fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Król Tygrysów i kraj, który boli

Niektórzy komentatorzy porównali Joego Exotica do prezydenta Donalda Trumpa. Jest jednak gorzej. Główny bohater serialu „Tiger King” mógłby śmiało powiedzieć: „USA to ja”.
Król Tygrysów i kraj, który boli
Kadr z serialu „Tiger King” (z materiałów promocyjnych Netflixa)

Rzeczywistość jest nierealistyczna. „Tiger King” to serial dokumentalny, ale opowiadający o tak niesamowitych postaciach i zwrotach akcji, że gdyby były po prostu fikcją, odrzucono by je jako nieprawdopodobne. Dla tych, co jeszcze nie znają – opis z fanpage’a „Są na świecie płyty, o których nie śniło się młodym klerykom”:

Kilkudziesięciu bohaterów, z których żaden nie budzi nawet najdrobniejszej sympatii? Jest. Totalnie posrane środowisko nawiedzonych hodowców dzikich kotów? Checked. Zlecenia zabójstw, niewyjaśnione zniknięcia milionerów, oszustwa na wielką skalę, narcyzm na pełnej, polityka, rozgrywki o grubą kasę – wszystko to tam jest. I to podane w sosie z dorodnego, groteskowego white trash. Same postaci dramatu są wspaniałe. Joe Exotic – hodowca dzikich kotów, muzyk country, przegięty gej z frycem na czeskiego futbolistę żyjący w poligamicznym małżeństwie z dwoma nastolatkami, miłośnik broni i materiałów wybuchowych, kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych… to jeden kolo na razie. A są kolejni.

To frapujące, że taki serial zyskał tak ogromną popularność w środku pandemii. Sophie Gilbert pisze na łamach „The Atlantic”: „Jest coś strasznego w tym, jak «Tiger King» stał się w kulturze punktem odniesienia – w momencie, gdy tak bardzo potrzebujemy empatii. […] Bohaterowie serialu woleli zbudować wokół siebie własne światy niż w jakikolwiek sposób powściągnąć swoje najgorsze impulsy”. Z drugiej strony: jeżeli teraz nie potrzebujemy eskapizmu, to kiedy? Choć rzeczywistość i tutaj daje o sobie znać – jak podkreśla autorka bloga „Zwierz Popkulturalny”, pogłoska, iż Joe Exotic w więzieniu zaraził się koronawirusem, jest „surrealistycznym przypomnieniem, że to wszystko działo się «naprawdę»”. (Skądinąd później tę wieść zdementowano).

O Joem Exoticu wypowiadał się nawet – zapytany przez dziennikarza – prezydent Donald Trump. A co ważniejsze, „Tiger Kinga” w ciągu pierwszych dziesięciu dni wyświetliło ponad 34 miliony ludzi. To więcej niż w przypadku drugiego sezonu „Stranger Things” i prawie tyle samo, co w przypadku sezonu trzeciego. Co, jeśli nie jest to jedynie zbieg okoliczności?

Zwycięstwo nerdów, pat „białych śmieci”

„Stranger Things” to serial o dorastaniu w latach 80. – z potworami. To również opowieść o ówczesnej kulturze popularnej, od horrorów Stephena Kinga po automaty z grami wideo. Nostalgia za tamtym okresem jest dziś doskonale widoczna, a jej najostrzejszy wyraz stanowi Spielbergowska ekranizacja powieści Ernesta Cline’a „Ready Player One”. Tu już obsesja na punkcie wspomnianej dekady dosłownie ratuje świat: umierający twórca gigantycznej cyfrowej rzeczywistości, codziennie przyciągającej większość żyjących ludzi, pozostawia klucze osobie, która rozwiąże szereg zagadek nawiązujących do tamtej epoki.

Popularność tych sentymentów i fantazji jest oznaką zwycięstwa nerdów. Stereotyp życiowego niedorajdy zafascynowanego komputerami upadł pod ciężarem zmian społecznych, w szczególności – informatyzacji. Wielu dawnych nerdów ma dziś pieniądze, by głosować portfelami na utwory bliskie ich młodzieńczym fascynacjom. Inni sami robią filmy, seriale i komiksy, kształtując szerszą popkulturową wyobraźnię. W polskim wydaniu emblematyczny jest tutaj mem z „imprezą informatyków”: dziś rozumiemy, że pijący kompot okularnicy – nie wszyscy, oczywiście – kształtują świat na swoje podobieństwo. Informatyków i programistek z Doliny Krzemowej nikt już nie lekceważy.

