Tekst pierwotnie ukazał się w Al Jazeera. Tłumaczenie: Hubert Walczyński. Lead i śródtytuły od redakcji.
***
Każdego roku organizacja Transparency International publikuje Indeks Percepcji Korupcji (CPI). Towarzyszy mu mapa świata, na której najmniej skorumpowane państwa zaznaczone są wesołą żółcią, a najbardziej skorumpowane – piętnującą czerwienią. CPI definiuje korupcję jako „nadużywanie publicznej władzy w imię prywatnych interesów”. Opiera się przy tym na danych z dwunastu różnych instytucji, takich jak Bank Światowy, Freedom House czy Światowe Forum Ekonomiczne.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tę mapę, uderzyło mnie, że znaczna większość krajów żółtych to bogate kraje zachodnie, podobne do Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, podczas gdy niemal całe Globalne Południe jest czerwone, a państwa takie jak Sudan Południowy, Afganistan czy Somalia oznaczone są kolorem ciemnobordowym. Ten geograficzny podział odpowiada popularnej narracji, zgodnie z którą korupcja jest przekleństwem krajów rozwijających się, ze wszystkimi obrazami afrykańskich dyktatorów czy indyjskiego łapówkarstwa od razu przychodzących nam do głowy. Jednak czy to prawda?
Organizacje międzynarodowe zajmujące się biedniejszymi krajami często twierdzą, że ubóstwo na Globalnym Południu jest w znacznym stopniu wynikiem korupcji lokalnych urzędników. W 2003 roku doprowadziło to do ratyfikowania konwencji ONZ przeciwko korupcji. Dokument głosi, że choć korupcja istnieje we wszystkich państwach, to „straszne zjawisko” jest „najbardziej destrukcyjne” na Globalnym Południu, gdzie stanowi „kluczowy element gospodarczego zapóźnienia i podstawową przeszkodę w walce z ubóstwem”. Z tą teorią jest tylko jeden problem: jest nieprawdziwa.
Skorumpowane imperium
Według Banku Światowego korupcja – rozumiana jako łapówki i defraudacje urzędników państwowych – kosztuje kraje rozwijające się od dwudziestu do czterdziestu miliardów dolarów rocznie. To mnóstwo pieniędzy. A tylko kropla, zaledwie trzy procent, w morzu wszystkich wycieków z tych państw. Dla porównania – międzynarodowe korporacje okradają kraje Globalnego Południa na dziewięćset miliardów rocznie za pomocą nielegalnego unikania opodatkowania i innych praktyk tego rodzaju.
Na taki odpływ majątku pozwala szemrany system finansowy złożony z rajów podatkowych, firm słupów, anonimowych kont i nieistniejących fundacji, w sercu którego znajduje się londyńskie City. Ponad trzydzieści procent globalnych inwestycji zagranicznych przechodzi przez raje podatkowe, w których dziś ukrywa się jedną szóstą całego prywatnego majątku na świecie. To tu leży fundamentalne źródło ubóstwa krajów rozwijających się wymykające się najpopularniejszym definicjom korupcji. Nie ma o nim wzmianki w konwencji ONZ i rzadko, jeśli w ogóle, pojawia się w raportach międzynarodowych organizacji. Jak to możliwe, że Wielka Brytania ma tak dobrą pozycję w rankingu CPI, podczas gdy City stanowi centrum globalnej sieci rajów podatkowych?
Pytanie stanie się jeszcze ciekawsze, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że w londyńskim City nie do końca obowiązują zasady demokracji; dystrykt nie podlega też nadzorowi parlamentarnemu. W wyniku tego specjalnego statusu zachowało się tam wiele plutokratycznych tradycji. Weźmy na przykład wybory: ponad 70 procent oddawanych głosów nie pochodzi od mieszkańców, a od korporacji – głównie banków i instytucji finansowych. Im większa jest firma, tym więcej głosów posiada (największe mają ich po 79).
W gruncie rzeczy taki rodzaj korupcji ma sens w kraju, w którym rodzina królewska posiada sto dwadzieścia tysięcy hektarów ziemi i każdego roku wyciąga z budżetu publicznego około czterdziestu milionów funtów. W kraju, w którym jedna z dwóch izb parlamentu nie jest wybierana w wyborach powszechnych, ale pochodzi z nominacji – 92 miejsca są dziedziczone przez arystokratyczne rody, 26 przypada przywódcom największej sekty religijnej, a dziesiątki są wystawione na sprzedaż dla multimilionerów.
Korupcja w Stanach Zjednoczonych jest tylko trochę mniej bezczelna. Choć miejsca w Kongresie nie są jeszcze bezpośrednio na sprzedaż, to orzeczenie sądu Citizens United vs FEC pozwala korporacjom wydawać nieograniczone kwoty na kampanie polityczne, aby upewnić się, że wybrani zostaną ci, którzy powinni. Wszystko to – w orzeczeniu sądu – zostało uzasadnione orwellowskim szyldem „wolności słowa”.
Skąd się bierze ubóstwo?
Konwencja ONZ słusznie wskazuje, że ubóstwo krajów rozwijających się jest spowodowane korupcją. Ale korupcja, o którą powinniśmy się najbardziej martwić, ma swoje korzenie w państwach oznaczonych w CPI na żółto, a nie na czerwono.
