Ks. Pęcherzewski: Chrześcijaństwo nie da się zamknąć w żadnych strukturach
Fragment książki „Nie ma wiary bez pytań” Wydawnictwa Więź, której Magazyn Kontakt jest patronem medialnym.
Użył ksiądz przed chwilą słów „nie wiem”. Bardzo ich brakuje w naszej kościelnej przestrzeni.
Niestety. Naszym dramatem jako Kościoła pozostaje to, że wydaje nam się, iż wszystko już wiemy, na wszystko mamy gotowe odpowiedzi. W rezultacie zamiast indywidualnego rozeznawania stosujemy gotowe matryce. Weźmy na przykład związki jednopłciowe. Słyszymy często z ust biskupów, księży i katolickich działaczy: „Rodzina to kobieta i mężczyzna”. Odpowiadam: zgoda, to jest pewien wzorzec ideału religijnego. Ale w rzeczywistości bywa różnie. Co z tymi, którzy się w tym wzorcu nie mieszczą? Powiemy im, że ich relacja – najczęściej trywialnie redukowana przez nas do seksu – to grzech, wynaturzenie? A co jeśli między tymi dwiema osobami naprawdę jest miłość?
Jaka znowu miłość? – odpowiedzą obrońcy doktryny. To „niezgodne z prawem naturalnym”, obaj znamy te argumenty.
A co to jest „prawo naturalne”? To ogólna zasada: czyń dobro, zła unikaj. Czy mówienie, że dana relacja jest niezgodna z prawem naturalnym, nie wynika z pychy?
Z pychy? A nie z głupoty?
Jedno łączy się z drugim. Mówię o pysze, bo nie szanujemy ludzkiej natury (ilu jest księży z nadwagą?) i jednocześnie uważamy, że właśnie my znamy ją w pełni. Tyle tylko, że człowiek to nie maszyna hydrauliczna, którą wystarczy nacisnąć, by zadziałała. Na przykład współczesna nauka pokazuje, że jest co najmniej kilka orientacji seksualnych, a my idziemy w zaparte, twierdząc, że tylko jedna jest „normalna” – my wiemy lepiej? Nie powinniśmy mówić, że homoseksualność to coś nienormalnego. Możemy najwyżej mówić, że nie każdy sposób przeżywania seksualności mieści się w normie tego, co rozumiemy jako sakrament małżeństwa. Przychodzi mi do głowy takie skojarzenie: w czasach biblijnych na pograniczu Somalii i Erytrei funkcjonowała tak zwana strefa trędowatych. Ze społeczności usuwani byli tam wszyscy chorzy, nieczyści. I – co ciekawe – przestrzeni tej pilnowali kapłani, to oni decydowali o ludzkim losie. Dany człowiek szedł do kapłana, pokazywał mu się i – jeśli wyzdrowiał – mógł wracać do społeczeństwa. Czy my dziś jako Kościół nie postępujemy podobnie? Czy nie chcemy orzekać o tym, co jest „chore”, a co „zdrowe”, co „normalne”, a co „nienormalne”? Nie mówię, że dosłownie, ale w przestrzeni języka można to zaobserwować. Używamy sformułowań, które wykluczają, które bardzo wielu dotkliwie ranią.
„Tęczowa zaraza”…
Na przykład. Ale też mówienie o „rurach wydechowych” – w odniesieniu do stosunku gejowskiego – lub o „bruzdach dotykowych”, które rzekomo znamionują dzieci poczęte in vitro. Takie słowa naprawdę powodują w ludziach spustoszenie! Przyszła raz do mnie pewna pani i mówi: „Proszę księdza, nie mogę pokochać mego kilkuletniego wnuczka”. Pytam: „Dlaczego?”. „Bo on jest z in vitro”. Jak pan myśli, gdzie ta kobieta usłyszała, że dzieci z in vitro to gorszy gatunek człowieka? Wsłuchała się w kościelne przekazy dnia… Tego typu sytuacje i dla mnie są bolesne, bo przecież znam kochające się pary, które doczekały się cudownych dzieci dzięki metodzie in vitro. Ba, mam wśród przyjaciół osoby homoseksualne. Wszyscy oni w szczerych rozmowach przyznają: „Wiesz, jeszcze jesteśmy w Kościele”, z naciskiem na „jeszcze”. Ale są i tacy, których granica wrażliwości została przekroczona i odeszli. Rozumiem ich. Przyznam, że i ja się złapałem na użyciu potencjalnie raniącego języka. Na jednym ze spotkań z tak zwaną trudną młodzieżą powiedziałem z żartobliwym uśmiechem, że jestem także proboszczem wszystkich dzieci poczętych w Dąbkach, no bo wiadomo – wakacje, plaża, romantyczna atmosfera. Po wyrazie twarzy tych młodych ludzi zrozumiałem, że moja błyskotliwa uwaga nie trafiła na właściwy grunt – większość z nich nie wiedziała nawet, czy powstała w wyniku miłości rodziców, a ja sobie zażartowałem z tej sfery. Trzeba uważać na to, co się mówi, zwłaszcza w przestrzeni kościelnej. I ciągle pytać siebie, czemu moje wywody mają służyć.
