XXI wiek powitał polską edukację wyższą ogromnymi żądaniami. Od 1999 roku, czyli od początku tak zwanego procesu bolońskiego, europejskie uniwersytety z 29 państw zobowiązały się do stanięcia w szranki z uczelniami ze Stanów Zjednoczonych. W tym celu z jednej strony zunifikowano model kształcenia studentów, a z drugiej – zobowiązano się do zabiegów na rzecz podniesienia stopy wyższego wykształcenia. Polska, która niedługo później weszła do Unii Europejskiej i przechodziła przez gwałtowne przemiany gospodarcze, chętnie odpowiedziała na to wezwanie.
To właśnie w pierwszych dwóch dekadach stulecia doświadczyliśmy boomu edukacyjnego, który rozbuchał akademię. Nauczyciele akademiccy pracowali na trzy etaty naraz, powstawały rozliczne uczelnie prywatne – nieraz o podejrzanej proweniencji – a instytucje publiczne zaczęły otwierać kolejne filie poza największymi ośrodkami wojewódzkimi. Absolwentów liceów zachęcano do podejmowania kolejnych kierunków studiów, nawet kosztem pracy po nocach, dojazdów czy powierzchownego przyswajania wiedzy. Rynek pracy dla roczników urodzonych w latach 80. był skrajnie nieprzyjaznym miejscem, więc każdy nabyty tytuł magistra czy podyplomówka były na wagę złota. W polityce naukowej były to czasy nastawienia na zwiększanie liczebności (placówek, kierunków, studentów, absolwentów) i uzyskiwanych z tego tytułu przychodów. Uczelnie reklamowały się jako szansa na lepszą przyszłość, a dzięki rządowym subwencjom liczonym od studenckiej głowy zarabiały niespotykane wcześniej pieniądze. Odzwierciedlało to zresztą globalne tendencje do przekształcania uniwersytetu w instytucję rynkową, zreorganizowaną na kapitalistyczną modłę, o czym można przeczytać więcej w książce Sheily Slaughter i Gary’ego Rhoadesa „Academic capitalism and the new economy. Markets, State, and Higher Education”.
Ostatecznie jednak boom przerósł możliwości systemu, a ciąg do studiów wyższych zaczęto krytykować. Podnoszono wątek inflacji dyplomów, które miały stracić na swojej społecznej czy ekonomicznej wartości (co skądinąd było bardziej plotką dziennikarską niż faktem, ponieważ stopa zwrotu z wyższego wykształcenia jest wciąż w Polsce stosunkowo wysoka). Więcej absolwentów uczelni wyższych to także więcej osób, które rozsmakowały się w zgłębianiu specjalistycznej wiedzy i stawianiu czoła abstrakcyjnym rozważaniom. Okazało się jednak, że o ile tanich w obsłudze studentów łatwo było masowo przekuwać w posiadaczy tytułu magistra, o tyle uniwersytety nie były wcale tak chłonne jako miejsca pracy dla młodych ambitnych naukowców. Jak pokazało badanie Dominiki Michalak w ramach inicjatywy Nowe Otwarcie Uniwersytetu, skala obronionych doktoratów do 2011 roku była nawet ośmiokrotnie (sic!) mniejsza niż liczba uczestników studiów doktoranckich. Do teraz zresztą, po wielu reformach systemu, doktorzy wiele lat po obronie dysertacji bujają się od grantu do grantu, od uczelni do uczelni i od kraju do kraju w poszukiwaniu stałego zatrudnienia. Globalnie spadły też nakłady na finansowanie badań, a fundusze, które pozostały, w większości uzyskiwane są w trybie konkursowym – akademicy muszą starać się o granty, by móc kupować książki, wyjeżdżać na konferencje naukowe czy utrzymywać laboratoria.
