Kolorowa rewolucja w Warszawie
Dobrze znamy przysłowie o dzbanie do noszenia wody oraz uchu, które w końcu mu się urywa. Właśnie ono przychodzi mi na myśl, gdy obserwuję ostanie wydarzenia na Uniwersytecie Warszawskim, chociaż tym razem, trzeba przyznać, mocowanie owego ucha było i tak zadziwiająco solidne. Prowokowani przez rozmaite, coraz bardziej absurdalne i utrudniające nie tylko studiowanie, ale i życie przepisy studenci byli bowiem niezwykle cierpliwi. Od ponad dekady rozmaite systemy informatyczne, parametryzacje oraz nieustannie zwiększane obciążenia finansowe uczyniły z nich już dawno nie tyle młodych ludzi poszukujących wiedzy, ile znerwicowane istoty, usiłujące za wszelką cenę, bardzo często wbrew rozsądkowi, dostosowywać się do wymagań nie mających nic wspólnego ani z motywowaniem do rzetelnej pracy, ani nawet z kreowaniem postaw określanych pospolitym pojęciem przyzwoitości. Wbrew oficjalnym deklaracjom zarówno kolejne zmiany ustawy o szkolnictwie wyższym, jak i wynikające z nich (jak za każdym razem twierdziły uczelniane władze) przepisy wewnętrzne nie miały bowiem na celu umożliwiania rozsądniejszej, bardziej zindywidualizowanej pracy intelektualnej czy kreowania własnej osobowości intelektualnej, lecz służyły jedynie coraz bardziej bezkompromisowej tresurze, której istotą było uzyskanie wzorcowego materiału, gotowego do dowolnego konfekcjonowania przez zakompleksionych macherów od „zarządzania zasobami ludzkimi”, zazwyczaj, dodajmy, prezentujących intelektualne kompetencje absolwenta Wyższej Szkoły Obsługiwania Korporacji w Kaczym Dole.
Momentem krytycznym okazała się – pozornie niewinna – zmiana regulaminu studiów sprowadzająca się do wprowadzenia kar finansowych za nieterminowe finalizowanie prac dyplomowych. Przy okazji wprowadzania owej korekty warszawscy studenci przekonali się jednocześnie, jak rozumiana jest formuła „demokracji przedstawicielskiej” w szerokich kręgach ich własnych kolegów samorządowców, którzy w swej większości bez zbędnej żenady dali studenckiemu motłochowi do zrozumienia, że marzenie o stanięciu któregoś razu w piątym rzędzie grupowego zdjęcia z kandydatem na burmistrza jakiejś 20-tysięcznej metropolii jest istotniejsze niż rzetelne reprezentowanie interesu studentów. Mimo fali protestów, listów otwartych, apeli oraz niezwykle stonowanej w formie demonstracji zorganizowanej w trakcie posiedzenia Parlamentu Studentów regulamin został „klepnięty” przez uniwersyteckich deputowanych z bożej łaski i w efekcie od nowego roku akademickiego każdy student stawać będzie przed dylematem: pisać na poważnie swoją pracę dyplomową, ryzykując dodatkowe obciążenie finansowe czy też „odpuścić” sobie pragnienie intelektualnej oryginalności, napisać byle co i radośnie zasilić szeregi polskiego prekariatu.
Okazało się, że tym razem nasi studenci mają dość. Pod hasłem Uniwersytetu Zaangażowanego zaskakująco sprawnie i szybko zorganizowali oni kilkusetosobową manifestację, a co jeszcze ważniejsze stworzyli autentycznie dynamiczne, interesujące i wielobarwne intelektualnie środowisko, którego pragnieniem jest radykalna zmiana oblicza chyba już nie tylko Uniwersytetu Warszawskiego, ale szkolnictwa uniwersyteckiego jako całości. Powołane zostały grupy robocze, powstają niezwykle ciekawe i merytorycznie uzasadnione projekty konkretnych zmian dotyczących zarówno formy, jak i samej idei studiowania. Można w tym kontekście odnieść wrażenie, że młodzi ludzie z UW wykazują się znacznie większym zrozumieniem istoty Uniwersytetu niż ministerialni specjaliści od parametryzacji, „podnoszenia jakości kształcenia” czy „strukturalnych przekształceń w zarządzaniu wiedzą”. Jednocześnie warszawscy studenci doskonale zdają sobie sprawę, że formułowane właśnie postulaty przekraczają swym rozmachem granice ich macierzystej uczelni. Nawiązują kontakty z innymi ośrodkami akademickim, z uczniami szkół średnich, szukają też oparcia we wcale pokaźnej grupie nauczycieli akademickich, przedstawicieli nauki i kultury. Wydaje się, że w naszej obecnej rzeczywistości dynamika tego ruchu, który obrał sobie za symbol protestu kolor żółty, może przynieść konsekwencje daleko poważniejsze, niż może się to dziś wydawać nawet samym studenckim aktywistom. Można mieć tylko nadzieję, że gdy któregoś dnia na Palcu Defilad bądź w Ogrodzie Saskim wyrośnie nam żółte miasteczko namiotowe, przeróżni zawodowi entuzjaści rozlicznych pstrokatych rewolucji odbywających się w najdalszych zakątkach Europy wykażą się dla polskich żaków równym zrozumieniem, sympatią i poparciem, jak ma to miejsce wówczas, gdy kolorowymi wstążeczkami wymachują ludzie, którzy nie trzymają w dłoni kluczy do przyszłości polskiej kultury.