fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Kościół na początku drogi

Globalizacja, której świadkami jesteśmy, zmusza nas do poszerzania naszych horyzontów religijnych i kulturowych, wobec czego powszechność Kościoła nabiera zupełnie nowego znaczenia. Czy my, europejscy katolicy, potrafimy zrozumieć i zaakceptować nieeuropejskie drogi do Chrystusa?
Kościół na początku drogi
Krzysztof Śliwiński (zdj.: Bartosz Bobkowski, Agencja Gazeta)

7 stycznia 2021 roku zmarł Krzysztof Śliwiński, długoletni członek Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie. Jak pisze nasz redaktor Misza Tomaszewski: „Od dziesięciu lat darzył życzliwością i przyjaźnią środowisko Magazynu Kontakt”. Wspominając zmarłego, publikujemy rozmowę, która ukazała się w 2010 roku w 13. numerze Kontaktu.

Załączone zdjęcie znalazło się na profilu Krzysztofa Śliwińskiego na Facebooku po tym, jak kilka lat temu został napadnięty w swoim mieszkaniu. Autorem fotografii jest Bartosz Bobkowski (Agencja Gazeta).

PAWEŁ CYWIŃSKI, IGNACY ŚWIĘCICKI: Pełnił Pan funkcję ambasadora RP w Maroku i Republice Południowej Afryki, wykładał Pan w Zairze [obecnej Demokratycznej Republice Konga – przyp. red.]. Proszę nam opisać swoje – a więc Europejczyka i „Polaka-katolika” – doświadczenie zetknięcia z tamtejszym chrześcijaństwem.

KRZYSZTOF ŚLIWIŃSKI: W krajach tych, w przeciwieństwie do Polski, katolicyzm nie jest religią dominującą, a katolicy nie stanowią większości społeczeństwa. Taki Kościół nie ma ambicji posiadania wpływu politycznego, nie próbuje manipulować, ponieważ wiadomo, że nie ma na to żadnych szans. Może tylko świadczyć. Uwolnienie się od pokusy wprowadzania naszych postulatów moralnych do kodeksów karnych wyzwala zaś inne procesy wzrastania Królestwa Bożego. Doświadczenie „bycia katolikiem w mniejszości” daje ogromną radość…

W Afryce odczuwalna jest cudowna powszechność Kościoła, moje osobiste jej doświadczenie jest doświadczeniem świata. Katolików-cudzoziemców w Kisangali, w Zairze, było ośmiuset, do tego pochodzących z kilkudziesięciu różnych państw. W Maroku natomiast naliczyliśmy wśród katolików ponad pięćdziesiąt narodowości; byli to z jednej strony dobrze opłacani specjaliści, a z drugiej – miejscowi nędzarze. Nie łączyła nas narodowość ani status ekonomiczny, ale sama tylko przynależność do Kościoła. Dla tych biedaków Kościół katolicki był jedynym miejscem swojskim, dla nas znów oczywiste było, że trzeba się z nimi dzielić. To wspaniałe doświadczenie, gdy cudzoziemski profesor uniwersytetu może wspólnie z niepiśmiennymi kobietami rozważać problemy chrześcijaństwa.

W RPA polityczny reżim apartheidu zabarwiony był jednym ze skrajnych nurtów teologii kalwińskiej, a o katolikach jeszcze do niedawna pastorzy mówili jako o „papistowskim niebezpieczeństwie”. W myśl tej doktryny Bóg nie lubi, gdy biali i kolorowi modlą się razem. To z tej epoki pochodzi anegdota o policjancie, który wszedł do kościoła dla białych i zobaczył klęczącego Murzyna. „Co tu robisz?” – wrzasnął. „Zmywam podłogę, sir” – odpowiedział Murzyn. „Masz szczęście – odetchnął tamten – bo już myślałem, że się modlisz…”. Jako katolicy nie byliśmy w RPA prześladowani, ale w oczywisty sposób dyskryminowani. Bycie dyskryminowaną mniejszością daje zaś poczucie wspólnoty z innymi dyskryminowanymi grupami.