Czy chodzi mi o dobro konkretnego człowieka, czy o „obronę katolickich wartości”? Walczę z jakąś „ideologią” czy może sam inną ideologię proponuję?
Doskonałe pytania do polskich biskupów.
Zaskoczę pana – znam osobiście kilku i wiem, że są to ludzie, którzy mają sporą wiedzę o świecie oraz oczy i uszy otwarte na rzeczywistość. I jestem przekonany, że takich jest znacznie więcej.
Nie widać tego ani nie słychać. Niestety.
Nie słychać, bo może boją się o postrzeganie ich ortodoksyjności…
Oskarżeń o „relatywizm”?
Tak. Nie wiem, czy pan pamięta, jak zapytano jednego z biskupów o to, czy homoseksualista może wnieść coś dobrego do Kościoła.
To oczywiste, że może.
Tak – zarówno dla pana, dla mnie, jak i dla tego biskupa. A jednak nie odpowiedział wprost na pytanie – kluczył, straszliwie się męczył, by nie powiedzieć czegoś za dużo. By nie usunąć kamyczka, który przyczyni się do rozmontowania tamy powstrzymującej wodospad.
Czy obecne silne związki Kościoła w Polsce z władzą nie wynikają z podobnego myślenia – z kościelnych nadziei na to, że państwo pomoże zatrzymać napór sekularyzacji i „liberalizmu z Zachodu”?
Albo że przynajmniej zapewni Kościołowi dotacje… Dostrzegam to zjawisko, o którym pan mówi – dziwną symbiozę władz kościelnych z państwowymi w nadziei rejestrów: władza dzięki Kościołowi pozyskuje wyborców, a Kościół dzięki władzy – „święty spokój” i lobbuje za określonymi rozwiązaniami prawnymi. Zgodzimy się pewnie obaj, że nie jest to zdrowa sytuacja. Jestem księdzem, czyli członkiem hierarchii Kościoła, ale nie podobają mi się wszelkie próby siłowego narzucania innym swoich przekonań i sposobu życia, także przez katolików. Po pierwsze, trzeba zapytać: czy my, katolicy, mamy licencję na dobro? Po drugie, prawda – jak przypomniał nam ostatni Sobór w konstytucji duszpasterskiej Gaudium et spes – „nie inaczej się narzuca, jak tylko mocą samej prawdy”. A nadmiar władzy, także tej duchowej, deprawuje i usypia.
A co myśli ksiądz o zawłaszczaniu przez polityków przestrzeni kościelnej i używaniu jej do swoich celów?
Niedawno obchodziliśmy w Dąbkach dziesięciolecie uzdrowiska. To miało być święto naszej lokalnej wspólnoty, a momentami przechylało się w stronę określonej opcji politycznej. Niestety (a może na szczęście?) uczestniczyło w nim naprawdę niewielu mieszkańców. Zaplanowano, że w programie będzie msza, z udziałem biskupa i przedstawicieli rządu. Problemy zaczęły się już na etapie dogrywania szczegółów. Władza chciała to zrobić z pompą, więc zaproszono orkiestrę wojskową. Nie zgodziłem się – nasz kościół jest niewielki, orkiestra zajęłaby jedną trzecią przestrzeni. Następnie rządzący chcieli, by intencją mszy była modlitwa za śp. Przemysława Gosiewskiego, któremu – ich zdaniem – zawdzięczamy fakt, że Dąbki zyskały status uzdrowiska. Zaprotestowałem – uzyskanie takiego statusu przez naszą miejscowość to wieloletni wysiłek wielu osób, a nie tylko jednego funkcjonariusza państwowego, który finalnie złożył swój podpis na wniosku. Scenariusz uroczystości przewidywał ponadto, że po liturgii przejdziemy z procesją i poświęcimy usytuowany nad jeziorem pomnik zmarłego posła (co nieco zabawne – przedstawiający go, jak trzyma w ręku… Konstytucję).
I jak to się ostatecznie odbyło?
