fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Kłopoty z katolewicą

Wszystko to ostatecznie jest dość dziwne, a może i dla kogoś dziwaczne. Kościół to dla mnie kwestia wiary, zbawienia lub potępienia, lewicowość – to zestaw przekonań społecznych, istotnych w życiu publicznym. Staram się być w tym niesprzeczny, bardzo uważny i samokrytyczny. Ale – na diamat i histmat razem wzięte! – bardzo też boję się nudy.

ilustr.: Antek Sieczkowski

Rozmowy o katolewicy cieszą się ostatnio pewną popularnością. Krótki przegląd tekstów pokazuje, że rzecz wiąże się z „Kontaktem”. Terminy „katolicka lewica”, bądź „chrześcijański socjalizm” interpretowane są bardzo dowolnie i uznaniowo, w zależności od sympatii i antypatii zabierających głos. Nie mam ambicji przesądzania o sprawie, ale już czas, by powiedzieć na ten temat kilka słów.

Wypada zacząć od tego, że nie uważam się za chrześcijańskiego socjalistę, a do ekipy „katolickiej lewicy” mogę zgłosić akces, choć nie bezwarunkowy. Chrześcijański socjalizm w jego licznych odmianach uważam na ogół albo za przejaw ideologicznej naiwności, nadmiernego dziewiętnastowiecznego optymizmu albo za przeinaczenie nauczania Kościoła. „Katolewica” zaś z reguły kojarzona jest w Polsce z tzw. „Kościołem otwartym”, a tym przestałem fascynować się już dłuższy czas temu. Termin „katolewica” używany jest u nas od dawna bez jakiejkolwiek refleksji nad tym, czy w kwestiach de facto dla lewicy fundamentalnych, społeczno-gospodarczych, środowiska „katolewicowe” uznają treści socjaldemokratyczne za swoje. Według mnie z reguły nie uznają, w czym mocno upodobniły się do nowej lewicy. „Kościół otwarty” zaś to klub dyskusyjny, o mocno niezobowiązujących wnioskach z debat toczonych w tonie salonowym. Idzie mi o salony opisane u Dostojewskiego, gdzie o sprawach życia, śmierci, zbawienia i potępienia papla się, w przerwach między tańcami, grą w karty i zbrodnią.

 

Przyznam, w chrześcijańskim socjalizmie jest coś intrygującego i fascynującego, patos i infantylizm idei tworzonych w czasach przed dwiema światowymi wojnami i jedną dużą rewolucją na Wschodzie. Weźmy Wilhelma Weitlinga (1808-1871), ubogiego krawca i płomiennego kaznodzieję chrześcijańskiego socjalizmu. Pozwolę sobie na dłuższy cytat omawiający jego doktrynę, zaczerpnięty z dzieła klasycznego: „Pisma Weitlinga są typową próbką prymitywnego komunizmu ewangelicznego. Są to właściwie kazania o sprawiedliwości i o potrzebie buntu przeciwko tyranom. Wszystkie cytaty z Ewangelii, które można obrócić przeciwko bogaczom i ciemiężcom, są tam dokładnie wykorzystane, a z całości wyłania się obraz Jezusa-komunisty, który wzywa do zniszczenia gwałtem istniejącego systemu ucisku i wyzysku. (…) Gdy zaprowadzi się wspólnotę dóbr i powszechny obowiązek pracy, całe zło świata pryśnie w okamgnieniu; czas pracy skróci się znacznie, a sama praca z przekleństwa stanie się miłą rozrywką. Nie będzie pieniędzy, nie będzie też gromadzenia bogactw, różnice klasowe znikną, wszystkie dobra ciała i ducha będą dostępne wszystkim. Oto właściwa treść chrystusowego orędzia, oto chrześcijaństwo” (Leszek Kołakowski, „Główne nurty marksizmu”). Abstrahując od utopii społeczno-gospodarczej, zawartej w naukach Weitlinga, widać tu potencjalne zarzewie problemów z chrześcijańskim socjalizmem: wypaczenie nauczania i postaci Chrystusa, w znanej przecież chiliastycznej manierze. Raz jeszcze Kołakowski: „Nie brak u Weitlinga tradycyjnej triady historycznej, odziedziczonej po średniowiecznych sektach millenarystycznych: od pierwotnego komunizmu dawnych wieków, przez epokę własności prywatnej, ku komunizmowi przyszłości”.

Jest i inny chrześcijański socjalizm. Ten jest ostrożniejszy co do historiozoficznych wniosków. Chce raczej pokazać, że między doktryną chrześcijańską a socjalistyczną możliwe jest praktyczne dopełnienie na gruncie ustrojowym (choć i tu wnikliwy czytelnik znajdzie echo wielu ideowych, dziejowych sporów i dociekań toczonych w obrębie (po)chrześcijańskiego świata). Kwestie kontrowersji wynikających z zasadniczo świeckiego charakteru doktryn lewicowych są tu bagatelizowane, przyjmowane jako drugorzędne. Nader pouczająca jest w tej materii broszura Antoniego Szecha, „Uwagi o socjalizmie” z roku 1906: „»Szukajcie Królestwa Bożego«. Idea socjalistyczna, o ile się ona przyczynić chce do wprowadzenia sprawiedliwości w stosunki społeczne, do uszczęśliwienia ludzkości – o ile celem jej dobro przyszłe świata – nie tylko nie sprzeciwia się Kościołowi – ale owszem jest arcychrześcijańską. Socjalizm jest w tym znaczeniu wprowadzeniem idei chrześcijańskiej w urządzenia społeczne. (…) Program ustroju Marksa i socjalistów można krytykować w imię nauki, w imię ekonomii politycznej, w imię filozofii czy psychologii mas – ale w imię idei chrystusowej – właściwie nie – o ile by on dał światu szczęście, to [jest] on najzupełniej zgodny z ideą chrześcijańską. O ile w zamiarach socjalistów jest to dążenie, to one są chrześcijańskimi. I socjalista każdy – jeśli jest przejęty istotnie pragnieniem szczęścia dla ludzkości, dla świata, jeżeli nim powoduje nie interes osobisty, ale dobro innych – to on jest chrześcijaninem w duchu”.

