Ekranizacja niemal zawsze upraszcza pierwowzór. Bywa, że znacznie go skraca, modyfikuje lub tylko się nim inspiruje. Czasami – nawet mimo daleko posuniętych ingerencji w treść literackiej podstawy – powstają w ten sposób arcydzieła, jak choćby „Popiół i diament”, „Czas Apokalipsy” czy „Lot nad kukułczym gniazdem”. W innych wypadkach rodzą się zaś filmowe nieporozumienia, takie jak „Jeszcze dzień życia” na podstawie książki Ryszarda Kapuścińskiego pod tym samym tytułem.
Twórcy filmu odżegnują się od słowa „ekranizacja”. Trudno jednak oglądać go w oderwaniu od literackiego pierwowzoru, skoro głównym bohaterem i narratorem jest Ryszard (przez miejscowych nazywany Ricardem), korespondent Polskiej Agencji Prasowej, który w latach 70. relacjonuje konflikt w Angoli, spotyka bohaterów książki Kapuścińskiego, wygłasza obfite cytaty z niej zaczerpnięte i pokazuje jako swoje fotografie zrobione przez reportera. A to, że twórcy chcieli, by z „tego filmu wyłaniała się historia korespondenta wojennego, depeszowca PAP-u, który dojrzewa do napisania książki” (twierdzi tak jeden z reżyserów, Damian Nenow), brzmi wręcz kuriozalnie. Ekranowy Ricardo nie przejawia bowiem zbytniego zainteresowania drugim człowiekiem, jego kulturą i spojrzeniem na świat. Zasługuje raczej na miano pierwszorzędnego łowcy przygód czy bohatera taniej literatury podróżniczej i ma niewiele wspólnego z Kapuścińskim. Sugestia, że ten film jest o nim, godzi w dobre imię cesarza reportażu znacznie dotkliwiej niż osławiona biografia Artura Domosławskiego „Kapuściński non-fiction”.
Reporter, który zabija bohaterów
Jesień 1975 roku. Portugalczycy po rewolucji goździków opuszczają luksusowe wille w Angoli i wracają do kraju. Na 11 listopada wyznaczono datę ogłoszenia niepodległości ostatniej afrykańskiej kolonii. Ale zanim nadchodzi ten dzień, w kraju wybucha wojna domowa, w której walczą popierane przez Amerykanów UNITA i FNLA z popieraną przez Kubańczyków MPLA. Wydarzenia z tego gorącego frontu zimnej wojny relacjonuje wysłannik Polskiej Agencji Prasowej, dla którego burzliwe narodziny niepodległej Angoli okazują się tematem na książkowy debiut (wcześniej Kapuściński publikował tylko krótkie teksty reporterskie, wydawane także zbiorczo, m.in. „Busz po polsku”, „Kirgiz schodzi z konia”, „Chrystus z karabinem na ramieniu”). W krótkich i rzeczowych depeszach dla PAP-u nie było bowiem miejsca, by opisać to, czego doświadczył i co tak mocno na niego wpłynęło.
Film „Jeszcze dzień życia” w przystępny sposób zarysowuje kontekst historyczny i pozwala zorientować się w sytuacji oraz rozkładzie sił nieco już dzisiaj zapomnianego konfliktu. Serwisy informacyjne mogłyby się tego od twórców uczyć. Są profesjonalnie zrealizowane animacje, wypowiedzi naocznych świadków, jest energetyczna ścieżka dźwiękowa. A w tym wszystkim – pewny siebie główny bohater. Indiana Jones to przy nim oferma. Kiedy wszyscy w popłochu opuszczają stolicę Angoli, Luandę, on rzuca nonszalancko, że jeszcze dzisiaj nic im nie grozi. Wie, bo ma swoje źródła. Kiedy chce wyjechać z zamkniętego miasta, przekonuje przypadkowo poznanego dziennikarza, by zaryzykował życie i zawiózł go bliżej południowego frontu. Oczywiście po drodze zostają ostrzelani i cudem unikają śmierci. Z opresji wybawia ich piękna Carlotta. Kiedy Ricardo chce dotrzeć do najdalej wysuniętego na południe przyczółka frontu, korumpuje jednego z dowódców, by wysłał go tam właśnie w eskorcie żołnierki, w której się zauroczył. Kiedy ona ginie, polski reporter jest zdruzgotany. Nie przeszkadza mu to jednak przekonać kolejnego Angolańczyka, by zabrał go – tym razem bez eskorty, zwykłą osobówką – w tę samą śmiertelnie niebezpieczną podróż. W końcu jest korespondentem, musi zdobyć informacje, zrobić wywiad z legendarnym dowódcą. A że naraża przy tym życie nie tylko swoje, lecz także innych ludzi? No cóż, jest wojna i trzeba to wliczyć w koszty…
Oto zarysowana w dużym skrócie wersja „korespondenta wojennego, który dojrzewa do napisania książki” okiem Damiana Nenowa i Raúla de la Fuente. Wersja od początku do końca niezgodna z treścią książki „Jeszcze dzień życia”, a przede wszystkim niezgodna z życiową misją i przesłaniem płynącym z całej twórczości Ryszarda Kapuścińskiego.
