fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Kościół słusznie oskarżony

Episkopat albo zrozumie przekaz protestów, albo będzie dogorywał i wykańczał resztki witalności polskiego Kościoła. Już teraz można powiedzieć, że nikt nie przyczynił się do wykorzenienia katolickiej tradycji w Polsce tak, jak Kościół.
Kościół słusznie oskarżony
zdj.: Julek Barański

Nikt, kto szeroko patrzy na polski kontekst kulturowy, nie zaprzeczy, że jesteśmy krajem o rodowodzie katolickim, a w ramach socjalizacji przyswajamy sobie moralny kodeks chrześcijaństwa – jest on wszak rezerwuarem podstawowych wartości zachodniego świata. Tak naprawdę, niezależnie od osobistych wyborów życiowych i duchowych, wszyscy pomiędzy Odrą a Bugiem (również niżej podpisany) jesteśmy w pewnym sensie chrześcijanami (tak, nawet ateiści). Dodatkowo aż 92 procent z nas deklaruje się jako wierzący katolicy. Mamy więc prawo, żeby episkopat wysłuchał głosu Polaków, również tych, którzy w ostatnich dniach wyszli na ulice, a nie barykadował się w swoich kuriach z przeświadczeniem o własnej nieomylności.

Spirala zaniechań

Być może właśnie ze względu na ów rodowód liberalne i ateistyczne środowiska pozwalały, choćby poprzez aprobujące milczenie, na nietykalność Kościoła. Od czasu transformacji ustrojowej Polska przechodzi powolną laicyzację, która zdecydowanie nasila się w ostatnich latach. Część Polaków przez lata myślała, że wystarczy przestać pojawiać się na niedzielnej mszy, aby księża nie mieli wpływu na ich życie, a skoro tak, to niech ci, co Kościoła potrzebują, nadal funkcjonują w ramach wspólnoty bez ingerowania w przestrzeń innych obywateli. Coraz częściej jednak rodzimy Kościół (w przeciwieństwie do światowego, którego symbolem jest otwartość papieża Franciszka) sięgał po argument odklejonego od rzeczywistości starca, krzycząc: o tempora, o mores i strasząc a to potworem gender, a to tęczową zarazą. Jeśli Polska jest w gruncie rzeczy krajem na wskroś katolickim (przede wszystkim mentalnie) i skoro nastąpił w niej atak na Kościół, to atak ten nie jest przypadkowy i bynajmniej nie wynika z działania bliżej niezidentyfikowanej marksistowskiej ideologii.

Jeśli w Polsce nastąpił atak na Kościół, to nie jest on przypadkowy, ale bynajmniej nie wynika z działania bliżej niezidentyfikowanej neomarksistowskiej ideologii.

Proponuję, żeby każdy z was przeprowadził drobny test. Jesteś katolikiem, chodzisz na niedzielną mszę, spowiadasz się, uczestniczysz w mniej lub bardziej zaangażowany sposób w życiu parafii. Masz jednak poczucie, że człowiek ma prawo do swoich wyborów, do posiadania osobistego światopoglądu, a pewne rzeczy są od niego po prostu niezależne (jak choćby orientacja seksualna). Twierdzisz również, że wiara powinna być wyborem, a nie przymusem. I to właśnie ty słuchasz kazania, w ramach którego ksiądz zamiast na sprawach duchowych, zamiast na pozytywnym przesłaniu dobrej nowiny, skupia się na: egzorcyzmowaniu gejów i lesbijek; negowaniu praw zwierząt; zachęcaniu do łamania reżimu sanitarnego; agitowaniu politycznym; marginalizowaniu potrzeby rozliczenia z pedofilią w Kościele; wreszcie potępia kobiety, które dokonały aborcji, zamiast skupić się na tym, czym jest dar życia. Ile razy w trakcie takich sytuacji wyszedłeś z kościoła? Ile razy przerwałeś kazanie i powiedziałeś, że nawoływania kapłana są antyewangeliczne? A może chociaż porozmawiałeś z nim w zakrystii?

