Kościół ubogich
Ojcowie Soborowi nie nawołują jedynie do pełnienia uczynków miłosierdzia, ale i do wspierania przemian struktur społecznych i ekonomicznych. Parafrazując Victora Hugo, Kościołowi nie idzie tylko o to, by wspomagać ubogich, lecz przede wszystkim, by ubóstwa nie było (drugie, rzecz jasna, nie wyklucza pierwszego).
Na miesiąc przed otwarciem II Soboru Watykańskiego, w orędziu radiowym wygłoszonym 11 września 1962 roku, papież Jan XXIII mówił o Kościele, który chce być Kościołem wszystkich ludzi. Przede wszystkim zaś ludzi ubogich. Dodajmy, że nie szło wyłącznie o ubogich w sensie duchowym, a więc otwartych na wolę Boga, do których zwraca się Jezus w Ewangelii Mateusza (Mt 5,3), ale i o ubogich pod względem materialnym, których błogosławi On w tekście bardziej wrażliwego społecznie Łukasza (Łk 6,20).
Ubogich, to znaczy ludzi pozbawionych wolności w różnych jej wymiarach: politycznym, społecznym, ekonomicznym i religijnym. W sposób szczególny – jak pokazała II konferencja biskupów latynoamerykańskich w Medellín, zwołana w 1968 roku w celu przeszczepienia uchwał soborowych na tamtejszy grunt – ludzi zamieszkujących kraje biednego Południa. Kraje, w których – pomimo nominalnego zakończenia epoki kolonialnej – przetrwały dawne struktury ucisku, a panowie – jak pisze Jean Ziegler – zmienili tylko kolor skóry.
„Ubogimi” są więc ludzie dyskryminowani ze względu na rasę, płeć, status społeczny i wyznawaną wiarę; prześladowani i mordowani w katowniach autorytarnych reżimów; pozbawieni możliwości samodzielnego utrzymywania swojej rodziny. Żyjący w beznadziei i uzależnieniu od zewnętrznej, nierzadko upokarzającej pomocy; ofiary wojen domowych, głodu, braku dostępu do wody pitnej, katastrof ekologicznych i chorób tymi klęskami spowodowanych. Są nimi wreszcie ludzie zniewoleni przez grzech – zarówno ten indywidualny, jak i ten wpisany w struktury konserwujące i reprodukujące zinstytucjonalizowaną przemoc.
Przed Soborem Watykańskim II Kościół otaczał, rzecz jasna, ludzi ubogich swoją troską i nawoływał do dobroczynności, jednakże – jak za Marie-Dominique Chenu przypomina ks. Marek Stępniak – „nie dość upominał się o ich prawa wynikające z zasady sprawiedliwości społecznej”. Dopiero w dokumentach końcowych Soboru możemy więc przeczytać, że „Kościół darzy miłością wszystkich dotkniętych słabością ludzką, co więcej, w ubogich i cierpiących odnajduje wizerunek swego ubogiego i cierpiącego Zbawiciela, im stara się ulżyć w niedoli i w nich usiłuje służyć Chrystusowi” (KK 8).
W innym zaś miejscu czytamy: „Niechże chrześcijanie ochotnie i całym sercem współpracują w tym, żeby budowano porządek międzynarodowy, w którym rzeczywiście przestrzegano by swobód i przyjaznego braterstwa względem wszystkich, a to tym bardziej, iż większa część świata cierpi jeszcze taką nędzę, że sam Chrystus w ubogich niejako pełnym głosem odwołuje się do miłości swoich uczniów. Niech więc nie będzie zgorszeniem dla ludzi fakt, że niektóre narody, w których często większość obywateli szczyci się imieniem chrześcijańskim, opływają w dostatek dóbr, podczas gdy innym brak koniecznych rzeczy do życia i trapi je głód, choroby i bieda wszelaka” (KDK 88).
Warto zwrócić uwagę na fakt, że w cytowanym powyżej artykule Ojcowie Soborowi nie nawołują jedynie do pełnienia uczynków miłosierdzia, ale i do wspierania przemian struktur społecznych i ekonomicznych. Bo – parafrazując Victora Hugo – Kościołowi nie idzie przecież tylko o to, by wspomagać ubogich, lecz przede wszystkim o to, by ubóstwa nie było (drugie, rzecz jasna, nie wyklucza pierwszego).
Pod koniec obrad Soboru, 16 listopada 1965 roku, grupa kilkudziesięciu biskupów zawarła w katakumbach świętej Domitylli na wpół sekretny pakt, nazwany później „Paktem Kościoła służebnego i ubogiego”. Biskupi zobowiązali się do dzielenia warunków życia ze swoim ludem. Zrezygnowali z własności prywatnej, w szczególności zaś ze wszystkich oznak zbytku. Porzucili tytulaturę eksponującą ich status w hierarchii, przysięgli przekształcać inicjatywy dobroczynne w dzieła oparte na miłości społecznej i sprawiedliwości, podejmowane ze względu na dobro wszystkich ludzi.
