Bóg istnieje czy nie? Nie, to nie jest pytanie z grubej rury – na dzień dobry. Byłoby takowym, gdyby współcześnie żyjący człowiek uzależniał swoją obecność na niedzielnej Mszy od odpowiedzi na tak postawiony problem. W większości przypadków rzeczywistość jest o wiele bardziej banalna. Co z kolei skłania do refleksji, że ksiądz powinien być jak raper.
Ostatnim razem podejmowałem temat języka Kościoła. Kwestia istotna, bo gdy spotykasz na ulicy Anglika, nie zaczynasz do niego mówić po niemiecku – jeśli nie zna mowy naszych zachodnich sąsiadów, po prostu nie zrozumie, co chcesz mu przekazać. Zaraz za językiem idzie wspomniana treść, rzecz zupełnie fundamentalna. Stawiam zatem diagnozę, że jednym z głównych powodów, dla których kościoły się wyludniają, jest to, że ludzie XXI wieku nie widzą związku między zawartością Biblii a ich prywatnym życiem, te dwie rzeczywistości im się po prostu rozjeżdżają. Dla osoby wierzącej Pismo Święte jest żywym Słowem, tak samo aktualnym 2000 lat temu, jak w roku 2012, tu, gdzie się znajdujemy, w tym miejscu na ziemi, położeniu osobistym, w smutkach, radościach, każdej minucie. Nie jest to jednak tak oczywiste dla stojących w progu i wahających się, czy wejść do środka – niedzielna homilia mogłaby więc być dla duchownych doskonałą okazją, by pokazać sceptykom relację między Słowem a osobistym życiem. Niestety, te 10 minut podarowanych kaznodziei zbyt często jest czasem straconym, marnej jakości publicystyką od Sasa do Lasa. Najbardziej obecnie zgrany miks to: nawiązanie do fragmentu odczytanej wcześniej Ewangelii, garść kilku własnych refleksji, następnie sformułowanie: „błogosławiony Jan Paweł II podczas pielgrzymki do Polski powiedział…” i puenta-morał zaczynająca się od słów „Drodzy bracia i siostry, trzeba nam…”.
Podczas pojedynków freestyle’owych (czyli składania na bieżąco rymów i improwizacji) raperzy dostają zaledwie pół minuty lub minutę na zaprezentowanie maksimum swojej kreatywności i przejście do następnej rundy. Marzy mi się Kościół, w którym zabierający głos ksiądz ma pełną świadomość, że właśnie dostał kilka minut, by pokazać wątpiącemu, słabemu, sceptycznemu Dobrą Nowinę. Być może przydałoby się więcej kazań, a mniej homilii, które przecież formą nie są tożsame? Na pewno nie zaszkodziłaby bardziej wymagająca selekcja wśród tych, którzy mogą zabrać głos zza kościelnego pulpitu, a w ostateczności myśl, że przecież nie każdy duchowny musi być kaznodzieją. To nie sprawowanie sakramentów, choć, podobnie jak szafowanie nimi, jest to przywilej.
Jednak do ogródka „królewskiego kapłaństwa”, jak określa nas, „cywilów”, święty Piotr, też wrzucony musi być kamyczek. Kiedy ostatni raz czytałeś rozważania biblijne odnoszące się do codziennego życia autorstwa osoby nieduchownej? Czy zdarza ci się rozmawiać przy piwie o tym, co konkretnie wynika z danych fragmentów Biblii dla twojego życia? Zastanawiasz się nad słowami Pisma świętego w kontekście współczesnego kryzysu gospodarczego? Ojciec Wojciech Jędrzejewski przytaczał kiedyś świetną scenę, kiedy to jeden z jego współbraci zaczął politykować na ambonie, na co pewien mężczyzna wstał i krzyknął przez kościół: „mów o Jezusie!”. Wow, prawdziwy, święty gniew, radykalizm ewangeliczny wprost ze szkoły świętego Pawła. Ale też sytuacja wyjątkowa, bo zazwyczaj, nawet jeśli jakaś homilia nas rozsierdzi lub zwyczajnie uznamy ją za słabą, nie chce nam się po Mszy powiedzieć o tym na zakrystii.
„Niech księża zrobią nam Kościół” – oto wygodna postawa zbyt najedzonego lub zbyt zabieganego za chlebem współczesnego człowieka. Jeśli nie skończymy z mentalnością petenta, któremu Kościół świadczy usługi, będziemy psioczyć na ten kawałek rzeczywistości, nie mając w dodatku, tak naprawdę, do tego moralnego prawa. Dlaczego jesteśmy tak żenująco pozbawieni kreatywności i chęci, podczas gdy posiadamy, po raz kolejny to powtarzam, skarb? Raper ma 30 sekund, ksiądz 10 minut, my właściwie każdą chwilę życia. Bardzo dużo czasu. Może dlatego tracimy czujność.