przez PRL-owskie szkoły, zaszczepili nam niechęć do języka rosyjskiego i gorliwie zapisywali nas na korepetycje z języków zachodnich. Po 1989 roku Rosja w zasadzie przestała nas interesować; przestaliśmy tam studiować, telewizja nie kupuje licencji na rosyjskie programy. Rzadko tam jeździmy, często nie znamy nawet cyrylicy. Rosja zniknęła – wolimy zapomnieć o tej niewygodnej relacji, która łączyła nas przez stulecia.
Systematyczna samokrytyka, liczne (i potrzebne) publikacje na temat krzywd, jakie Polacy uczynili Żydom, Ukraińcom, Rusinom, wszystkim mniejszościom narodowym, etnicznym i seksualnym, z jednej strony, wytrącają nas z samozadowolenia, ale dają też pewien nieoczywisty psychiczny komfort: skoro to my zadawaliśmy cierpienia innym, to również my mieliśmy kontrolę. Lubimy na lewicy tę rolę, bo tak naprawdę nie chcemy postrzegać się jako podatnych na krzywdę; chcemy być tymi, którzy biją się w piersi za przeszłe winy i przemawiają z pozycji władzy. W słusznym odruchu oburzenia na fakt, że prawica od trzydziestu lat wytrwale buduje polską martyrologię i tworzy kolejne rytuały upamiętniania krzywd, naiwnie odrzucamy pamięć o swoich przeszłych cierpieniach lub wręcz traktujemy ją jako źródło niebezpiecznych postaw politycznych, w tym prawicowego ekstremizmu.
Długie trwanie rosyjskiego imperializmu
Genealogicznie rzecz biorąc, polska lewica wyrosła z oporu wobec rosyjskiej przemocy imperialnej. Rządy rosyjskie stosowały w Polsce wszystkie klasyczne chwyty kolonialnej dominacji: skłócanie społeczeństwa, celowe tworzenie kast uprzywilejowanych, awansowanie jednostek miernych i uległych, tępienie rodzimego języka, więzienie i torturowanie jednostek wybitnych, szczególnie tych, działających na niwie politycznej. Młody Józef Piłsudski pisał: „Cała polityka rządu rosyjskiego w Polsce, tak samo z resztą, jak na innych kresach państwa rosyjskiego, przesiąknięta jest całkowicie tendencjami rusyfikacyjnymi. Innymi słowy, polega na tym, że się stwarza w kraju nową warstwę uprzywilejowaną, «prawosławnych Rosjan» i wszystko, co rosyjskie, jest otaczane specjalną opieką rządu; wszystko, co polskie, wdeptuje się w błoto” (Józef Piłsudski, „Pisma Zbiorowe”, t. 1, Warszawa, 1937). Piłsudski – a obok niego Bolesław Prus, Stanisław Brzozowski, Zygmunt Zaremba i inni – opisywali codzienne, wielowymiarowe skutki rusyfikacji w każdej sferze życia: na kolei, w szkolnictwie, służbie zdrowia, Kościele, systemie podatkowym, wojsku. Polskość była dla Rosji nieznośnym, groźnym partykularyzmem, a Polska jako taka podlegała bezpośredniemu wyzyskowi ekonomicznemu, przemocy militarnej i uciskowi administracyjnemu.
Po co o tym przypominać? Znakomita większość znanych mi analiz polskich lewicowych badaczy kolonializmu i neokolonializmu jeżeli w ogóle uwzględnia Polskę, to albo jako historycznego sprawcę przemocy kolonialnej (na przykład w ramach Rzeczypospolitej Obojga Narodów), albo obecnego współsprawcę przemocy w ramach szerszego, zachodniego bloku, z obecności w którym Polska korzysta obecnie w wymiarze politycznym, militarnym i ekonomicznym. Długie trwanie rosyjskiej okupacji, rusyfikacji i fizycznego wyniszczania polskiej ludności – ze szczególnym uwzględnieniem warstw wykształconych i inteligencji – jest uznawane za historycznie odległe i zbędne dla zrozumienia dzisiejszej dynamiki sytuacji społecznej w Polsce, chociaż jednocześnie analogiczne fazy historyczne uważa się za kluczowe przy interpretacji historii Haiti, Algierii czy Wenezueli.
Lewica niemiecka, francuska czy brytyjska czuje się częścią historycznego wielkiego bloku imperializmu, więc w swoich analizach bije się w pierś, a jednocześnie automatycznie przechodzi na pozycje krytyczne wobec największego współczesnego imperium, czyli pozycje antyamerykańskie. Polska zajmuje w tym bloku miejsce od niedawna, a jej stosunek do Rosji jest dużo bardziej skomplikowany. Polskie elity od co najmniej XIX atakowały Rosję i Rosjan, wskazując na ich rzekomą „inność”, „azjatyckość” czy „chamstwo”. Maria Janion interpretuje tę postawę jako saidowską „orientalizację” Innego. W jej ujęciu, polskie elity „orientalizowały” Rosjan, przypisując im szereg niezbywalnych negatywnych cech. „Proceder nie może dziwić na tle uporczywej walki z przemocą militarną Rosji oraz twardego oporu wobec zaborczej polityki rusyfikacyjnej, tym bardziej groźniej, że posługującej się pokrewnym językiem słowiańskim” (Maria Janion, „Niesamowita Słowiańszczyzna”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, s.227) – dodaje tonem usprawiedliwienia. Jednak ten gest rozgrzeszenia nie zamyka sprawy. Interpretacja Janion pomija kluczowy aspekt: władzy i siły militarnej. Polskie elity mogły Rosjanami gardzić, mogły tworzyć na ich temat szkodliwe fantasmagorie, ale nie mogły ich „orientalizować”, ponieważ nie tworzyły hegemonicznej siły, nie stały po stronie imperialnej władzy. Ich agresja była resentymentem ofiar, a nie agresywną polityką elit imperialnych, którą analizował Said, pisząc o orientalizującej władzy Zachodu.