Z drugiej strony, obserwujemy nacisk ze strony licznych decydentów i części środowiska akademickiego na tworzenie tak zwanej doskonałości naukowej (także sformułowanej jako cel przez europejskich biurokratów), która miała objawiać się częstymi cytowaniami prac naukowych w najbardziej renomowanych globalnych czasopismach naukowych. W efekcie środowisko zaczęło kwestionować to, kto w polskiej akademii trzyma etaty dydaktyczno-badawcze i jakie ma osiągnięcia. Skoro liczebność (etatów, płatnych prac, grantów) nie odpowiadała popytowi, kluczowa stała się kwestia sprawiedliwej alokacji zasobów i selekcji. Granty mogą być nieliczne, a środki pieniężne dość niskie, ale niech przynajmniej dostają je najlepsi, jak postulowali chociażby Obywatele Nauki. W pewnym momencie zaczęło krążyć określenie „leśnych dziadków”, którzy pozostają zatrudnieni, choć od lat nie opublikowali nawet krótkiego artykułu, a wykłady prowadzą wciąż tak samo, na podstawie ręcznie zapisanych, pożółkłych notatek starszych od studentów, dla których są one odczytywane. Opinia publiczna była raczej przekonana, że w polskiej akademii ręka rękę myje, a o pozycji decydują koneksje i ślepa lojalność wobec wszechwładnych dziekanów, za to osiągnięcia naukowe grają marginalną rolę. Rozwiązaniem miała być, co częste w takich okolicznościach, merytokracja i sprzyjające jej rozwiązania. Reformiści znowu mieli ręce pełne roboty. Problem w tym, że zabrali się za nią zgodnie z wiarą w tanie państwo, bez poniesienia niezbędnych kosztów.
Z ilości w jakość, czyli kult parametryzacji
Pieniądze nie mogły być jednak przeszkodą, kiedy – zarówno podczas rządów ministry nauki Barbary Kudryckiej (2007–2013) oraz Leny Kolarskiej-Bobińskiej (2013–2015) z Platformy Obywatelskiej, jak i ich następcy, Jarosława Gowina (2015–2020), już ze Zjednoczonej Prawicy – akademia podlegała rozległym, ambitnym reformom. Polska nauka miała być lepsza, rzetelniejsza i bardziej obecna na europejskich (a najlepiej światowych) salonach, a w tym celu należało zwiększyć konkurencyjność i wydajność polskich naukowców. Przez niemal półtorej dekady kolejne aspekty działania akademii zaczęły podlegać standaryzacji, pomiarom i pseudoilościowej ocenie, które zbiorczo można określić parametryzacją (albo, bardziej złośliwie, „chorobą punktozy”). Ośrodki akademickie podzielono na flagowe (lepsze) i regionalne (gorsze, mniej wydolne), zaczęto zliczać proporcje osób utytułowanych do utytułowanych mniej, uzyskane środki grantowe czy wreszcie artykuły opublikowane w prestiżowych żurnalach. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bardzo zawiłe i technokratyczne, kolejnych rozwiązań parametrycznych, które na następne lata narzucały rytm pracy naukowej, dydaktycznej i administracyjnej na polskich uczelniach – dość powiedzieć, że zarówno aktywistów, jak i decydentów polityki naukowej na lata rozgrzewały dyskusje o algorytmach i parametrach oraz kryjących się za nimi (nie)sprawiedliwościach i to właśnie te rozwiązania stanowiły trzon organizacji świata nauki.
