Komu przeszkadza Warzywniak+?
Rządowe plany stworzenia polskiego holdingu spożywczego, nazywanego również potocznie Warzywniakiem+, spotkały się ze wzburzoną reakcją komentatorów. W fatalistycznych wypowiedziach przewidywano powrót PRL-u z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli kolejkami w sklepach oraz żywnością na kartki. Na portalu Bezprawnik.pl pisano, że do pełni szczęścia brakuje jeszcze tylko ponownego utworzenia PGR-ów. W podobnym tonie wypowiadali się członkowie klasy politycznej. Poseł Konfederacji Artur Dziambor nazwał Warzywniak + kolejnym korytem dla polityków, a posłanka Nowoczesnej Katarzyna Lubnauer skwitowała nowy pomysł stwierdzeniem, że „socjalizm już trenowaliśmy”.
To zrozumiałe, że w kraju, w którym realny socjalizm skutecznie zniechęcił ludzi do aktywności państwa w gospodarce, budowa takiej sieci spożywczej może budzić złe skojarzenia. Jednak rządowy projekt niekoniecznie musi być złym pomysłem i wbrew temu, co twierdzą liczni krytycy, może przyczynić się do naprawy rynku żywności zamiast jego zepsucia.
Na początku warto podkreślić, że propozycja rządu nie jest ani nowa, ani radykalna. Pomysł polskiego holdingu spożywczego pojawił się dwa lata temu i dotyczył konsolidacji już istniejących spółek skarbu państwa z sektora rolno-spożywczego, na których czele stanąć miała Krajowa Spółka Cukrowa. Dziś temat powraca do debaty publicznej i zdaje się, że tym razem prace nad nim są bardziej zaawansowane. Według Artura Sobonia z Ministerstwa Aktywów Państwowych konsolidacja dotyczyć ma około 49 spółek, a nad całym procesem kontrolę sprawuje międzynarodowa spółka doradczo-audytowa KPMG. Niewykluczone, że rząd rozważy również przejęcie jednego z większych podmiotów dyskontowych funkcjonujących już na rynku, tak aby być obecnym, cytując słowa Sobonia: „od pola do stołu”. To jednak nadal niepewne i mało prawdopodobne ze względu na duże koszty oraz ryzyko takiego przedsięwzięcia.
Czy wobec tego mamy do czynienia z próbą wprowadzenia socjalizmu tylnymi drzwiami? Zdecydowanie nie. Prędzej mowa tutaj o miękkim interwencjonizmie państwowym w sektorze strategicznym z punktu widzenia interesu społecznego. Jeżeli państwo jest obecne w takich obszarach gospodarki jak energetyka czy wydobycie surowców naturalnych, to dlaczego nie miałoby posiadać udziałów w branży rolno-żywnościowej?
Jabłka to nie iPhone’y
Sektor produkcji, przetwórstwa i sprzedaży żywności jest szczególny z przynajmniej kilku względów. Po pierwsze, dotyczy zaopatrzenia społeczeństwa w dobra podstawowej potrzeby. Gdyby nagle przestano produkować iPhone’y, ludzkość najprawdopodobniej poradziłaby sobie bez nich. Za to gdyby nagle zabrakło żywności, czekałaby nas apokalipsa. Bezpieczeństwo żywnościowe stanowi zatem bezwzględny priorytet dla polityków. Po drugie, produkcja rolna uzależniona jest od czynników, na które przeciętny rolnik nie ma wpływu, czyli na przykład warunków pogodowych czy zmienności cen na rynkach światowych. Wraz z postępującą globalizacją i zmianami klimatycznymi siła ich oddziaływania będzie tylko rosnąć. Po trzecie, rolnictwo ma gigantyczny wpływ na środowisko. Według szacunków OECD działalność rolnicza odpowiada łącznie za około 24–31 procent emisji gazów cieplarnianych, które przyczyniają się do ocieplania klimatu. W tak szybko zmieniającym się świecie coraz ważniejsza wydaje się społeczna kontrola nad procesami produkcji żywności.
Branża rolno-spożywcza już teraz jest jednym z najbardziej regulowanych obszarów gospodarki. Dziwi więc przerażenie, z jakim przyjęto rządowe plany. Rozmawiając o rolnictwie, powinniśmy zadawać sobie pytanie, jaka interwencja państwa jest optymalna, a nie czy w ogóle interwencja jest potrzebna. Dziś rządy ingerują w rynek żywności w sposób szkodliwy, kierując się głównie krótkoterminowymi korzyściami oraz przyczyniając się do pogłębiania globalnych nierówności.