Jeśli twoja odpowiedź brzmi przecząco, to niestety jesteś częściowo odpowiedzialny za to, że nienawiść demonstrujących Polaków zwróciła się przeciwko Kościołowi. A co, jeśli próbowałeś i poniosłeś porażkę, bo nic nie zmieniło się nawet w twojej parafii; co, jeśli interweniowałeś w kurii, u biskupów, a tym samym wyczerpałeś wszystkie opcje interwencji i wszystko to było głosem wołającego na pustyni? Tu wierzący staje przed dylematami, które potrafią doprowadzić do kryzysu wiary albo popchnąć do realizacji chrześcijańskiego etosu poza instytucją Kościoła, ale w zgodzie z samym sobą. Odpowiedzialni za rezygnację z partycypowania we wspólnocie kolejnych osób są również hierarchowie, którzy dostrzegają błędy współczesnego Kościoła, jak choćby metropolita łódzki, arcybiskup Grzegorz Ryś, ale nie potrafią wyrazić otwartego sprzeciwu przeciwko polityce episkopatu. Bez zdecydowanych głosów i kroków, zarówno ze strony wiernych, jak i hierarchów, musiało dojść do eskalacji złości – zmęczonych bezprecedensowym wtrącaniem się w ich życie – osób niewierzących oraz wszystkich zwolenników laickiego państwa.

Polityka zaciśniętej pięści

Możemy różnie oceniać wiedzę Polaków na temat chrześcijaństwa (a w mojej opinii jest to wiedza istotna, ponieważ przynależy do kluczowych elementów tożsamości zachodniej kultury, czyli naszej tożsamości), ale nie ma wątpliwości, że większość rodaków odwołuje się mniej lub bardziej świadomie do katolickich tradycji. Boże Narodzenie, Wielkanoc, Wszystkich Świętych są datami w kalendarzu, wokół których wciąż skupia się życie przeciętnego Polaka. Kwestią sporną jest to, na ile ów kalendarz jest chrześcijański, a na ile okazuje się wynikiem synkretyzmu kulturowego, w ramach którego pogańskie tradycje zostały zasymilowane przez nową globalną religię, jaką przed setkami lat stało się chrześcijaństwo. Niezależnie od tego wielu z nas wybiera się do kościoła ze święconką, siada 24 grudnia przy wigilijnym stole, nierzadko idzie na pasterkę, a na przełomie października i listopada odwiedza groby najbliższych. Nawet jeśli część obywateli naszego kraju tego nie robi (co wciąż zdarza się niezwykle rzadko), kod kulturowy związany z tymi wydarzeniami jest dla nich jasny i czytelny – żeby się czemuś przeciwstawić, musimy mieć pierwotny punkt odniesienia. Mimowolnie wszyscy respektujemy również Dekalog, choć wielu z nas, szczególnie niewierzących, pomija trzy pierwsze przykazania jako te wyznaczające relację pomiędzy Bogiem a człowiekiem.

Hierarchowie, ale i proboszczowie oraz wielu zwykłych księży, nie potrafili uszanować laicyzującego się społeczeństwa w takim stopniu, w jakim ono szanowało Kościół. Wraz z odpływem wiernych dochodziło wewnątrz instytucji do skrętu w stronę katolickiego fundamentalizmu opartego na negacji wszystkiego, co nie jest „nami”.

Przez długie lata większości społeczeństwa wydawało się, że niezależnie od własnej wiary lub niewiary Kościół należy szanować. Poza wąską grupą antyklerykałów nie przeszkadzał nam zbyt mocno konkordat, religia w szkołach, fakt, że chrzcimy dziecko, posyłamy je do komunii, a ślub bierzemy w kościele. Co się zmieniło? Hierarchowie, ale i proboszczowie oraz wielu zwykłych księży, nie potrafiło uszanować laicyzującego się społeczeństwa w takim stopniu, w jakim ono szanowało Kościół. Wraz z odpływem wiernych dochodziło wewnątrz instytucji do skrętu w stronę katolickiego fundamentalizmu opartego na negacji wszystkiego, co nie jest „nami”. Polski Kościół całkowicie zatracił pozytywne przesłanie „kochaj bliźniego swego jak siebie samego”, które jest niezbędną ewangeliczną polityką wyciągniętej ręki. Zamiast tego głównym chwytem retorycznym płynącym z ambon w całym kraju stało się straszenie grzechem, co ostatnio udowodnił rzecznik episkopatu, ksiądz Leszek Gęsiak, stwierdzając, że udział w protestach pro choice jest występkiem przeciwko wierze.

