Komu służy polska szkoła?
Koniec czerwca to dla nauczycieli zwykle czas wielkiego zmęczenia (ostatnie kilka tygodni roku szkolnego to maraton sprawdzianów, rad pedagogicznych, prezentacji projektów, uzupełniania sprawozdań), ale też czas radości i satysfakcji, jaką daje patrzenie na sukcesy swoich uczniów i uczennic. Czerwiec w tym roku jest jednak specyficzny – dominującym uczuciem dla wielu pedagogów jest bowiem niepewność i frustracja. Wielu z nich kilka tygodni temu otrzymało wypowiedzenia (mimo powtarzanej przez minister Annę Zalewską deklaracji, że nikt nie straci pracy, ZNP potwierdził już liczbę 8 933 zwolnionych nauczycieli). Duża grupa może być pewna swojego zatrudnienia tylko na najbliższe dwa lata, aż znikną ostatnie gimnazja. Co potem – nie wiadomo. Ci, którym udało się zachować miejsce pracy, narzekają na złą atmosferę i brak współpracy, szczególnie w łączonych placówkach (na przykład gimnazjach, które staną się częścią istniejących szkół podstawowych). Atmosfera wielu rozmów jest pogrzebowa – żal gimnazjów, które przez lata wypracowały unikalne programy wychowawcze, żal zwalnianych nauczycieli wdrażających innowacyjne metody nauczania, a najbardziej żal uczniów, którzy po raz kolejny padają ofiarą nieprzemyślanych decyzji dorosłych. Trudno pozbyć się wrażenia, że – jak przy każdej tego typu reformie – to właśnie głos uczniów jest najmniej słuchany i to właśnie oni ucierpią najbardziej. Hasło „Szkoła ma służyć dziecku” dalej wydaje się dalekie od realizacji.
Po raz kolejny rządzącym przyświeca błędne przekonanie, że zmiana struktury organizacyjnej szkoły pozwoli odpowiedzieć na problemy, z jakimi musi się ona mierzyć. Efekt będzie jednak wręcz odwrotny – przez najbliższe kilka lat szkoły, osłabione chaosem organizacyjnym i zmieniającymi się kadrami, nie będą mogły w pełni efektywnie realizować swojej funkcji wychowawczej. To zaś jak zwykle odbije się przede wszystkim na najsłabszych uczniach. Wniosek jest smutny – w najbliższym czasie trudno będzie rozmawiać o jakościowych zmianach w systemie edukacji, kiedy wiele placówek będzie zwyczajnie walczyć o sprawne codzienne funkcjonowanie. Tym bardziej warto przeczytać książkę „Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole”, którą kilka miesięcy temu wydało Wydawnictwo Czarne. I mieć nadzieję, że autorzy kolejnej reformy pochylą się nad prawdziwymi wyzwaniami stojącymi przed polską szkołą zamiast przesuwać klocki struktury organizacyjnej i udawać, że, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystkie problemy znikną z dnia na dzień. Refleksję nad tym, jak mądrze zmieniać polską szkołę, powinny podjąć także środowiska lewicowe.
Bezcenny kapitał
„Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” to zbiór wywiadów, które Aleksandra Szyłło, dziennikarka „Gazety Wyborczej”, przeprowadziła ze specjalistami od edukacji i wychowania. Są wśród nich na przykład Krystyna Starczewska, twórczyni pierwszego liceum społecznego „Bednarska”, Jacek Jakubowski, współzałożyciel Szkolnego Ośrodka Socjoterapii, czy Maria Mach z Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci. Już sama lektura spisu treści skłania do zauważenia, że największym kapitałem polskiej szkoły jest właśnie kapitał ludzki. I mam na myśli nie tylko siedmioro rozmówców Aleksandry Szyłło.
Zbyt łatwo nam narzekać na nauczycieli, stosując wobec tej grupy zawodowej krzywdzące generalizacje: „selekcji negatywnej”, niskiego poziomu zaangażowania, braku kwalifikacji czy „nieuzasadnionych przywilejów”. Z tych narzekań wynika zwykle niewiele poza antagonizowaniem społeczeństwa przeciwko nauczycielom i dalszym obniżaniem prestiżu tego zawodu. Tymczasem zapominamy, że szkoły nie działałyby gdyby nie nauczyciele i nauczycielki; że przebudowy szkolnych przestrzeni, nowe boiska i pracownie komputerowe niewiele by dały gdyby nie ludzie, którzy będą opiekować się dziećmi z nich korzystającymi i pokażą, jak robić to mądrze; że inwestować powinniśmy właśnie w kapitał ludzki – traktując nauczycieli jak partnerów w procesie reformowania polskiej edukacji, a nie jak zło konieczne albo bezwolnych wykonawców ministerialnych rozporządzeń. Jednym z najważniejszych postulatów, który jak mantra powtarza się w wypowiedziach wszystkich rozmówców Aleksandry Szyłło, jest współpraca i wzajemne zaufanie. Zarówno nauczycieli wobec uczniów, jak i systemu wobec samych nauczycieli. Jak zauważa Maria Mach, nie przyciągniemy do zawodu najlepszych pedagogów, jeśli nie zagwarantujemy im swobody intelektualnej i wyboru metod pracy. To wcale nie pieniądze są więc największym problemem.
Szkoła: mariaż komuny z neoliberalizmem?