W Polsce neoliberalizm, stworzony ręką Leszka Balcerowicza, był już wszędzie, ale to właśnie wtedy, na przełomie pierwszej i drugiej dekady lat dwutysięcznych, zaczął docierać na polskie uczelnie. Wyścig o punkty, częsta sprawozdawczość czy konieczność dopinania wyników okazały się dla wielu naukowców wykańczające. Kolidowały z ich codziennymi obowiązkami. Tymczasem pozytywny wpływ konkurencyjności pracy w akademii na jakość jej wyników pozostaje raczej w sferze pobożnych życzeń. Rezultat nie zadowolił więc nikogo. Przeciwnicy reform, w tym niżej podpisana (na przykład w ramach działalności w Komitecie Kryzysowym Humanistyki Polskiej), krytykowali nadmiar konkurencyjności, rugowanie „nieopłacalnych” dziedzin z akademii, sprowadzanie uniwersytetu do roli fabryki dyplomów; z kolei entuzjaści lub choćby życzliwi reformatorom nauki komentatorzy byli rozczarowani zbyt luźno dokręconą śrubą, arbitralnością ocen efektów pracy naukowej, zbytnią pobłażliwością dla ośrodków niemających „doskonałych” osiągnięć spod znaku indeksu Hirscha (jak na przykład Emanuel Kulczycki czy Michał Bilewicz w swoich niedawnych wypowiedziach). Niektórzy młodzi rzecznicy reform wciąż próbują twierdzić, że rozwiązania á la Gowin były świetne, ale zostały rozbrojone na wczesnym etapie, a w końcu wypaczone karykaturalnymi i jawnie nepotycznymi interwencjami Przemysława Czarnka, ministra edukacji i nauki od 2020 roku.
Niewątpliwie jednak dla wszystkich uniwersytet stał się dużo bardziej wymagającym miejscem pracy, w którym, co tu dużo mówić, obowiązuje kult zapierdolu. Nie wzbudza on specjalnych buntów; równolegle do pandemii i odejścia Gowina z rządu Zjednoczonej Prawicy aktywność najważniejszych oddolnych rzeczników nauki się zmniejszyła. Nie istnieją „Nowe Peryferie”, dawny lewicowy tygodnik idei, który zadziwiająco chętnie popierał neoliberalne reformy, po Obywatelach Nauki została już głównie strona internetowa, a Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej ostatnie większe oświadczenie opublikował w marcu 2021 roku. Pozostają związki zawodowe, ale ich siła przebicia w skrajnie indywidualistycznej, zdominowanej przez neoliberałów polskiej akademii jest umiarkowana, a podejmowane przez nie inicjatywy – niemrawe. Wciąż można czytać przemyślenia naukowców w „Akademickiej Pauzie”, „Forum Akademickim” czy na rozproszonych blogach, niemniej z samego szlachetnego namysłu nie rodzą się konkretne działania – instytucja działa siłą starego rozpędu. Po okresie obywatelskiego rozkwitu, który obserwowaliśmy mniej więcej w latach 2013–2019, wróciliśmy do czasów, w których środowisko naukowe jest bezbronne – obecnie wobec neoliberalizmu na sterydach, tak jak wcześniej było bezbronne wobec budżetowej posuchy i skostniałych struktur.
Dlaczego nie mamy doskonałości naukowej
Środowiska wierzące w lewicowe wartości i niosące na sztandarach wrażliwość społeczną są oczywiście bardziej przejęte warunkami pracy i kosztami towarzyszącymi pracy akademickiej niż na przykład liberalne elity warszawskie. Te ostatnie przyjęłyby, że jako polskie społeczeństwo powinniśmy się bić o wysokie miejsce w rankingach naukowych (co często było definiowane wprost jako cel, na przykład przez dawniej wpływowego byłego rektora Uniwersytetu Warszawskiego Marcina Pałysa) za bardzo wysoką, a nawet wszelką cenę. Włodarze uczelniani doskonale wiedzą, którymi parametrami manipulować, by podnosić pozycję uniwersytetu – w myśl idei punktozy wymaga się na nich działalność zwieńczoną publikacjami w prestiżowych czasopismach, a w 2020 roku doszło nawet do fuzji Uniwersytetu Warszawskiego i Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, której jednym z jednoznacznych celów jest uwspólnienie dorobku naukowego w rywalizacji rankingowej. Czy jednak osiągamy chociaż tyle?