Przyjechali przedstawiciele rządu, ale nie było prezydenta, jak zapowiadano. W pierwszej ławce siedziała ówczesna szefowa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Powiedziałem na początku, że gromadzimy się jako wspólnota i modlimy się za całą lokalną społeczność (choć zaznaczyłem, że uzdrowisko nie jest tożsame z parafią, ale niektóre obszary troski o człowieka bywają wspólne). Nie powitałem nikogo imiennie (widziałem niezadowolenie z tego powodu na twarzach rządzących), jednak biskup potem w homilii naprawił mój błąd.
A poświęcił ksiądz pomnik?
Nie! Zresztą biskup też nie poszedł tego zrobić. Na uroczystość przyjechało dwóch innych księży, którzy są – nazwijmy to – bardziej przychylni władzy. Poprosili mnie o kropidło. Dałem im, zaznaczając, że to ich prywatna działalność. Wzięli je i poszli poświęcić pomnik. Mówię o tym wszystkim nie bez powodu. Przez całe wieki było tak, że jedna władza próbowała wpływać na drugą. Odkąd Kościół od IV wieku zaznał pokoju i chrześcijaństwo zostało zaakceptowane w ówczesnym świecie, nastąpił jego rozwój w kierunku splendoru, znaczenia i właśnie władzy. Kościół w wyniku rozwoju struktur zasymilował od cesarstwa ducha bogatych środków dla pełnienia swojej misji. Z czasem nasilił się, także z tego powodu, ruch dążący do prostego i surowego życia, które sprzyjałoby głębszemu przeżywaniu wiary. Rozkwitało życie pustelnicze i eremickie. Duch Boży wyprowadził uczniów Jezusa na pustynię, miejsce ogołocenia, by uświadomić nam, że chrześcijaństwo nie da się zamknąć w żadnych strukturach, bogatych budowlach i autorytecie wspieranym przez władzę polityczną. Rozmyślam o tym ostatnio coraz częściej. Mamy obecnie w Polsce gorszące przypadki czynienia z ambony sceny politycznej. Władza pokochała mszę, a msza władzę. Zdarza się nawet, że przedstawiciele władzy podczas mszy zasiadają w stallach, przeznaczonych jedynie dla duchowieństwa! W starych świątyniach w Niemczech czy Francji gdzieniegdzie można jeszcze spotkać naprzeciwko tronu biskupa w prezbiterium, po drugiej stronie głównej nawy, sedilia dla lokalnego władcy – księcia. Co ciekawe, spór o prymat u nas w Polsce właściwie wygrał Kościół – to on wciąż jeszcze ma większe (choć to zależy od regionu) poważanie u obywateli niż władze świeckie i mocniejszy wpływ na społeczeństwo. Nawet komuniści bali się otwartej konfrontacji z Kościołem A Kościół – zwłaszcza po roku 1989 – potrafił wykorzystać tę swoją pozycję.
Na przykład poprzez dążenie do całkowitego zakazu aborcji czy też pilnowanie, by nie wprowadzono w prawie cywilnym związków jednopłciowych.
Zacznę może od związków. Wystarczy bardzo prosta obserwacja społeczeństwa, by stwierdzić, że dziś dwoje ludzi – jeśli chce być ze sobą, to będzie. A dana społeczność może deliberować nad tym, czy by tej kwestii jakoś nie uregulować. Prawo cywilne nie jest i nie będzie sakramentem, to jasne. Co do zakazu aborcji – cieszy to, że świadomość społeczna się zmienia i coraz więcej ludzi rozumie, że aborcja zawsze jest dramatem. Pytanie tylko, czy poprzez wyroki sądów cywilnych powstrzymamy ludzkie działania. Zawsze znajdą się obywatele, którzy nie podzielają naszej aksjologii i trzeba wysłuchać ich argumentów. Zamykanie w więzieniach generuje przyszłą wojnę religijną na tym tle. Angażujmy nie tylko wolę, ale i rozum. Poza tym – zwrócił na to uwagę jakiś czas temu o. Ludwik Wiśniewski w „Tygodniku Powszechnym” – naszym zadaniem jako chrześcijan nie jest forsowanie antyaborcyjnych ustaw, ale realna pomoc dla przyszłych matek, by decydowały się urodzić. Co więcej, jeśli walczymy o życie nienarodzone, a zapominamy o narodzonym i na przykład niepełnosprawnym, całkowicie zależnym od zewnętrznej pomocy, to jako Kościół jesteśmy hipokrytami. Dziwnym trafem zabrakło jakoś zapału biskupów do obrony „świętości życia” – oprócz jednego, dość kurtuazyjnego wyjątku – w trakcie niedawnego protestu osób z niepełnosprawnościami i ich rodzin w Sejmie.
ks. Andrzej Pęcherzewski
Damian Jankowski