Wierzący, którzy biorą udział w demonstracjach, nie sprzeniewierzają się Bogu, nie maszerują przeciwko wierze. Wręcz przeciwnie.

Tym, co należy uznać za szczególnie niezrozumiałe, jest odejście Kościoła od postawy Chrystusowej. Kościół mógł wykorzystać sytuację związaną z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego do głoszenia potrzeby pomocy osobom z niepełnosprawnościami i ich rodzicom, do przypominania przypowieści o miłosiernym Samarytaninie, do afirmowania życia we wszelkich jego przejawach. Zamiast tego wybrał straszenie piekłem. Notabene, nie jestem w stanie zgodzić się z księdzem Gęsiakiem. Wierzący, którzy biorą udział w demonstracjach, nie sprzeniewierzają się Bogu, nie maszerują przeciwko wierze. Wręcz przeciwnie – często idą po odnowę wiary, idą, by ponownie nadać jej sens, idą, by znieść jej totalitarny charakter. Bo jaką wartość ma wiara jednostki, skoro postawy katolickie wymusza nie tyle immanentna moralność każdego z nas, wynikająca ze wsłuchania się w Ewangelię, ile przede wszystkim odgórne prawo obowiązujące w danym kraju? Gdy wszyscy stają się zmuszeni do tego, żeby żyć jak katolicy, wiara staje się systemem moralnej opresji. Taka mierna teologia wychowuje płytkich, bezmyślnych i przestraszonych katolików, niczym z antyutopijnych fantazji Orwella.

Grzech samozadowolenia

Jakby tego było mało, chociaż Kościół chętnie straszy innych grzechem, to na grzech we własnych szeregach pozostaje ślepy. Najlepszym dowodem jest kompletna nieumiejętność rozliczenia przestępstw seksualnych we własnych strukturach. Opinię publiczną coraz bardziej irytuje również wystawny styl życia niektórych hierarchów. Ubóstwo i wstrzemięźliwość są w tym przypadku cnotami obecnymi tylko z nazwy. Ogromne, niczym nieuzasadnione pieniądze zasilają Kościół z kieszeni podatników, a ten w żadnym razie nie chce z tego rezygnować. Być może właśnie to jest sednem choroby, która toczy współczesny polski Kościół? Ludzie czują, że tym, o co w rzeczywistości walczą hierarchowie, nie są Bóg i wiara, ale wpływy, rząd dusz i pieniądze. Zwierzchnicy polskiego katolicyzmu nie są w stanie pogodzić się z tym, że nie ma powrotu do roli spełnianej przez księży w czasach PRL-u. Paniczne próby pielęgnowania czułego, ale nad wyraz interesownego sojuszu z rządzącymi są dla Kościoła pyrrusowym zwycięstwem, co pokazują antykościelne nastroje z ostatnich dni.

Ludzie czują, że tym, o co w rzeczywistości walczą hierarchowie, nie są Bóg i wiara, ale wpływy, rząd dusz i pieniądze.