Jak wynika z dość bezradnego w swojej wymowie zestawienia na stronie Uniwersytetu Warszawskiego, „nasza” (czyli polskich uczelni) pozycja faktycznie podniosła się w porównaniu na przykład do pomiarów z 2017 roku, ale w dalszym ciągu zarówno w przypadku UW, jak i Uniwersytetu Jagiellońskiego mówimy w najlepszym razie o trzeciej lub czwartej setce, w zależności od zestawienia. Jednocześnie owe wygrane nie przekładają się na inne profity, takie jak chociażby pieniądze podnoszące komfort pracy – jak donosiły media w 2022 roku, na uniwersytetach narastają problemy kadrowe, a najmłodsi pracownicy naukowi, odpowiedzialni za lwią część niewdzięcznej, a zarazem niezbędnej pracy, zapadają na zdrowiu (zwłaszcza psychicznym) i odchodzą z uczelni. Tymczasem bez siły roboczej chętnej do czytania, analizowania tabel i baz danych, sprawdzania stanu odczynników, porządkowania obserwacji, wykonywania notatek ze spotkań zespołów (by podać tylko część czynności, które częściej niż profesorowie wykonują doktoranci i młode doktorki) dalszych olśniewających wyników do publikacji nie będzie.
Polskich naukowców blokują też czynniki strukturalne. Zacznijmy od tego, że czołowe środowiska akademickie, zgromadzone wokół pism i uczelni w Stanach Zjednoczonych i paru wybranych krajów europejskich, niekoniecznie są w ogóle zainteresowane tym, co dzieje się poza ich poletkiem. Rob Gruijters z uniwersytetu w Cambridge w 2021 roku na swoim Twitterze pokazał autorskie wyliczenia wskazujące na nadreprezentację badań prowadzonych w USA w trzech topowych czasopismach socjologicznych. Publikacje ze wschodniej Europy należały do najmniej licznych. Analiza nie była dość dogłębna, by wskazać, jakie schematy rządzą polityką publikacyjną tych czasopism, jednak sam fakt jednoznacznej, utrzymującej się dominacji jednego kręgu kulturowego nad innymi w przestrzeni teoretycznie rządzonej przez naukową doskonałość wskazuje, że badaczki spoza USA napotkają znaczne utrudnienia na swojej drodze.
W Polsce uwagę i finansowanie paradoksalnie uzyskać może być równie trudno. Główną instytucją finansującą granty naukowe (a więc pośrednio pisanie artykułów do czasopism naukowych, bo często to jest oczekiwany efekt grantów) jest Narodowe Centrum Nauki, rządowa agencja odpowiedzialna za organizację konkursów dla naukowców i rozdysponowanie środków na prowadzenie działalności naukowej. Dość złożony system recenzencki (wieloetapowość, anonimowość recenzentów, zaangażowanie ekspertów spoza Polski) NCN-u ma gwarantować uczciwość w ocenie wniosków o dofinansowanie oraz wysoką jakość i rzetelność oceny. Problem w tym, że – nawet jeśli uznamy, iż NCN rzeczywiście dobrze wykonuje swoją pracę w selekcji najlepszych – tak zwany przeciętny wskaźnik sukcesu wynosi 18 procent, co oznacza, że mniej niż jedna piąta wnioskujących otrzymuje upragnione środki. Jest to istotnie mniej, niż wynosi proporcja rzeczywiście dobrych wniosków, co przyznaje sama dyrekcja NCN-u. Co więcej, sami młodzi naukowcy, rywalizujący między sobą o środki, bywali niezadowoleni z otrzymanych recenzji – często były one bowiem wewnętrznie sprzeczne albo nie dostarczały merytorycznego uzasadnienia negatywnej decyzji.