Co różni Ryszarda od Ricardo
I
W swojej wersji wydarzeń polski reporter nie rozwodzi się nad tym, jak opuścił Luandę i dotarł do położonej na południu Bengueli. Opowiada jedynie o trudnościach ze zdobyciem przepustki oraz tłumaczy, że wizyta w każdym z napotkanych po drodze posterunków strażniczych była jak rosyjska ruletka, ponieważ członkowie MPLA witali się słowem „camarada”, natomiast FNLA i UNITA: „irmao” (‘bracie’). Pomyłka mogła kosztować życie. A na tak ubogiej wojnie żołnierze nie mieli mundurów (często nie mieli nawet butów) i nie sposób było odróżnić, do kogo należy posterunek. Poza zagrożeniem Kapuściński opisał też jednak bogate obyczaje, które panowały w tych pozornie nieprzyjaznych miejscach.
W filmie Ricardo i jego kompan jadą na południe drogą usłaną trupami. Wpadają w zasadzkę, ktoś otwiera do nich ogień bez pytania. W obliczu nieuchronnej śmierci reporter próbuje ratować sytuację słowem „camarada”, co przypieczętowuje wyrok – nie tylko na Polaka, lecz także na drugiego człowieka. Wtedy znikąd pojawia się Carlotta, która wybawia z opresji bezbronnych dziennikarzy.
Tymczasem w książce po opisie posterunkowej obyczajowości cała ta podróż zostaje skwitowana jednym zdaniem: „Wędrując tak od posterunku do posterunku, w przemiennym rytmie lęków i radości, dotarłem do Bengueli”. Ani słowa o tym, z kim jechał Kapuściński, ani słowa o strzelaninach i narażaniu cudzego życia.
II
W Bengueli Kapuściński poznaje dziennikarza Luisa Alberto. Przyleciał tu z Lizbony, by zrealizować materiał dla portugalskiej telewizji. W wersji filmowej nie był w stanie namówić lokalnego dowódcy, aby ten wysłał go z eskortą jeszcze dalej na południe. Do akcji wkracza więc Ricardo, który nie tylko przekupuje wysokiego rangą żołnierza, lecz także namawia go, by w niebezpieczną podróż posłał z nimi Carlottę. Piękna Angolanka, która w jednej z poprzednich scen uratowała reporterowi życie, tym razem zginie. A „dojrzewający do napisania książki depeszowiec PAP-u” będzie ewidentnie współwinny jej śmierci.
Tymczasem w wersji literackiej to Kapuściński pierwszy rozmawia z dowódcą frontu, Montim. Wkrótce przybywa portugalska ekipa telewizyjna, której szefem jest Luis Alberto – jak się okazuje, znajomy Montiego z dawnych lat. Dziennikarze wspólnie przekonują dowódcę, by wysłał ich bliżej frontu. A on, chcąc sprawić im przyjemność, do eskorty wyznacza piękną Carlottę, którą Ryszard widzi wtedy po raz pierwszy. Zgodnie z umową dziewczyna jedzie z dziennikarzami do Balombo, niedawno zdobytego miasteczka w lesie, a wieczorem ma razem z nimi wrócić. W ostatniej chwili wysiada jednak z samochodu i decyduje się zostać na noc – i właśnie tej nocy ginie. Jak pisze Kapuściński: „Wszyscy jesteśmy winni tej śmierci, ponieważ zgodziliśmy się, żeby Carlotta została, a mogliśmy kazać jej wrócić”. Ale czy oni – zagraniczni dziennikarze – rzeczywiście mogli kazać jej wracać?