W Zairze byłem w latach 70-tych, w epoce Mobutu. Oprócz prowadzenia zajęć na uniwersytecie, działałem w duszpasterstwie akademickim i w tak zwanych „wspólnotach podstawowych”. To był czas politycznej dyktatury – jedna partia, jedna organizacja młodzieżowa, żadnej wolności wypowiedzi. W tym wszystkim Kościół stanowił przestrzeń względnej swobody, podobnie jak u nas w minionej już epoce. Na organizowane przez niego spotkania przychodziło mnóstwo ludzi, również niekatolików – właśnie dlatego, że tam można było rozmawiać bardziej otwarcie i bardziej uczciwie niż gdziekolwiek indziej. Żywsze było też wśród nich poczucie wspólnoty, wyrażające się nie tylko w bezpośrednich kontaktach. Dzieło miłosierdzia wysuwa się tam na pierwszy plan życia chrześcijańskiego, przed kwestie doktrynalne, w związku z czym dystans pomiędzy biskupem i księżmi a innymi członkami wspólnoty się zmniejsza.

Czy dostrzegł Pan w tych krajach efekty przenikania się tradycji europejskiej z lokalnymi zwyczajami i kulturą?

Inkulturację najwyraźniej było widać w Zairze, ponieważ tam prowadzono ją w sposób zamierzony i bardzo świadomy. Po Soborze Watykańskim II zatwierdzono zresztą osobny ryt liturgiczny – liturgię zairską (obecnie kongijską), która bardziej była dziełem misyjnego i miejscowego duchowieństwa oraz lokalnej inteligencji niż zwykłego ludu.

Czy znaczy to, że została ona wprowadzona odgórnie?

Nie. Watykan zaakceptował ryt, który jest trochę inny, co widać szczególnie w porządku składania ofiar oraz w akcentowaniu procesji tanecznej. Wiele elementów pojawia się natomiast w sposób jak najbardziej naturalny. Język gestów został wzbogacony przez ruch, przede wszystkim taneczny. To istotnie odróżnia liturgię zairską od naszej, która jest dość „sztywna”. W naszej kulturze taniec nie wiąże się z religią, a dla Afrykanów jest jednym z naturalnych elementów ekspresji. Nie ma tam na przykład mowy o zbieraniu na tacę, bo wszyscy idą do ołtarza i wyraźnie widać przy tym, że cały Kościół wędruje w tanecznym pochodzie, aby złożyć ofiarę Bogu.

Wszelkie badania w zakresie historii liturgii pokazują, że w liturgii rzymskiej przetrwało wiele elementów ceremoniału dworskiego, cesarskiego lub wojskowej parady. Byłoby przesadą traktować jako niezmienne to, że mamy poruszać się jak żołnierze na defiladzie lub składać hołd, tak jak składało się hołd cesarzowi. Oczywiście nie należy tych elementów od razu odrzucać, są one przecież zakorzenione w naszej kulturze. Trzeba mieć jednak świadomość ich historycznej względności.

***

Apostołowie nie usiedli i nie wymyślili chrześcijańskiej kultury od nowa, ale posługiwali się takimi znakami, jakie były w ich czasach używane.

Jak rozpoznać, które elementy, pojęcia i symbole są uniwersalne, a które partykularne? Od razu przychodzi do głowy chiński przypadek hostii z mąki ryżowej, która została zakazana przez Watykan…

To jest śliska ścieżka. Zacznę od takiej perspektywy: Z różnych powodów ludzie lubią mieć pewność w rozmaitych kwestiach moralnych i rytualnych. Ja natomiast proponuję przeprowadzenie analogii pomiędzy religią i sztuką. Malarstwo bywa dobre lub złe, mimo że nie istnieją jasne i absolutne kryteria, które pozwoliłyby odróżnić dobry obraz od złego. Na tej samej zasadzie, bym mógł mówić o dobrej i złej religii, nie muszę dysponować żadnym konkretnym kanonem.

W oczywisty sposób wyjaśnienie doświadczenia religijnego w słowach i symbolach dokonuje się w kulturze. Apostołowie nie usiedli i nie wymyślili chrześcijańskiej kultury od nowa, ale posługiwali się takimi znakami, jakie były w ich czasach używane, i korzystali z takiego obrazu świata, jaki był im dany. Genialny teolog, św. Tomasz z Akwinu, dysponował obrazem świata, zawierającym wyraźnie zdefiniowane górę, dół i środek. Współcześnie zaś wiemy, że galaktyk jest więcej niż ziaren piasku na wszystkich plażach świata, i nie mamy już pretensji do ogarnięcia umysłem całej rzeczywistości. Pamiętajmy więc, że nasza teologia powstawała w innej kulturze i przy horyzontach poznawczych odmiennych od naszych obecnych.