Reformy Kudryckiej, Kolarskiej-Bobińskiej i Gowina rozbudowały system parametryczny (w tym konkursów grantowych) i związaną z nim biurokrację. Nawet mimo rozrostu uniwersyteckiej administracji koszty tego procesu spadają na naukowców, którzy poza robotą merytoryczną muszą zajmować się obsługą papierów, analizowaniem znaczenia regulaminów konkursowych i porządkowaniem księgowości. Szczegółowy obraz tego zjawiska w Polsce przedstawiono między innymi w raporcie badaczy Nowego Otwarcia Uniwersytetu „Nie zostaje mi czasu na pracę naukową. Warunki pracy osób ze stopniem doktora zatrudnionych na polskich uczelniach” z 2016 roku, w którym w cytowanych wypowiedziach jak mantra powraca informacja o pisaniu wniosków grantowych. Podobny mechanizm obserwuje się zresztą w wielu badaniach naukometrycznych na całym świecie. W sytuacji stale niewystarczających środków dołożenie naukowcom obowiązków związanych z konkurowaniem między sobą i sprawozdawaniem wyników tego konkurowania prowadzi do sytuacji, w której system zjada własny ogon. Biurokracja miała zapewnić doskonałość naukową, ale stymuluje głównie do „doskonałości” biurokratycznej – to bowiem kompletność papierów i odpowiednia treść tabelek oceny pracowniczej zagwarantują naukowcowi byt, a nie jego namysł, wnikliwość czy oryginalność.
Gdy środowisko pracy naukowej staje się bardziej konkurencyjne (a więc: niestabilne, wymagające), na sile przybiera także dyskryminacja. Kamil Łuczaj w wywiadzie ze Staszkiem Krawczykiem dla Kontaktu z 2022 roku wspomina o tym, jak istotna wobec potencjalnego niepowodzenia w rozliczeniu konkursu grantowego jest poduszka bezpieczeństwa finansowego. Źródłem takiej poduszki jest na przykład zamożna rodzina. Jednocześnie możemy sobie wyobrazić, jak trudna w takim przypadku może być sytuacja osób z klasy ludowej. Z kolei raporty wewnętrzne Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu pokazują, z jak ogromnym trudem wiąże się kariera naukowczyń i jak trudno jest im pogodzić konkurowanie na rynku akademickim z zobowiązaniami opiekuńczymi. W każdym z tych obszarów ryzykujemy antymerytoryczną selekcją – kobieta czy syn brygadzisty mogą odpaść z uniwersytetu, nawet jeśli jakością swojej pracy naukowej znacząco wyprzedzają swoich kolegów. Konsekwencji tych samych błędów doświadczą oni bowiem znacznie dotkliwiej.
Nowe rozwiązania systemowe mają motywować naukowców do lepszych wyników, ale w obecnym wydaniu czynią akademię jeszcze bardziej niedostępnym, elitarnym miejscem, które w dodatku przestaje wypełniać swoje podstawowe zadanie rozbudowy korpusu rzetelnej wiedzy. System nakierowany na „doskonałość naukową” jest kosztowny i szkodliwy. Powstaje więc pytanie: czym go zastąpić?
Wylosujmy najlepszego
W rozbudowanym artykule „Niezamierzone konsekwencje punktozy jako wartości kulturowej polskiej społeczności akademickiej” z 2020 roku Konrad Kulikowski i Emil Antipow przytaczają propozycje walki z parametryzacją i punktozą formułowane na Zachodzie w momencie, w którym system ten w Polsce dopiero zaczynał krzepnąć. Cytują w nim między innymi Manifest z Leiden z 2015 roku podkreślający wagę jakościowej, środowiskowej oceny, potrzebę wewnętrznego zróżnicowania kryteriów oceny (to znaczy, że fizyk eksperymentalny powinien być oceniany przez pryzmat innych czynników niż tłumacz starożytnych manuskryptów), utrzymania wysokiej rangi badań lokalnych, krytycyzmu wobec wszelkich wskaźników oceny pracy naukowej czy transparentności procedury jej oceny. Część naukowców postuluje z kolei porzucenie wydawnictw naukowych i publikowanie wszystkich prac w wolnym obiegu, gdzie weryfikacja odbywałaby się środowiskowo i gdzie publikacja oznaczałaby tak naprawdę początek, a nie koniec wysiłku weryfikacji ustaleń naukowych.