Maria Janion jednocześnie przestrzegała, że „męczeństwo nie wyzwala Polaka z kompleksów, nie kształtuje jego zdolności do pełnego i twórczego życia”, i jest to ważne rozpoznanie. Odrzucając obsesję męczeństwa, nie możemy sobie jednak pozwolić na przekreślenie wielopokoleniowego doświadczenia przemocy. Pokolenie Janion często sięgało do bezpośredniego doświadczenia: „Doświadczenie więzienno-łagrowe często pozwalało przełamać orientalizujące widzenie Rosji i wyzwolić z optyki „lepszy – gorszy”, „cywilizowany – barbarzyński” (Tadeusz Sucharski, „Marii Janion zmagania z polskimi traumami”, Teksty Drugie, nr 6 (114), s. 224-238). To była tytaniczna praca między innymi Barbary Skargi, która próbowała przemyśleć i przekazać swoje doświadczenie sowieckiego łagru w taki sposób, żeby wielowarstwową refleksję o przemocy wznieść ponad typową od czasów rozbiorów „orientalizację” Rosjan przez Polaków.
My tych bezpośrednich doświadczeń na razie, na szczęście, nie mamy. Mamy natomiast potężne doświadczenie zapożyczone – rozgrywające się na naszych oczach ludobójstwo, popełniane przez Rosjan na Ukraińcach. Odczuwamy bezpośrednie skutki tej wojny – zapraszamy uciekinierów, organizujemy zbiórki żywności, jeździmy na granicę, przyjmujemy Ukraińców w domach, szkołach i instytucjach publicznych. Z niezwykłą oczywistością robimy miejsce dla nowoprzybyłych – dlaczego właściwie? Nie dlatego przecież, że etos pomocowy w Polsce jest potężny (bo nie jest, co widzimy choćby na granicy z Białorusią, gdzie jako wspólnota ponosimy moralną klęskę). Jesteśmy tak empatyczni wobec Ukraińców dlatego, że poczuliśmy własną słabość, przypomnieliśmy sobie, jak realna i jak bliska jest możliwość zranienia. Jedną z najważniejszych dla mnie kategorii współczesnej refleksji o wojnie jest pojęcie „podatności na krzywdę” rozwinięte przez Judith Butler w książce „Ramy wojny”. Butler, tam gdzie chce być przewodniczką dla lewicy, mówi bardzo wyraźnie: „żeby móc przestać ranić, trzeba przemyśleć własne zranienie”. To właśnie poczuliśmy, patrząc na rzeź u sąsiadów. I to rozpoznanie, choćby intuicyjne, etycznie stawia nas na nogi.
Jak zatrzymać Rosję?
Potrzebujemy stworzyć możliwie przejrzysty zestaw kryteriów, według którego będziemy wiedzieli, kiedy i w jaki sposób blokować Rosję i Rosjan na arenie międzynarodowej. Przede wszystkim należy skupić się na relacji władzy: Rosja i Rosjanie powinni być wykluczani z dystrybucji władzy i prestiżu, szczególnie w dziedzinach istotnych propagandowo. Dlatego należy w dalszym ciągu zapraszać rosyjskich studentów na wymiany i stypendia, nadal promować europejską kulturę w Rosji (a zatem na przykład utrzymać rosyjskojęzyczną sekcję Instytutu Adama Mickiewicza), słowem robić wszystko, żeby umacniać alternatywy dla dominującej w Rosji narracji rządowej. Jednocześnie, z tych samych powodów, nie dopuszczać rosyjskich zawodników do międzynarodowych zawodów sportowych, nie zapraszać rosyjskich politologów do paneli na temat wojny.
Żeby móc prowadzić suwerenną politykę wobec Rosji, musimy wykorzystać narzędzia postkolonialne do zrozumienia własnych uwarunkowań. Spuścizna Polski jest podwójna: kata i ofiary. Tak jak prawica jest ślepa na polskiego kata, tak lewica jest ślepa na polską ofiarę. Polska i Ukraina sąsiadują z tym samym imperium. Dzisiaj przyjmujemy we własnych domach setki tysięcy uciekających przed imperialną wojną prowadzoną przez Rosję. Długie trwanie zadziałało: uśpiony lęk i wyzwolona empatia sprawiły, że masowo organizujemy się do pomocy, podczas kiedy intelektualne narzędzia w dużej mierze zawiodły. Rosja pozostaje państwem scentralizowanym, niedemokratycznym; podobnie jak Stany Zjednoczone nie uznaje suwerenności wybranych przez siebie państw. Jej rząd produkuje agresywne, szowinistyczne postawy w społeczeństwie i więzi wszystkich, którzy mu się sprzeciwią. Agresja na Ukrainę nie jest niczym nowym: to kolejny epizod długiego trwania rosyjskiego imperializmu. Lęk przed współczesnym państwem rosyjskim to nie szowinizm, to nie ksenofobia: to uzasadniony lęk przed siłą, która organizuje ludobójstwo tuż za naszą granicą. Solidarność, którą teraz poczuliśmy, to coś więcej niż uznanie wspólnego wroga, to solidarność ofiar.