Wracając zaś do chleba – jest on tak ważnym i uniwersalnym symbolem, że należy poważnie się zastanowić, zanim postanowi się go „obejść” lub wręcz od niego odejść. Z drugiej strony warto pamiętać i o tym, że z wyłącznie praktycznych względów chleb został zastąpiony opłatkiem, który jest symbolem chleba, a więc symbolem symbolu.

W jaki sposób możemy uzyskać pewność co do tego, który symbol jest właściwy?

Bardzo szeroko rozumiem symbol i bardzo poważnie go traktuję, ponieważ jest on sposobem mówienia równie ważnym jak słowa. Należy jednak pamiętać o stale powracającym w Biblii motywie zagrożenia idolatrią, tworzeniem sobie bożków. Idolatria dotyczy zaś nie tylko rzeźbionych bałwanów, ale także pojęć – bałwochwalczy stosunek możemy mieć nawet do sformułowań doktrynalnych. Pan Jezus wielokrotnie przed tym ostrzegał, wskazując na nieszczęsnych faryzeuszy, w których obrazie mogą się zawsze rozpoznać religijni ludzie wszystkich epok. Faryzeuszom zarzucić można różne rzeczy, ale na pewno nie to, że nie byli pobożni.

Chociaż jednak mam pewien dystans do symboli religijnych, to oczywiście przyznaję, że musimy posługiwać się jakimś wspólnym językiem. Jeśli rozerwiemy ich sieć, to nie tylko odłączymy się od współczesnej nam wspólnoty Kościoła, ale i zerwiemy więź z tymi, którzy byli przed nami, zagubimy się w chaosie, doprowadzimy do powstania nowej wieży Babel…

Rozrywając sieć symboli religijnych, nie tylko odłączamy się od współczesnej nam wspólnoty Kościoła, ale i zrywamy więź z tymi, którzy byli przed nami.

Czy, biorąc pod uwagę istniejące wewnątrz chrześcijaństwa różnice, powinniśmy spodziewać się nadejścia wielkich zmian doktrynalnych?

Podoba mi się takie spojrzenie na chrześcijaństwo, zgodnie z którym jesteśmy na bardzo wczesnym jego etapie, na początku drogi, i nie wiemy, jak Kościół będzie wyglądał za lat tysiąc albo sto tysięcy. Nie sposób zgadywać, jakim przemianom ulegnie i jak będzie formułował swoje przesłanie. Jeśli porównać chrześcijaństwo II wieku i chrześcijaństwo współczesne, to odkryje się ewidentne różnice, ale i oczywistą ciągłość. To niebywałe, że ciągłość ta sięga Jezusa z Nazaretu, od którego, choć wciąż jest obecny w Kościele, dzieli nas dwa tysiące lat historii. A przecież doktrynalne sformułowania, które znamy, powstały kilka wieków po Nim. Przecież On nie naszkicował doktryny, nie zorganizował instytucji – to wszystko stało się później. W tym sensie potwierdziła się Jego obietnica, że Duch Święty będzie nas prowadził. W pierwszych wiekach chrześcijanie nie mieli obsesji stworzenia jednolitej doktryny. Dopiero kiedy chrześcijaństwo uzyskało status religii oficjalnej, zapewniającej spokój i ład społeczny, pojawiła się potrzeba kategorycznego dekretowania, które sformułowania są prawdziwe, a które nie. Z takiej logiki wynikła inkwizycja… Mimo wszystko nie bałbym się tego, że katolicyzm zmieni się tak bardzo, jak ten dwudziestowieczny zmienił się w stosunku do tego z II wieku.

 Czy można zatem powiedzieć, że nauka społeczna Kościoła i proponowany przezeń sposób organizacji życia społecznego są jedynie wynikiem procesów historycznych?