To wszystko są jednak propozycje ostatecznie dość zachowawcze, a i tak trudne do wprowadzenia w Polsce 2023 roku, gdzie obywatelska kontrola pola akademickiego działa rażąco słabo, a sama nauka została rzucona na pożarcie skrajnym konserwatystom spod znaku Przemysława Czarnka i jako nagroda pocieszenia dla ważnego bastionu politycznego nie zostanie prędko wyzwolona. Tym większą mrzonką są marzenia nawet śmielsze, o odejściu od neoliberalizmu w nauce i dowartościowaniu w akademii tego, co twórcze, społecznie ważne i intelektualnie produktywne, nawet jeśli nie generuje materialnych zysków. W obecnej sytuacji być może najprostszy byłby zwrot ku losowaniu.
Losować w nowym systemie można by było wszystko: beneficjentów konkursów grantowych, czasopisma do sfinansowania, a nawet artykuły do publikacji czy osoby do obsadzenia kluczowych stanowisk (zarówno w radach ministerialnych, jak i uczelnianych). Jak wskazuje popularny artykuł z „Nature” z 2019 roku „Science funders gamble on grant lotteries” Davida Adama, tego typu rozwiązania są już testowane w Szwajcarii, Nowej Zelandii czy w Niemczech (które, notabene, manifestacyjnie wypisały się z globalnego wyścigu o doskonałość naukową i z mód parametrycznych). W przypadku Szwajcarskiej Narodowej Fundacji Nauki, rządowej agencji odpowiadającej za finansowanie badań, losowanie najczęściej stanowi jedynie etap procedury – wnioski o dofinansowanie grantowe muszą spełnić pewne merytoryczne minimum, ale później trafiają do wspólnej puli, o wyjściu z której decyduje już tylko szczęście. W międzynarodowym środowisku naukowym jest to obecnie gorący temat – system losowania może bowiem pomóc rozwiązać wiele problemów pola naukowego.
Po pierwsze, losowanie pozwala oszczędzić czas, pieniądze i wysiłek wszystkim zainteresowanym. Dla beneficjentów systemu grantowego zasoby zainwestowane w przygotowanie wniosku grantowego mogą być nawet pomijalne, jednak przegrani – zwłaszcza przegrani wielokrotnie – są na tym głównie stratni, zwłaszcza jeśli jakość recenzji pozostawia wiele do życzenia lub ich sytuacja życiowa wymusza dzielenie czasu pomiędzy naukę i inne aktywności. Z perspektywy systemu, w którym jest niski współczynnik sukcesu, oznacza to masę naukowców co najmniej jednokrotnie zaangażowanych w pracę, która nie przynosi żadnych efektów. Nawet częściowe losowanie pozwala ograniczyć te koszty – wnioski w tego typu procedurze mogą być bowiem krótsze, prostsze, a i do ich oceny angażuje się znacznie mniej osób.
Po drugie, co bardziej istotne, losowanie pozwala ominąć uprzedzenia recenzentów i tym samym chronić kobiety i mniejszości, na przykład etniczne, przed niesprawiedliwie surowymi ocenami. Ten sam parasol ochronny roztacza się także nad pomysłowymi, ale jeszcze niedoświadczonymi naukowcami, małymi uczelniami, osobami, które opanowały metodykę swojej dziedziny znacznie lepiej od konwencji gatunkowej wniosku grantowego et cetera. Losowanie jest ślepe, pozwala więc rozszczelnić system służący z definicji konkretnym środowiskom (na przykład przedstawicielom metropolitalnych ośrodków akademickich, w których pracują promotorzy i biurokraci znacznie lepiej zorientowani w grantowo-parametrycznej grze). Tworzy ono też więcej miejsca na koncepcje, które nie są częścią danej mody akademickiej lub zwyczajnie nie podobają się recenzentom ze względu na ich osobiste preferencje czy przyzwyczajenia myślowe. W systemie zawierającym element losowości znacznie łatwiej o faktyczną innowacyjność. Jak wskazuje między innymi badanie Shahara Avina z 2015 i 2018 roku, na dłuższą metę losowanie może zwiększać różnorodność nauki.