Ich obecność miała wpływ na przebieg wydarzeń – gdyby nie oni, Carlotta nie pojechałaby tego dnia do Balombo. Ale nie tylko polski reporter przekonywał do tej wyprawy Montiego, wcale nie musiał go przekupywać i to nie on wybierał eskortę. De facto więc to nie on posłał ją na śmierć, jak miało to miejsce w filmie.
III
Indiana Jones dziennikarstwa nie widzi również przeszkód, by w kolejnej scenie po śmierci Carlotty, której czuje się współwinny, przekonać przypadkowego żołnierza, aby ruszył z nim w tę samą niebezpieczną podróż. I nie trzeba do tego wcale zgody zwierzchnika. Ricardo wsiada do samochodu żołnierza i jadą na zatracenie, byle tylko dotrzeć do legendarnego Farrusca. Bo jaśnie oświecony polski reporter od początku filmu wie, że dzięki temu człowiekowi będzie miał najlepszy materiał na temat angolańskiego konfliktu. I począwszy od wyjazdu z Luandy robi wszystko (na przykład naraża innych ludzi na śmierć), aby znaleźć się w Pereira de Eca – najdalej wysuniętym na południe przyczółku frontu, gdzie stacjonuje comandante Farrusco.
Tymczasem w książce do tej pory nie pada nawet nazwisko słynnego dowódcy. Na południe od Bengueli Kapuściński rusza najpierw samolotem – do Lubango, gdzie znajduje się siedziba sztabu frontu południowego – a w dalszą drogę zabiera go nie szaleniec w osobówce, lecz „ciężarówka wyładowana do granic wytrzymałości karabinami, skrzynkami amunicji, beczkami benzyny i workami mąki. Na szczycie tego ładunku siedziało sześciu żołnierzy”. Ten transport, z reporterem bądź bez niego, i tak pojechałby w kierunku Pereira de Eca. Nikt nie narażał tu życia na życzenie polskiego łowcy przygód.
W przeciwieństwie do zdeterminowanego i pewnego siebie Ricardo sam Kapuściński nie znał nawet celu swojej podróży. „Byłem w kłopotliwej sytuacji, bo nie wiedziałem, dokąd jedziemy, a nie wypadało mi się do tego przyznać. Diogenes [dowódca ekspedycji – przyp. red.] mógłby pomyśleć – jak to, nie wie? To po co tu jest, po co jedzie? Jedzie i nie wie, dokąd jedziemy? A ja rzeczywiście nie wiedziałem” – pisał.
O comandante dowiedział się wszystkiego dopiero wtedy, kiedy do niego dotarł. Możliwe, że wcześniej nawet o nim nie słyszał, a już na pewno nie był nim całą drogę zafascynowany niczym Marlow Kurtzem w „Jądrze ciemności”. Tymczasem chyba właśnie taką relację między oboma mężczyznami usilnie budują twórcy filmu.
W Pereira de Eca Kapuściński rzeczywiście rozmawiał z dowódcą, ale to nie od niego dowiedział się o inwazji wojsk RPA ani tym bardziej nie oglądał jej na własne oczy. Opowiedział mu o tym syn kobiety wypiekającej chleb. Polski reporter nie uciekał też samochodem podczas ostrzału i nalotu śmigłowca, lecz wyjechał, korzystając z względnego spokoju w godzinach okołopołudniowych, kiedy angolański skwar był tak wielki, że nawet żołnierze opuszczali posterunki i kryli się w cieniu. Nie było w tym nic z filmów akcji, takich jak „Jeszcze dzień życia”.
Kapuściński à rebours
Nie ma sensu wymieniać wszystkich różnic między ekranizacją a pierwowzorem, tym bardziej że wiele z nich nie ma większego znaczenia dla historii i nie zniekształca przesłania ani wizerunku Kapuścińskiego. Na przykład fakt, że tytułowy „Jeszcze dzień życia” to wcale nie cytat z Farrusco, właściwie niczego nie zmienia. Wierność literackiej podstawie niekoniecznie jest w kinie cnotą, a bywa i grzechem. Jednak odstępstwa od oryginału wypaczające sens opowieści autobiograficznej i oczerniające jej autora (a jest ich w filmie więcej niż trzy opisane tu sytuacje) to co najmniej wątpliwa etycznie strategia twórcza.