Odpowiem, podając taki przykład: Żyliśmy kiedyś w przekonaniu, że królestwo jest naturalnym sposobem organizacji społeczeństw, władza królewska miała sakrę. Jeszcze 150 lat temu katolicy byli monarchistami, a republikanów traktowano gorzej niż heretyków. Nie twierdzę, że katolicka nauka społeczna jest błędna, ale przestańmy upierać się przy tym, że za jej pomocą można opisać społeczeństwo doskonałe…

Inne pytanie: czy wiemy z pewnością i bardzo konkretnie, co jest moralne, a co niemoralne? Pan Jezus, św. Paweł oraz wielu innych świętych żyło w świecie, w którym niewolnictwo było uważane za naturalny porządek rzeczy. Tak myślano aż do początku XIX wieku. Nawet w Piśmie Świętym nie znajdziemy wyraźnego stwierdzenia, że zakazane jest to, co wydaje się nam kompletnie nie do przyjęcia, a mianowicie że mogę iść na targ i sprzedać innego człowieka jak swoją własność. Papieże i moraliści katoliccy potępili handel ludźmi dopiero w XIX wieku. Nie wyprzedzili swoich czasów… A jednak to, że my z tak wielką wewnętrzną pewnością odrzucamy niewolnictwo, pokazuje, że żyje w nas ziarno Ewangelii, które każe nam powiedzieć, że jest ono absolutnie niemoralne, chociaż nasi przodkowie nie byli w stanie tego dostrzec.

Można podać też inne przykłady: kastrowanie młodych chłopców, aby zachowali swoje piękne soprany, albo potępianie lichwy, wobec której istniało przekonanie, że obraża Boga i całą społeczność. Etyczna interpretacja podobnych zjawisk w rozmaity sposób się zmienia, jakby dojrzewała w nas wrażliwość moralna. Wierzę w to, że sprawcza siła tego wzrostu jest zawarta w Ewangelii. Sądzę także, że historia uczy nas pokory, a nie aroganckiego przekonania, że mamy katolicki monopol na rozstrzyganie wszystkich kwestii moralnych. Dlatego uważam, że warunkiem wzrostu ewangelicznego ziarna jest uczciwy dialog Kościoła ze współczesnością.

Historia uczy nas pokory, a nie aroganckiego przekonania, że mamy katolicki monopol na rozstrzyganie wszystkich kwestii moralnych.

***

Wróćmy do Afryki. Jakie problemy napotyka w niej nauczanie Kościoła?

W rzeczywistości afrykańskiej bardzo trudnym i wciąż nierozwiązanym problemem jest wielożeństwo. Pełniło ono szalenie ważną funkcję społeczną – Afryka była kontynentem bez wdów i sierot. Gdy mężczyzna umierał, jego brat lub ktoś inny musiał pojąć żonę zmarłego za swoją żonę. Czy z nią żył, czy nie żył, czy miał dzieci, czy ich nie miał – musiał ją pojąć i miał względem niej obowiązki. Zamiast sierocińców i rent wdowich istniał więc świetnie zorganizowany system społeczny, w którym zawsze był ktoś, kto przejmował społeczną rolę zmarłego mężczyzny. My zaś przychodzimy ze swoją strasznie doktrynalną praktyką katolicką i sprawiamy, że to wszystko się załamuje… Oczywiście nie namawiam do tego, żeby akceptować poligamię, ale być może nie trzeba koniecznie stawiać jej w samym centrum nauczania afrykańskiego Kościoła. Wyobraźmy sobie na przykład, że wielożeństwo byłoby tylko wzięciem na siebie większych obowiązków, bez żadnych „zalet” wynikających z tego stanu.

Czy tylko dlatego, że jest to pewien fakt kulturowy, Kościół powinien uznać takie postępowanie za moralne?

Nie wiem, czy powinien, ale znam wielu księży, którzy w oczywisty sposób przynajmniej je tolerują…

Podam inny przykład: Bywają w Afryce sytuacje, w których człowiek, który nie ma rodziny, nie ma też szans na przeżycie. Weźmy żołnierza. Przygotowanie pokarmu na tym kontynencie zajmuje bardzo dużo czasu, często cały dzień. Jeśli żołnierz nie będzie miał konkubiny, która go nakarmi, to umrze z głodu. Z kolei kobieta niemająca mężczyzny, który by ją obronił, uważana jest za kobietę publiczną. Jeśli więc on chce przeżyć, a ona nie chce być bezbronna, to muszą współpracować. Cóż więc ma im powiedzieć ksiądz? Że wszyscy pójdą po piekła, jeśli on wcześniej nie załatwi im unieważnienia poprzedniego małżeństwa w Watykanie?