Przede wszystkim gospodarstwa rolne są hojnie dotowane i wspierane przez państwo. Dzięki temu nigdy nie brakuje żywności. Unia Europejska przeznacza około 60 miliardów euro rocznie na prowadzenie wspólnej polityki rolnej, która polega na silnym subwencjonowaniu rolnictwa państw członkowskich. Ale obecny model ma również swoją ciemną stronę. Ochrona lokalnej produkcji przyczynia się do degradacji środowiska naturalnego oraz powstawania nadwyżek produktów rolnych, czyli trwonienia zasobów na szeroką skalę. W Unii Europejskiej marnuje się 88 milionów ton żywności rocznie, co odpowiada za około 6 procent emisji gazów cieplarnianych państw członkowskich. To równoznaczność kosztu na poziomie 143 miliardów euro. Jednocześnie na świecie głoduje prawie 820 milionów osób, z czego większość w krajach rozwijających się.
Liczby mają to do siebie, że są anonimowe i zwykle nie wzruszają czytelników. Napisanie, że w ciągu minuty umiera na świecie około pięciorga dzieci, wzbudza negatywne emocje na bardzo krótko. Ten fakt czytelnik może dość szybko zracjonalizować, dochodząc do wniosku, że „tak po prostu jest”, a ubóstwa i nierówności nie zlikwidujemy za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Porażające statystyki w sprawie głodu zaczynają jednak przytłaczać, kiedy zrozumie się, że stoi za nimi nie tyle pewna autonomiczna siła, niewidzialna ręka wolnego rynku, ile raczej widzialna ręka zachodniego imperializmu, który utrwala neokolonialną sieć światowych zależności. To przez nas, a szczególnie przez polityków u władzy, nadal istnieje tak potężny problem z wyżywieniem globalnej populacji. Co więcej, to od nas samych zależy, jak długo w takiej rzeczywistości przyjdzie wszystkim żyć.
System hojnego dotowania rolnictwa europejskiego prowadzi do poważnej nierównowagi w światowym handlu żywnością. Ofiarą sytych i przejedzonych brzuchów europejskich mieszkańców jest głównie Afryka. W Ghanie produkcja drobiu stała się całkowicie nieopłacalna, od kiedy zaczęto na dużą skalę importować tańszy drób europejski. Dziś lokalna produkcja odpowiada jedynie za pięć procent sprzedaży. Tunezja przy dołączaniu do Światowej Organizacji Handlu zmuszona została do przyjęcia zasad wolnego handlu, a tym samym pozbawiono ją możliwości dotowania własnego rolnictwa. Efekt jest taki, że dzisiaj w Tunezji taniej można kupić mrożonki z Europy niż własną żywność. W czym problem? Głównie w tym, że kraje uboższe opierają swoje gospodarki na rolnictwie, więc wyniszczanie lokalnej produkcji prowadzi do niższych dochodów ludności. Tańsza żywność z Europy nie jest żadnym zbawieniem, ponieważ ostatecznie mało kogo na nią stać.
Rolnictwo musi zatem bezwzględnie się zmieniać w kierunku bardziej zrównoważonego i sprawiedliwego społecznie. Apelują o to OECD czy Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa, które regularnie podkreślają, że dominujący model produkcji żywności jest nie do utrzymania w długim okresie. Zmiana musi jednak przyjść z dołu i wymaga międzynarodowego kolektywu oporu. Póki co świat tkwi w klinczu pomiędzy dwoma podejściami: silnie dotowanym rolnictwem intensywnym, które prowadzi do degradacji środowiska (w Unii Europejskiej), a rolnictwem rynkowym, niedającym gwarancji bezpieczeństwa żywnościowego (w wielu krajach Afryki). Żaden z tych modeli nie przetrwa konfrontacji z postępującymi zmianami klimatu, globalizacją czy wzrostem liczby ludności. Znalezienie kompromisu wymaga przejścia na system, w którym wsparcie państwa przeznaczane będzie na zieloną transformację rolnictwa – na przykład poprzez podnoszenie dopłat tylko gospodarstwom zwiększającym zawartość materii organicznej w glebie oraz poprawiającym jakość wód. Równolegle tak samo istotne jest wprowadzanie w skali światowej zasad sprawiedliwego handlu, które nie faworyzują żadnego państwa i pozwalają na zrównoważony rozwój krajów uboższych.
Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna
Wróćmy zatem do siebie i zastanówmy się, jaką rolę w walce o zielony ład w rolnictwie możemy odegrać. Choć polskie rolnictwo w coraz większym stopniu boryka się z globalnymi wyzwaniami, to ma również swój lokalny koloryt. Branża rolna jest u nas mniej skoncentrowana oraz mniej rozwinięta technologicznie niż na Zachodzie. Mimo postępującej specjalizacji i konsolidacji produkcji wciąż dominuje znaczące rozdrobnienie gospodarstw rolnych. Według GUS-u ponad połowę stanowią gospodarstwa najmniejsze, o powierzchni użytków rolnych do pięciu hektarów. Większość z nich charakteryzuje niski potencjał ekonomiczny i mała efektywność produkcji. W polskim rolnictwie pracuje nadal aż 9,2 procent aktywnej zawodowo populacji, co czyni z nas jednym z liderów w Europie. Zwykle wraz z rosnącym poziomem rozwoju gospodarczego udział osób zatrudnionych w tym sektorze spada na rzecz sektora usług. W wypadku Polski standard życia wielu ludzi zależy nadal od kondycji rolnictwa, a więc między innymi od pozycji gospodarstw rolnych na rynku handlu produktami rolnymi.
Inną cechą polskiego rolnictwa jest łańcuch produkcji żywności, w którym dominującą pozycję posiadają duże koncerny zagraniczne, głównie w roli pośredników oraz dyskontów. Krajowi rolnicy jako grupa zawodowa są dość słabo zorganizowani. W Polsce brakuje rolniczych grup producenckich, które mogłyby poprawić pozycję gospodarstw rolnych na rynku. W związku z tym dość często zdarza się, że pośrednicy nadużywają swojej pozycji kontraktowej i na przykład opóźniają opłaty za produkty rolne nawet o rok. Na przełomie 2018 i 2019 roku Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta przeprowadził badania rynku żywności. Wynika z nich, że przeważnie między rolnikiem a sklepem występuje nawet kilku pośredników, którzy zwiększają ostateczną cenę żywności na sklepowych półkach. W najgorszym wypadku na całym przedsięwzięciu sadownik zarabia zaledwie 14 procent końcowej ceny (choć zwykle bywa lepiej).
Równocześnie nie bez wpływu na polskie rolnictwo pozostają zmiany klimatyczne. Spójrzmy chociażby na problem tegorocznej suszy. Minister rolnictwa i rozwoju wsi, Jan Krzysztof Ardanowski, twierdzi, że nadchodząca susza jest problemem poważnym, ale żywności na pewno nie zabraknie. Powinna nas jednak martwić inna sprawa. W maju inflacja wyniosła 2,9 procent w porównaniu do stanu sprzed roku. Zgodnie z danymi GUS-u ponadprzeciętnie szybko na tle innych produktów podrożała żywność – aż o 6,2 procent. Wszystko wskazuje na to, że w wakacje sytuacja jeszcze się pogorszy. Być może zatem czekają nas miesiące (a nawet lata) niekoniecznie z pustymi półkami, ale z coraz wyższymi cenami, które drastycznie zmniejszą dostępność produktów spożywczych dla przeciętnego konsumenta, co oznacza spadek komfortu życia dla wielu ludzi. W tym przypadku inflacja dotknie w niewspółmiernym stopniu osoby uboższe, które przeznaczają większą część dochodów na produkty podstawowej potrzeby.
Mocarstwowe plany kontra rzeczywistość
Rządowe plany dają szansę na przynajmniej częściowe rozwiązanie problemów polskiego rolnictwa. Nadal jednak wszystko zależy od tego, jaką dokładnie formę przybierze państwowy holding spożywczy, jak będzie zarządzany oraz czy w ogóle powstanie. Partia rządząca obiecywała już realizację wielu ambitnych projektów – między innymi stworzenie samochodu elektrycznego czy budowę elektrowni atomowej – które do dziś pozostają wyłącznie w sferze marzeń. Ponadto prawicowy rząd daleki jest od zaangażowanego wsparcia dla zielonej transformacji i konserwuje węglowy status quo. Niemniej rozważmy hipotetyczną sytuację, w której państwowa sieć spożywcza rzeczywiście powstaje, i zastanówmy się nad tym, co mogłaby zmienić na polskim rynku rolno-spożywczym.
Mądrze pokierowana spółka mogłaby regulować konkurencję na rynku w taki sposób, aby bardziej skorzystali rolnicy oraz konsumenci. Obecnie łańcuch produkcji zdominowany jest przez pośredników, którzy przechwytują większą część marży, co skutkuje niskimi zyskami rolników oraz stosunkowo wysokimi cenami żywności na rynku detalicznym. Na takim oligopolistycznym modelu konkurencji traci większość graczy. Choć pośrednicy pełnią również istotną rolę, ponieważ odpowiadają za dość skomplikowaną logistykę związaną z dystrybucją żywności, państwowa spółka mogłaby zapewnić bardziej konkurencyjne ceny produktów rolnych oraz skrócić łańcuch dostaw. Przy tym niekoniecznie musiałaby się zajmować handlem detalicznym. Wystarczyłoby wejście na rynek pośrednictwa w handlu produktami rolnymi.