Biedni mieszkańcy południowych stanów w USA, określani jako „białe śmiecie”, white trash, nigdy nie osiągnęli podobnego statusu (rzecz jasna nie mają go też ci, którzy dodatkowo mieli pecha urodzić się z niewłaściwym kolorem skóry). Część jednak wszelkimi sposobami walczy o sukces. Jakiś sukces. I tak wracamy do „Tiger Kinga”.

Amerykańskie złudzenia

Zanim Joseph Schreibvogel został Joem Exotikiem, żył najpierw w Kansas, a potem w Teksasie. Rodziców miał względnie zamożnych, ale wykonywał zajęcia typowe raczej dla klasy ludowej niż średniej: był policjantem, ochroniarzem w barze, właścicielem sklepu ze zwierzętami. Urodzony w 1963 roku, część młodości przeżył właśnie w latach 80., z którymi łatwo skojarzyć jego współczesną fryzurę. Nic dziwnego, że twarz Exotica zdobi dzisiaj koszulki utrzymane w stosownej retrostylistyce.

Niektórzy komentatorzy (między innymi znany z „The Daily Show” Trevor Noah) porównali już Exotica do Trumpa. Jest jednak gorzej. Joseph Allen Maldonado-Passage mógłby śmiało powiedzieć: „USA to ja”. Jego biografia, ucieleśniająca mit self-made mana w najbardziej narcystycznej postaci, jest jak cosplay Stanów Zjednoczonych z czasów prawicowej prezydentury Ronalda Reagana. Trudno zresztą nie zadać sobie pytania, czy to nie z tego właśnie okresu wywodzą się polityczne poglądy naszego bohatera (w pełnej krasie zaprezentowane w niedawnych prawyborach Partii Libertariańskiej, kiedy to chciał się ubiegać o stanowisko gubernatora Oklahomy).

Jeżeli serial „Stranger Things” jest marzeniem o popkulturze lat 80., Joe Exotic uosabia to, co stało się wówczas z amerykańskim snem. Zawsze był on złudzeniem, z nielicznymi wyjątkami, ale teraz już bardzo wyraźnie ma twarz Josepha Schreibvogela z „Tiger Kinga”, Billy’ego McFarlanda z „Fyre” albo Elizabeth Holmes z „The Inventor”. Wszystkim trojgu postawiono zarzuty (pierwszą dwójkę już skazano) za sieć przestępstw, w której zagubili się sami i w którą wciągnęli wielu innych. Prywatne zoo finansowane po części z nielegalnego handlu tygrysami? Olbrzymi festiwal na egzotycznej wyspie, który de facto nigdy się nie odbył? Niezwykła maszyna mająca zrewolucjonizować testy krwi? Każde z tych przedsięwzięć obracało się wokół niebywałej charyzmy założyciela (lub założycielki), każde wznosiło się na kolejnych warstwach półprawd i całych kłamstw, by w końcu upaść pod własnym ciężarem. I ludzie patrzący na rumowisko mogli tylko zadawać sobie pytanie: „Jakim cudem to wszystko wspierałem, jakim cudem wpłacałam pieniądze, jakim cudem nie zorientowałem się, że to runie?”.

W dzisiejszych Stanach Zjednoczonych można się znaleźć i utrzymać na szczycie, jeżeli ktoś ma taki kapitał startowy jak Donald Trump, który potrafił powiedzieć całkiem na serio: „Życie nie było dla mnie łatwe. Zaczynałem w Brooklynie. Mój ojciec pożyczył mi tylko milion dolarów”. W innych wypadkach – tak zdają się mówić nowe amerykańskie dokumenty – awans społeczny i fantastyczna kariera to iluzje. U jednych na miarę Elizabeth Holmes, która zdobyła sobie poparcie Hillary Clinton czy Henry’ego Kissingera. U drugich na miarę Joego Exotica, monarchy white trashu, którego stać było na wydawanie setek tysięcy dolarów na procesy sądowe, ale który nawet nie próbował wkroczyć do szanowanej klasy średniej. Rzeczywistość może się ugiąć na pewien czas, lecz w końcu wraca do pierwotnego kształtu. A to boli.

I taki jest chyba sens „Tiger Kinga”. Stany Zjednoczone – wcześniej czy później – muszą boleć.

*

Dziękuję za inspirację Katarzynie Czajce-Kominiarczuk (vel Zwierzowi Popkulturalnemu) oraz Mateuszowi Kominiarczukowi.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×