 Czy proponowana przez Pana rezygnacja ze zdecydowanego stawiania granic moralnych nie grozi rozłamem religijnym?

Nie! W tej kwestii mam wielkie zaufanie do działania Ducha Świętego w Kościele, wierzę w to, że On wciąż nami kieruje. Historia pokazuje, że ze Tradycja kształtuje się dzięki sporom, które między sobą toczymy – dopóki nie zaczynamy się nawzajem zabijać. Ja na przykład bardzo bym nie chciał, żeby wszyscy katolicy przyjęli moją doktrynę, i wiem, że potrzebna mi jest krytyka z zewnątrz. Wolałbym tylko uniknąć bycia spalonym lub wrzuconym do ciemnicy. Jestem przekonany, że pewne granice można przekraczać, ale nad tym, czy to już jest „ten moment”, zastanawiałbym się na bieżąco.

Pamiętajmy, że choć wiemy na pewno, gdzie Kościół jest – a jest on wokół Eucharystii – to nie wiemy, gdzie go nie ma. To wie tylko Pan Bóg. Nie mam wątpliwości co do tego, że nie tylko dobroć, ale i prawdziwa świętość istnieją poza granicami widzialnego Kościoła. Za takiego świętego uważam na przykład Gandhiego.

Bardzo lubię hasła reformistów z okresu soborowego. Mówili oni, że tym, co łączy chrześcijan, jest miłość, a nie łacińska liturgia. To prawda, że ta ostatnia daje poczucie jedności i komfort psychiczny. Pamiętajmy jednak o tym, że Chrystus powiedział: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13, 35), a nie: „jeśli będziecie się wszyscy modlić po łacinie”.

Mój stosunek do różnych Kościołów i tradycji jest więc mniej więcej taki sam jak do różnych zakonów. Tak zwana duchowość franciszkańska różni się dość znacząco od tak zwanej duchowości jezuickiej. W tradycji benedyktyńskiej będziemy bardziej przeżywali wielkość i mądrość Boskiego majestatu, w innej bardziej szukać będziemy Jego oblicza przy łóżku chorego. Nie da się tego do końca pogodzić, niemożliwa jest synteza całej, dwutysiącletniej tradycji chrześcijańskiej w jednym człowieku.

O niebezpieczeństwie podziałów wciąż powinno się myśleć i mówić, wciąż powinno się je studiować. Ono w oczywisty sposób istnieje!

Z tego, co Pan mówi, wyłania się obraz chrześcijaństwa pozbawionego wyraźnych granic. Czy nie dostrzega Pan niebezpieczeństwa naszej przyszłości pełnej destrukcyjnych podziałów?

O niebezpieczeństwie podziałów wciąż powinno się myśleć i mówić, wciąż powinno się je studiować. Ono w oczywisty sposób istnieje! Jeszcze trzydzieści lat temu podłożem większości konfliktów zbrojnych były kwestie narodowe lub społeczne, a współcześnie trzy czwarte spośród nich ma zabarwienie religijne. W warunkach konfliktu religia jest wyjątkowo poręcznym argumentem…

Warto więc spojrzeć na to wszystko inaczej. Sami nie ominiemy niebezpieczeństwa wojen i wielkich zbrodni. Sami z sytuacji, w której jesteśmy, za włosy się nie wyciągniemy. Gorliwa modlitwa „przyjdź, Panie Jezu” jest dziś wyjątkowo aktualna.

***

Krzysztof Śliwiński (1940–2021) był doktorem biologii, publicystą i dyplomatą. Działał w opozycji demokratycznej i był Szefem Biura Kontaktów Międzynarodowych NSSZ „Solidarność” (1980). Lata 1974–1979 spędził, wykładając jako profesor na uniwersytecie w Zairze. Po roku 1990 pełnił między innymi funkcje ambasadora w Maroku i RPA, będąc zarazem akredytowany w wielu krajach czarnej Afryki. Był pełnomocnikiem Ministra Spraw Zagranicznych do spraw kontaktu z diasporą żydowską i do spraw konfliktów w Afryce. Zaangażowany w dialog z niewierzącymi, judaizmem i islamem. Członek KIK-u od 1961 roku.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×