 

Trudno po Gułagu, po sowieckim marksizmie wierzyć w tak piękny obraz stworzony na gruncie chrześcijańskiego socjalizmu. Byłoby karygodną naiwnością i oznaką lekceważenia brzemienia historii być zarazem chrześcijaninem, jak socjalistą bez świadomości, że powyższa wizja Antoniego Szecha sama sobie zadała kłam. Doświadczenie historyczne ukazało najpewniej słabość i totalitarny potencjał myśli lewicowej. Sumienie nie pozwala zapomnieć o złowrogich elementach dziedzictwa, które przyjmuje się za swoje. Chrześcijański socjalizm jest dla mnie nie tyle pojęciem skompromitowanym, co doktrynalnie zbyt słabym, zbyt narażonym na sprzeczności, by bez szwanku sprostać własnej formule, własnym obietnicom, swoim wizjom. Owszem, można czerpać z niego na poły dziecinną radość, ale trudno być dziecięco ufnym uczniem dziejów i doktryn po dwudziestowiecznych totalitaryzmach.

Co do lewicy katolickiej. O sobie mogę powiedzieć tylko i aż tyle, że jestem zwolennikiem doktryn i rozwiązań socjaldemokratycznych, o ile nie stoją one w sprzeczności z nauczaniem Kościoła. Nie wykluczam zresztą, że najszczęśliwsze określenie dał Karol Kleczka w tekście „Wspólne ścieżki miłosierdzia”. Mówi on tam o „lewicującym katolicyzmie”. Szczęściem, odmawiając Credo, nie wyznaję wiary w wolny rynek, neoliberalny kapitalizm, konserwatywny liberalizm. Mogę zatem w zgodzie z własnym sumieniem przyjmować za swoje koncepcje i rozwiązania socjaldemokratyczne. Nie muszę przy tym odwoływać się choćby do idei rewolucji jako jedynej szansy na zmianę systemu, za co niezmiernie jestem wdzięczy niemieckim rewizjonistom końca XIX wieku. Bardzo ostrożnie wyznaczam też granice między ołtarzem, tronem, pracą a kapitałem. Owszem, nie jestem wolny od dziecięcych fascynacji – ze wzruszeniem graniczącym ze czcią słucham „Międzynarodówki”. Ale płoche chwile i wzruszenia nie zaciemniają obrazu rzeczy: wierność nauczaniu Kościoła wymaga intelektualnej konsekwencji i dyscypliny. Dlatego właśnie nie godzę się z tym, co potocznie uważa się za „katolewicę”, „Kościół otwarty”. Nie dlatego że jestem nietolerancyjnym ksenofobem, ale dlatego, że konsekwencja w poglądach społeczno-gospodarczych wynika z elementarnej stanowczości w sprawach o wiele bardziej istotnych i trudnych. Uważam przy tym, że nauka społeczna Kościoła zasadniczo współgra z koncepcjami socjaldemokratycznymi, aktywnością obywatelską, duchem kooperatywy, odpowiedzialnością państwa za kwestie socjalne i gospodarcze. Bardzo wdzięczny jestem Rafałowi Łętosze, którego liczne teksty pomogły mi ten fakt głęboko sobie przyswoić. Przyjmuję walkę klas jako smutne dziedzictwo grzechu pierworodnego, który ma także konsekwencje społeczne, nie jako pretekst i preludium do rewolucji czy resentymentu, filozofii „grab zagrabione”. Nie interesuje mnie jednak filozofia „unowocześniania” Kościoła, jeśli ma to oznaczać rozmywanie jego nauczania i paplaninę, coraz dalej idącą erozję liturgii, ducha pozornej równości zawłaszczającego to, co w Kościele jest hierarchiczne. Czy jestem w tej materii konserwatystą? Nie wiem, z pewnością jednak cenię sobie zakorzenienie. I wolę „Christianitas” od „Tygodnika Powszechnego”, a choć lgnę do „katolewicy” z „Kontaktu”, nie zgadzam się z treściami z wywiadu z ojcem Oszajcą SJ.

 

Wszystko to ostatecznie jest dość dziwne, a może i dla kogoś dziwaczne. Kościół to dla mnie kwestia wiary, zbawienia lub potępienia, lewicowość – to zestaw przekonań społecznych, istotnych w życiu publicznym. Staram się być w tym niesprzeczny, bardzo uważny i samokrytyczny. Ale – na diamat i histmat razem wzięte! – bardzo też boję się nudy. A podejrzewam, że nie ma w Polsce nic bardziej przewidywalnego niż niejeden przyzwoicie prawicowy Polak-katolik, ze swoimi „szkaplerzykami”, jęczeniem o „nieszczęśliwej ojczyźnie”, licencjami na wiarę, polskość i patriotyzm. Moja lewicowość to jak pokazanie języka tym milusińskim współobywatelom. Dlatego, jeśli wadzę się z lewicą, wadzę się jak z domownikami. Prawicy przyglądam się często życzliwie, czasem z sarkazmem, ale zawsze jak komuś, kto przychodzi w gości, albo u kogo ja jestem w gościnie. Choć, w porządku wiary, trudno i o taki podział. Bo wtedy sensy polityczne tracą swój prymat.

 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×