Większość bohaterów książki swoją pedagogiczną karierę zaczynało jeszcze w czasach PRL-u. Już wtedy myśleli o szkole demokratycznej, opartej o idee samorządności uczniowskiej wywodzące się z pism Janusza Korczaka. Na drodze ich urzeczywistnienia stał autorytarny system – mieli więc nadzieję, że po jego obaleniu uda się zdemokratyzować również szkolnictwo. Jednak po 1989 roku okazało się, że to wcale nie takie proste. Jak podsumowuje Jacek „Jac” Jakubowski: „Za komuny mieliśmy przeświadczenie, że to komuna jest wrogiem szkoły, więc jak się zlikwiduje komunę, będzie już dobrze. Okazało się, że to nie takie proste. System oparty na hierarchii i przymusowym wlewaniu uczniom wiedzy do głowy jest głęboko w nas. Czy u góry jest komuna, czy rząd taki czy owaki”.
Mimo kolejnych zmian organizacyjnych hierarchiczna struktura polskiej szkoły ukształtowana w PRL-u (choć korzeniami sięgająca jeszcze systemu pruskiego) pozostała właściwie nienaruszona. Rady szkół (organ składający się z przedstawicieli uczniów, rodziców i nauczycieli, mający teoretycznie kompetencje do zarządzania kierunkiem rozwoju szkoły) istnieją właściwie wyłącznie na papierze – powołano je w jedynie 2 procentach szkół w Polsce. Samorząd uczniowski często sprowadzany jest wyłącznie do funkcji organizatora szkolnych dyskotek, a rady rodziców odgrywają głównie rolę dodatkowego wsparcia finansowego, a nie równorzędnego partnera w tworzeniu i wdrażaniu programu wychowawczego szkoły. W wielu szkołach autorytarny system rodem z PRL-u trzyma się świetnie. Dodano do niego jednak nowe, neoliberalne wartości.
Z ust nauczycieli i dyrektorów często słychać hasło „szkoła uczy, rodzice wychowują”. Rozmówcy Aleksandy Szyłło obnażają fałsz tego twierdzenia i pokazują, że szkoła, umywając ręce od obowiązków wychowawczych, tak naprawdę socjalizuje uczniów do funkcjonowania w neoliberalnej gospodarce. Wszystkie narzędzia wychowawcze: oceny, kary, sprawdziany, prace domowe służą przede wszystkich kształtowaniu posłuszeństwa i wdrażaniu do przyszłego zawodowego „wyścigu szczurów”. Nie ma miejsca na indywidualizm, na wątpliwości, na błędy – są one surowo karane. W efekcie dzieci w procesie edukacji tracą zainteresowanie światem, a nauka staje się dla nich wyłącznie przepustką do tego, aby w przyszłości zarabiać więcej i więcej konsumować. W tej wizji edukacji brak miejsca na pytania o odpowiedzialność za drugiego człowieka, solidarność międzyludzką, inne wartości życiowe. Umywając ręce od wychowania, szkoła popełnia więc dwa błędy: po pierwsze, tworzy posłuszne trybiki w maszynie globalnego kapitalizmu, ale po drugie, unika rozmów na ważne tematy. Efekty tego milczenia i braku wychowania opartego na wartościach widzimy teraz, na przykład w stosunku opinii publicznej do kryzysu uchodźczego. Polska szkoła ponosi dużą odpowiedzialność za rosnącą falę nienawiści i ksenofobii.
W obronie publicznej szkoły
Lektura „Godziny wychowawczej” nasuwa również inne ważne pytanie. Czy jako osoby o poglądach lewicowych mamy moralny obowiązek, aby wspierać szkolnictwo publiczne? W praktyce – czy posłanie własnego dziecka do szkoły społecznej lub prywatnej albo praca w jednej z nich nie jest poniekąd zdradą ideałów? Warto zastanowić się, na ile adekwatne byłoby tutaj pozytywistyczne wezwanie do pracy u podstaw, również tej wychowawczej z własnym dzieckiem. Jeżeli sami nie będziemy bronić publicznej szkoły, nie mamy prawa narzekać na jej stan.
Stanowcza większość rozmówców Aleksandry Szyłło jest związana z niepublicznymi placówkami edukacyjnymi (lub przynajmniej niestandardowymi, jak Szkolny Ośrodek Socjoterapii czy Zakład Poprawczy). W ich opowieściach brakuje więc punktu widzenia szkoły publicznej, a przede wszystkim odpowiedzi na pytanie, co z tych wszystkich idei pedagogicznych możliwe jest do zaadaptowania w systemie szkolnictwa powszechnego. Bo, choć niewątpliwie warte wdrożenia są idee szkolnej demokracji rodem z zespołu „Bednarska” czy wprowadzenie większej elastyczności w kształtowaniu przez uczniów i uczennice własnego programu nauczania, to należy zapytać, czy i w jaki sposób można je wdrożyć na szeroką skalę. Jakakolwiek szeroka zmiana społeczna musi być przecież oparta na masowym systemie edukacji. Nie uda się tego przeprowadzić poprzez tworzenie enklaw dobrej edukacji w trudno dostępnych (ze względów finansowych, kulturowych czy po prostu dużych odległości) szkołach prywatnych lub społecznych. Jak bardzo nie oburzałby nas konserwatyzm polskiej szkoły, jej hierarchiczna struktura, niechęć do zmian prezentowana przez część nauczycieli – to w publicznym systemie edukacji leży jedyna droga do głębokiej przebudowy systemu wartości prezentowanych przez większość społeczeństwa. Lewica nie może o tym zapominać.
***
A. Szyłło, „Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017.