Z perspektywy własnych doświadczeń aktywistycznych bardzo popierałabym zwiększenie roli losowania także w uniwersyteckiej demokracji. Uczestnictwo w ciałach kolegialnych, radach dyscyplin, organach doradczych to zajęcie typowo profesorskie – tam bowiem wykuwa się politykę, a jednocześnie nie dostaje się za to punktów ani pieniędzy niezbędnych do utrzymania się w systemie. Wiele wyborów w polu akademickim, nawet jeśli formalnie bardzo demokratycznych, jest przeprowadzanych rytualnie – kandydaci często nie mają konkurencji i należą do wąskiego grona zainteresowanych działactwem (nie zawsze ze szlachetnych pobudek). Jeśli połączyć losowanie z niewielką gratyfikacją finansową za działalność społeczną, uniwersytety można by szybko i głęboko zdemokratyzować – ten mechanizm mógłby bowiem włączyć do władzy osoby, które nawet same siebie nie postawiłyby w sytuacji decydowania o urządzaniu pola akademickiego. Rotacyjność wniosłaby niezbędny powiew świeżości w zatęchłe uniwersyteckie mury. Udział takich osób we władzy byłby też nieobojętny dla przyszłego kształtu systemu akademickiego, w tym parametryzacji, organizacji warunków pracy et cetera i pozwoliłby na zwiększenie znaczenia tych aspektów, które są ważne dla młodszych stanów akademii.
W kontekście ewaluacji i finansowania badań nie wszyscy są jednak entuzjastami tego systemu. Jak relacjonuje Axel Phillips, ankiety prowadzone na naukowcach, na przykład w Dolnej Saksonii w Niemczech w 2021 roku, wskazują, że ci nie mają zaufania do procedury wyłącznej losowości i że pożądają oni jakiegoś elementu peer-review albo na etapie preselekcji, albo dokonywania decyzji. Czynnik ludzki postrzegają jako niezbędny przy wnikliwej, krytycznej ocenie wniosków. Losowanie może obniżać „morale” doświadczonych, uznanych naukowców (choć jednocześnie mniej doświadczeni wierzą, że rezultaty z elementami losowania mogłyby być bardziej sprawiedliwe i korzystne dla kobiet). Losowanie kłóci się z merytokratycznym wizerunkiem nauki i, w perspektywie części naukowców, uchyla furtkę do finansowania także złych projektów naukowych.
Przyznam jednak, że odnotowuję te zastrzeżenia z kronikarskiego obowiązku. Akademia w ogóle, a w Polsce szczególnie, znalazła się w głębokim kryzysie i – pomijając kolegów ministra Czarnka – nie zaspokaja potrzeb żadnej ze znaczących grup związanych z tym polem. Wytwarza potrzebną wiedzę mniej sprawnie, niż by mogła; nie sprawdza się jako miejsce pracy czy realizacji trudnej pasji; nie odpowiada na potrzeby dydaktyczne studentów. Jednocześnie entuzjazm środowiska na głębokie, koncyliacyjne reformy już się wyczerpał. System gnije powoli, nie niepokojony jakimkolwiek oporem. Eleganckie, proste i niskokosztowe rozwiązanie, które jednocześnie prowadzi do demokratyzacji, może być w tej sytuacji najbardziej odpowiednie. Nawet jeśli eksperymenty związane z losowaniem nie są ostatecznym remedium, mogą dać ludziom akademii niezbędny asumpt do zmiany. A przecież eksperymentalność i randomizacja należą do esencji procedury naukowej – nie powinniśmy się bać zastosowania jej na nas samych, skoro już ulegliśmy terapii szokowej arbitralnych liczb.
Za cenne wskazówki bibliograficzne dziękuję Staszkowi Krawczykowi.