Jako naród z katolickim rodowodem daliśmy się uśpić. Duża w tym wina – niezależnie od tego, jak ocenimy jego pontyfikat i spuściznę – autorytetu Jana Pawła II. Papież stał się metonimią całego polskiego Kościoła: był uduchowiony za wszystkich i święty za wszystkich (niezmiennie odkładam na bok zmieniającą się ocenę jego pontyfikatu). Biskupi czuli się zwolnieni z tego obowiązku i ogrzewali się w blasku płynącym z Watykanu. Na dodatek okazało się, że pod płaszczykiem uwielbienia dla Jana Pawła II rozwinęło się pokolenie zadowolonych z siebie hierarchów, kompletnie oderwanych od potrzeb wiernych, a skupionych głównie na swoim dobrostanie. Wciąż jednak, nawet jeśli zaczęliśmy dostrzegać degenerację duchowieństwa, chcieliśmy brać ślub w kościele (i sporo za to płacić – to casus szeroko rozpowszechnionych kościelnych cenników, czyli skodyfikowanego „co łaska”), posyłaliśmy dzieci do komunii – bo wszyscy posyłają, chrzciliśmy – bo taka jest tradycja. Księża żyli w przeświadczeniu, że wciąż mają wpływ na ludzi, a jednak wiernych na niedzielnych mszach z roku na rok jest mniej (spadek, przynajmniej dotychczas, był powolny, ale stabilny, niezależnie od minimalnych, jednorazowych i nieistotnych dla tendencji wzrostów). Irytowali się więc na pozorną pobożność parafian (nie dostrzegając własnej bezbożności), my zaś wśród nieszkodliwych chichotów omawialiśmy moralne uchybienia wikariusza i proboszcza, a czasem, kiedy na przykład minął czas przygotowań komunijnych dzieci, przestawało nas to wszystko zupełnie obchodzić. W społeczeństwie rosła obojętność, niekiedy nawet pewien wstręt do instytucji, po stronie Kościoła zaś narastała złość i chęć utrzymania silnej pozycji, pozwalającej na ingerowanie w życie Polaków.

Wyrok Trybunału Konstytucyjnego pozwolił nam zrozumieć, że milcząca obecność Kościoła w życiu publicznym doprowadziła do wejścia w prywatność każdego z nas.

Kościół niszczy tradycję

Bardzo długo znosiliśmy słowa o „tęczowej zarazie” czy brak reakcji na zdradzające porażające fakty na temat strukturalnego chronienia przestępców seksualnych wśród księży filmy braci Sekielskich czy też inne doniesienia medialne. Dopiero wyrok Trybunału Konstytucyjnego pozwolił nam zrozumieć, że milcząca obecność Kościoła w życiu publicznym doprowadziła do wejścia w prywatność każdego z nas – wierzącego i (co szczególnie niedopuszczalne) niewierzącego. Złość zamanifestowała się z siłą towarzyszącą przelaniu czary goryczy – dość faworyzowania pozornej świętości, dość nietykalności kościołów. Tłumy mówiły: „Zostawimy was, jeśli wy zostawicie nas”. Komunikat jasny, prosty i czytelny, a przy odrobinie autorefleksji – niezwykle łatwy do zrealizowania. Społeczeństwo dało do zrozumienia, że nie ma już szansy na powrót do sytuacji sprzed orzeczenia Trybunału. Episkopat albo to zrozumie, albo będzie dogorywał i wykańczał resztki witalności polskiego Kościoła, niszcząc jednocześnie przywiązanie Polaków do tradycji. Choć teza ta brzmi nieco kontrowersyjnie, to nikt nie przyczynił się do wykorzenienia katolickiej tradycji w Polsce tak, jak Kościół. Zabory, wojna, komunizm cementowały naszą potrzebę wspólnoty, identyfikacji poprzez narodowo-chrześcijańskie symbole. Obecnie, w czasach pokoju militarnego i względnego spokoju politycznego (choć brzmi to nieco groteskowo, kiedy dzień w dzień po polskich ulicach przetaczają się tysiące demonstrujących ludzi), ale wyraźnych przemian społecznych, Kościół tkwi w uporczywej chęci zatrzymania zegara historii. Traci przy tym resztki zaufania ludzi i odstręcza od partycypowania w czymkolwiek, co ma katolicki rodowód.

Skrajna laicyzacja zawsze jest wynikiem buty i zepsucia duchowieństwa.

Skrajna laicyzacja zawsze jest wynikiem buty i zepsucia duchowieństwa. Być może jest to preludium do nowego świata małych religii prywatnych. W takim świecie Kościół będzie przeżytkiem, a aborcja decyzją wynikającą z indywidualnego systemu moralnego. Do tego prowadzą także decyzje polskich biskupów.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×