Filmowy Ricardo jest typowym bohaterem komercyjnego kina akcji. To zaradny cwaniak, który „ma swoje źródła” i potrafi przekonać nawet najbardziej wpływowych ludzi, by dali mu to, czego pragnie. A pragnie zdobywać informacje – najlepiej jako pierwszy i jedyny – oraz dzielić się nimi ze światem za pośrednictwem PAP-u. Jest uparty i zdeterminowany. Intencje ma szlachetne, ale to wojna i jakoś tak wychodzi, że do celu dochodzi po trupach. Dosłownie.
Widząc ten montaż atrakcji i klisz kina akcji, Kapuściński musi przewracać się w grobie. W wydanej po jego śmierci książce „To nie jest zawód dla cyników” tak diagnozował kondycję współczesnego mu dziennikarstwa: „Fundamentem naszego zawodu było zawsze poszukiwanie prawdy, informacja posiadała wartość, jeśli dawała świadectwo prawdzie. Wiele razy informacji używano jako broni w walce politycznej, w walce o wpływy, o władzę. Dzisiaj jednak, gdy do mediów wszedł wielki kapitał, tropi się wyłącznie to, co atrakcyjne, lub to, co można sprzedać. Najprawdziwsza informacja nie ma żadnej wartości, jeśli nie jest w stanie zainteresować odbiorcy, który, swoją drogą, staje się coraz bardziej kapryśny”. Jak widać, ta choroba trawi również kino, które chętnie karmi się atrakcją i nawet opowiadając o Kapuścińskim, wolało uciekać od prawdy. Jej potencjał komercyjny był zapewne zbyt mały.
W ten sposób Damian Nenow i Raúl de la Fuente zmienili cesarza reportażu w bohatera taniej literatury podróżniczo-przygodowej. Książka „Jeszcze dzień życia” to opowieść o burzliwych narodzinach niepodległej Angoli, o mentalnym i materialnym confusão, o dramatach i strachu zwykłych Angolańczyków oraz bohaterskich czynach tych, którzy wyrastali ponad przeciętność. Kapuściński starał się wcielać w życie metodę przysłowiowej muchy na ścianie. Przebywał w opisywanym miejscu na tyle długo, by się w nie wtopić. Próbował pokazywać odległy i wówczas niemal zupełnie nieznany świat z perspektywy ludzi, którzy spędzają w nim życie, z perspektywy ich codzienności, wystrzegając się europocentryzmu i okcydentalizmu. Żołnierz był dla niego po prostu żołnierzem, a sprzątaczka sprzątaczką. Słuchał ich, starał się zrozumieć i pokazać świat ich oczami. Ich kolor skóry, narodowość, wyznanie czy orientacja seksualna nie miały nic do rzeczy. Kluczowe były ich uczucia, doświadczenia i przemyślenia.
W filmie natomiast czarnoskórzy Angolańczycy – może z wyjątkiem Carlotty – pozbawieni są ludzkich uczuć. Odczuwa je tylko Ricardo, a od czasu do czasu mogą się też udzielić jakimś śniadym (broń Boże czarnoskórym) mężczyznom. W książce czuć, że przydrożne posterunki budzą lęk u wszystkich; w filmie obawia się ich wyłącznie dzielny biały reporter, który co chwila przeżywa niezwykłe przygody, pokonuje niebywałe trudności i ledwie uchodzi z życiem. Jest dzielny i zaradny, żeby nie powiedzieć – przebiegły. To do niego strzelają i cudem wychodzi cało z opresji; to wyrusza w samobójczą podróż na front z niepoczytalnym ekscentrykiem, który niczego się nie boi (czarnoskórzy nie czują strachu) i driftuje na podwórku u comandante Farrusco w najniebezpieczniejszym zakątku Angoli; to w ostatniej chwili ucieka przed wojskami RPA, które właśnie rozpoczęły oblężenie. Zwyczajni Angolańczycy i ich problemy stanowią jedynie tło jego wspaniałej ekspedycji. Nie mają podmiotowości. Albo mu pomagają, ryzykując życie, albo mu przeszkadzają i w związku z tym giną lub zostają przekabaceni, by jednak mu pomóc. Są tekturowi. Ich perspektywa go nie interesuje. Angola go nie interesuje. Nawet Afryka go nie interesuje. Ricardo interesują tylko informacje. I zrobi wszystko, by je zdobyć, a potem obwieścić światu.