Jednym z inicjatorów paktu był Dom Helder Câmara, biskup Olindy i Recife – miast znajdujących się w brazylijskim „trójkącie głodu”. Câmara, który symbolicznie zrezygnował z okazałego pektorału na rzecz prostego krzyża z drewna, znany jest ze swoich słów: „Gdy daję biednym chleb, nazywają mnie świętym. Gdy pytam, dlaczego biedni nie mają chleba, nazywają mnie komunistą”. Prześladowany przez rządzących Brazylią generałów i izolowany przez konserwatywnych katolików, którzy nazywali go „czerwonym arcybiskupem”, ocalił życie prawdopodobnie wyłącznie dzięki swojej światowej sławie oraz przyjaźni papieża Pawła VI. To właśnie Dom Heldera uważa się za inspiratora Pawłowej encykliki „Populorum progressio” z 1967 roku, w której soborowa myśl społeczna znalazła swój pełniejszy wyraz.
W dokumencie tym czytamy: „Gdy mówimy o rozwoju, wyrażamy troskę i o postęp społeczny, i o wzrost gospodarczy. Nie wystarczy jednak zwiększenie wspólnych zasobów, by nastąpił sprawiedliwy ich podział; nie wystarczy postęp techniczny, aby ziemia – stawszy się jakby bardziej ludzką – nadawała się lepiej do zamieszkania” (nr 34). I dalej: „Obowiązki te spoczywają przede wszystkim na bogatszych i mieszczą się w ludzkim i nadprzyrodzonym braterstwie (…): po pierwsze – to obowiązek solidarności, czyli niesienia przez narody bogatsze pomocy tym ludom, które zdążają dopiero do rozwoju; następnie – to obowiązek sprawiedliwości społecznej, polegającej na konieczności poprawy stosunków handlowych między narodami silniejszymi i słabszymi; wreszcie – to obowiązek powszechnej miłości, która stara się dla wszystkich o bardziej ludzką wspólnotę, gdzie wszyscy będą mogli dawać i pobierać, a postęp jednych nie będzie przeszkadzał rozwojowi drugich” (nr 44).
Droga do encykliki „Populorum progressio”, jak również do następnych kamieni milowych katolickiej nauki społecznej, by wymienić tylko encykliki „Sollicitudo rei socialis” Jana Pawła II i „Caritas in veritate” Benedykta XVI, została otwarta właśnie na Soborze Watykańskim II, który – przeczuwając niejako słynną formułę Jana Pawła II – uznał człowieka, zarówno w jego bycie indywidualnym, jak i społecznym , za drogę Kościoła. Kościoła, który w dokumentach soborowych określany jest już nie tylko w sposób hierarchiczny i zcentralizowany jako Mistyczne Ciało Chrystusa, lecz – przede wszystkim – jako Lud Boży, pielgrzymujący przez świat i historię. To właśnie w peryferyjnej wizji wspólnoty wiernych, w myśl której odczytywanie przez Kościół znaków czasu musi dokonywać się lokalnie, upatrywać należy jednego ze źródeł latynoamerykańskiej teologii wyzwolenia.
Od zakończenia Soboru minęło pięćdziesiąt lat. W tym czasie chrześcijanie stali się świadkami licznych wystąpień Kościoła w obronie ubogich. Ubogich – starotestamentowych anawim, to znaczy biednych i uciśnionych, którym – co powtórzył Kościół za teologami wyzwolenia, zbyt często jednak interpretując tę formułę w kategoriach charytatywności – należy się ze strony chrześcijan „preferencyjna opcja”.
W tym czasie przeżyliśmy również wzrastanie tej rozwijanej w krajach biednego Południa teologii, wyrastającej z praktyki życia ludzi zmagających się z polityczną, społeczną i ekonomiczną przemocą. Następnie zaś doświadczyliśmy instytucjonalnego ukrócenia co bardziej rewolucyjnych jej przejawów. O ile – biorąc pod uwagę m.in. zbyt daleko idące związki radykalnych nurtów teologii wyzwolenia z podniesionym do statusu nauki marksizmem – wydaje się, że przyczyny podjętych w Watykanie decyzji nie były iluzoryczne, o tyle równie nieiluzoryczny charakter przypisać należy problemom postkolonialnego, zglobalizowanego kapitalizmu. Kapitalizmu, którym teologowie wyzwolenia stawili czoła.
By przekonać się o aktualności tych problemów, jak również narastaniu nowych – by wspomnieć tylko o kryzysie finansowym, który rozpoczął się na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych pięć lat temu, jak również jego wpływie na dalsze zwiększenie się i tak ogromnego rozwarstwienia społecznego – wystarczy zajrzeć do raportów publikowanych przez DESA, FAO bądź Human Rights Watch (a nawet Banku Światowego i MFW).
Tymczasem na polu katolickiej nauki społecznej wiele pozostaje do zrobienia, np. w kwestiach analizy i krytyki opresyjnych struktur społeczno-ekonomicznych, z punktu widzenia i przy pomocy żargonu właściwego nie tylko akademickiej teologii, ale i anawim, będących ofiarami tych struktur.
Jeśli więc Kościół potrzebuje dziś nowego Soboru, to – być może – powinien to być właśnie Sobór poświęcony problematyce społecznej. Bo „radość i nadzieja, smutek i trwoga ludzi współczesnych, zwłaszcza ubogich i wszystkich cierpiących, są też radością i nadzieją, smutkiem i trwogą uczniów Chrystusowych; i nie ma nic prawdziwie ludzkiego, co nie miałoby oddźwięku w ich sercu” (KDK 1).
Tekst pierwotnie ukazał się w „Lupie Instytutu Obywatelskiego” na 50. rocznicę rozpoczęcia Soboru Watykańskiego II.