W krótkim okresie państwowy podmiot mógłby dodatkowo podejmować inne działania o charakterze strategicznym. Na przykład interweniować na rynku żywności w okresie suszy. W jaki sposób? Poprzez skupowanie od gospodarstw rolniczych produktów rolnych po wyższych cenach niż rynkowe. W wyniku interwencji pośrednicy zmuszeni byliby do zmniejszenia marż i ustanowienia cen na niższym poziomie. Tym samym niekorzystne warunki atmosferyczne nie byłyby tak uciążliwe dla konsumentów oraz samych rolników. Koszty obciążyłyby głównie najsilniejszych graczy na rynku. Co prawda to nic więcej niż zaleczanie objawów zamiast leczenia choroby, ponieważ w długim okresie zmiany klimatyczne podniosą ceny żywności w takim stopniu, że przerzucanie kosztów na większe podmioty nie będzie dalej możliwe. Jedna spółka nie rozwiąże ani problemu suszy, ani tym bardziej zmian klimatycznych. Niemniej może się to sprawdzić jako element szerszej strategii.
Kluczowa w tym kontekście jest całościowa zmiana podejścia do rolnictwa. I to nie tylko na poziomie kraju, choć warto od tego zacząć. Zerwanie z dominującym na świecie modelem, który w pierwszym szeregu stawia wydajność, nie bacząc na koszty środowiskowe, wydaje się nadrzędnym imperatywem zielonej strategii na rzecz klimatu. Rolnictwo powinno realizować istotne dla ludzkości cele, chroniąc różnorodność biologiczną, dobrostan zwierząt czy trwałość ekosystemów. Jak to zapewnić? Produkcja żywności mogłaby podlegać podobnym ocenom co produkcja energii – na przykład poprzez obliczanie śladu węglowego każdego produktu. Gospodarstwa rolnicze byłyby zobowiązane do utrzymywania wskaźników obciążenia środowiskowego na określonym poziomie. Taka regulacja jest odpowiedzią na nieprawidłowość w funkcjonowaniu rynku, który w cenie żywności nie uwzględnia kosztów środowiskowych ponoszonych przy jej produkcji.
Zmiana rolnictwa powinna dotyczyć również rozwoju najuboższych regionów Afryki oraz Azji Południowej. Odejście od handlu opartego o wyzysk ubogiego Południa przez korporacje żywnościowe to powinność moralna. Ekonomia rozwoju jasno wskazuje, że to rolnictwo jest w największym stopniu odpowiedzialne za likwidację ubóstwa. Kraje rozwijające się powinny polegać przede wszystkim na krajowej produkcji żywności, ponieważ w taki sposób zapewniają sobie bezpieczeństwo żywnościowe na czas potencjalnego kryzysu. Kluczowa w tym wypadku jest likwidacja systemu hojnego subsydiowania rolnictwa w krajach wysoko rozwiniętych. To jednak dyskusja, która toczy się w ramach Światowej Organizacji Handlu od dwóch dekad. Do dziś niewiele się zmieniło. Pozostaje nam zatem organizacja oddolnych ruchów oporu i walka o globalną solidarność z pozycji społecznych.
Polski holding spożywczy nie zmieni świata, ale może zmienić lokalną rzeczywistość. W tym wszystkim jednak kluczowa będzie polityka. Warzywniak+ równie dobrze może okazać się kolejną spółką skarbu państwa, nad którą kontrolę sprawować będzie polityczna biurokracja nieuwzględniająca w swoich działaniach interesu społecznego, a interes partyjny. Nie brakuje przykładów z ostatnich lat, pokazujących, jak z pozoru ciekawe idee przeradzają się w karykaturę samych siebie. Przykład? Polska Fundacja Narodowa, która miała na poważnie zająć się promocją Polski za granicą (to da się zrobić!), a zamiast tego ostatecznie stała się pralnią brudnych zagrywek politycznych obozu rządzącego. Od tego, jak zarządzany będzie państwowy holding spożywczy, zależy nie tylko jego sukces, ale również sukces samej idei, która może zostać w prosty sposób skompromitowana. Prawica wielokrotnie dowodziła już, że nie przywiązuje szczególnej wagi do ekologii, a zarządzanie niektórymi spółkami skarbu państwa pozostawia wiele do życzenia. Może tym razem będzie inaczej? Zobaczymy.