Nie chodzi tu wyłącznie o raje podatkowe. Wiemy, że globalny kryzys finansowy 2008 roku został wywołany przez systemowe mechanizmy korupcji urzędników publicznych w USA, ściśle powiązanych interesami z firmami z Wall Street. Kryzys nie tylko wypompował biliony dolarów z kasy publicznej do prywatnych kieszeni w ramach akcji ratunkowych, lecz także zniszczył ogromną część światowej gospodarki i miał destrukcyjny wpływ na kraje rozwijające się, w których załamanie popytu eksportowego spowodowało ogromne fale bezrobocia.
Podobnie wygląda historia afery LIBOR w Wielkiej Brytanii, kiedy to największe banki londyńskie dogadały się, że będą fałszować stopy procentowe. Pozwoliło im to oszukać ludzi – również za granicą – na około sto miliardów dolarów. Wszystkie te skandale doskonale wpisują się w definicję „nadużycia władzy publicznej dla prywatnych korzyści”, a globalny zasięg tego rodzaju korupcji sprawia, że łapówki i kradzieże w uboższych krajach wydają się śmieszne.
Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Jeśli naprawdę chcemy zrozumieć, w jaki sposób korupcja przyczynia się do ubóstwa krajów rozwijających się, musimy wziąć pod lupę międzynarodowe instytucje, które kontrolują globalną gospodarkę, takie jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy czy Światowa Organizacja Handlu.
W latach 80. i 90. instytucje te narzucały Globalnemu Południu politykę gospodarczą opartą na tak zwanym konsensusie waszyngtońskim. W wyniku ich działalności wskaźniki odzwierciedlające wzrost dochodów na mieszkańca spadły o niemal pięćdziesiąt procent. Ekonomista Robert Pollin oszacował, że w tym okresie kraje rozwijające się traciły około 480 miliardów dolarów rocznie potencjalnego PKB. Trudno przecenić społeczne i humanitarne konsekwencje, które liczby te reprezentują. W tym samym czasie zachodnie korporacje kwitły – uzyskały dostęp do nowych rynków, taniej siły roboczej, surowców i nowe trasy przepływu kapitału.
Międzynarodowe instytucje często przebierają się w demokratyczny kostium – twierdzą, że są publicznie zarządzane. Ale tak naprawdę są głęboko antydemokratyczne, więc uchodzi im na sucho narzucanie biedniejszym państwom rozwiązań politycznych, które bezpośrednio naruszają interes publiczny. Prawo głosu w MFW i Banku Światowym jest podzielone tak, że kraje rozwijające się – w których mieszka znaczna większość ludności świata – posiadają mniej niż połowę wszystkich głosów. Jednocześnie Stany Zjednoczone mają samodzielne prawo weta. Przewodniczący tych instytucji nie są wybierani, a mianowani przez USA i państwa Unii Europejskiej, nie brakuje wśród nich byłych ministrów obrony czy prezesów z Wall Street.
Joseph Stiglitz, były główny ekonomista Banku Światowego, wielokrotnie publicznie potępiał te instytucje jako jedne z najmniej przejrzystych, z jakimi kiedykolwiek się zetknął. Twierdził, iż charakteryzuje je szokujący brak odpowiedzialności, jako że cieszą się „immunitetem państwa” – zasadą prawa międzynarodowego, która chroni je przed pozwami publicznym niezależnie od tego, jak wielkie szkody wyrządza narzucana przez nie polityka.
Kto jest winny?
Gdyby tak funkcjonowały instytucje jakiegokolwiek kraju na Globalnym Południu, Zachód krzyczałby o korupcji. Ale ponieważ działa tak centrum dowodzenia globalnej gospodarki, przy okazji utrwalając swoją polityką struktury globalnego ubóstwa, sprawę uznajemy za normalną. A organizacje takie jak Transparency International odwracają naszą uwagę od źródeł problemu.
Nawet jeśli skupimy się na lokalnych wymiarach korupcji w krajach rozwijających się, musimy pamiętać, że nie istnieje ona w geopolitycznej próżni. Wielu najsłynniejszych dyktatorów w historii – takich jak Augusto Pinochet, Mobutu Sese Seko czy Hosni Mubarak – mogło rządzić dzięki stałemu strumieniowi wsparcia z Zachodu. Wiele spośród najbardziej skorumpowanych reżimów na świecie zostało ustanowionych przez Stany Zjednoczone – wśród nich Afganistan, Sudan Południowy czy Somalia, trzy najciemniejsze państwa na mapie CPI. To rodzi ciekawe pytanie: kto jest bardziej skorumpowany, lokalny dyktator czy mocarstwo, które go zainstalowało?
Niestety konwencja ONZ w wygodny dla bogatych państw sposób nie zajmuje się takimi pytaniami, a mapa CPI prowadzi nas do błędnego przekonania, że korupcję każdego kraju można zamknąć w jego granicach. Korupcja jest głównym źródłem ubóstwa, nie ma co do tego wątpliwości. Ale jeżeli chcemy zająć się problemem na poważnie, mapa CPI niespecjalnie nam pomoże. Najważniejszą przyczyną biedy krajów rozwijających się nie są lokalne łapówki ani kradzieże, a korupcja całego globalnego systemu gospodarczego – złożona z sieci rajów podatkowych i sektorów bankowych Nowego Jorku i Londynu.
Czas najwyższy odwrócić mit korupcji i zacząć domagać się przejrzystości tam, gdzie najbardziej jej brakuje.