Tymczasem w książce Kapuściński nie skupia się na sobie, ponieważ żaden szanujący się reporter nie pisze o tym, jak bardzo było trudno, jak gorąco i że się skaleczył, ale jednak dał radę, bo jest taki dzielny. Opisuje świat z perspektywy ludzi, którzy w nim żyją. Musi go poczuć, musi uczestniczyć w wydarzeniach, by wykonywać swoją pracę rzetelnie i uczciwie. Dlatego – mimo śmiertelnego ryzyka – podróżował na południe Angoli. W końcu tam też ktoś mieszkał, lękał się, walczył i ginął. „Chciałbym tam pojechać, bo uważam, że nie powinienem pisać o ludziach, z którymi nie przeżyłem chociaż trochę tego, co oni przeżywają” – twierdził polski reporter.
Opowieść o białym człowieku w Angoli zamiast opowieści o samej Angoli, jej mieszkańcach i trudach ich życia jest sprzeczna z ideałami cesarza reportażu. W książce „To nie jest zawód dla cyników” Kapuściński pisał: „Być dobrym dziennikarzem, to zniknąć, zapomnieć o własnym istnieniu. W tym sensie żyjemy tylko dla innych, istniejemy, by dzielić ich problemy, rozwiązać je albo przynajmniej opisać”. Kapuściński nie podróżował po to, by przeżywać przygody, lecz przeżywał przygody przy okazji poznawania innych ludzi. Spotkanie z Innym uważał za jedno z najważniejszych wyzwań, przed którymi stajemy jako ludzie. „Droga jest tak ważna, ponieważ każdy na niej krok zbliża nas do spotkania z Innym. Bo po to właśnie jesteśmy w drodze. Czy inaczej dobrowolnie narażalibyśmy się na trudy, podejmowali ryzyko wszelkich niewygód i niebezpieczeństw?” – pytał w książce „Ten Inny”.
Marcel to przewidział
Sonda uliczna to chyba najbardziej znienawidzona przez dokumentalistów forma dziennikarstwa. W 1986 roku Marcel Łoziński w filmie „Ćwiczenia warsztatowe” pokazał, jak łatwo jest zmanipulować zebrany w ten sposób materiał. W 2018 roku Damian Nenow i Raúl de la Fuente umieszczają w swoim filmie wypowiedzi ludzi, o których pisał Kapuściński. Jednym z nich jest Luis Alberto, który wspomina, jak Polak rozpaczał po śmierci Carlotty. Wywołuje to silny efekt, ponieważ uwiarygadnia animację i przypomina o bogactwie rzeczywistości stojącej za uproszczonymi rysunkami. Równocześnie jednak uwiarygadnia także fałszywy kontekst przedstawiony w animowanej wersji „Jeszcze dnia życia”. Zmanipulowany w ten sposób materiał filmowcy nazywają hybrydą dokumentu i animacji. Z dokumentem ich film ma zaś mniej więcej tyle wspólnego, co ekranowy Ricardo z prawdziwym Ryszardem. Dotarcie do bohaterów książki i nagranie z nimi pobieżnych rozmów to może dokumentacja, ale jeszcze nie dokument. A wyrwanie cytatów z kontekstu i dopasowanie do własnej opowieści w taki sposób, by potwierdzały zniekształconą wersję wydarzeń, pachnie propagandą.
W filmie „Jeszcze dzień życia” ta propaganda ma charakter mitotwórczy. Damian Nenow i Raúl de la Fuente stawiają pomnik dzielnemu reporterowi z Polski, który przezwyciężał liczne trudności i ryzykował życiem, by informować świat o tym, co się dzieje na jednym z kluczowych frontów zimnej wojny. Mało tego – Ricardo odgrywa w tym konflikcie niebagatelną rolę. Opowiada się po jednej ze stron i rezygnując z dziennikarskiej sławy, nie wysyła do PAP-u najbardziej sensacyjnej depeszy, przez co decyduje o losach angolańskiego narodu oraz wpływa na globalny układ sił. Po tym wszystkim to już musiał „dojrzeć do napisania książki”. Szkoda tylko, że i o tym heroicznym czynie sam Kapuściński nie wspomniał.
Być może nie mógł. Choć wolę wierzyć, że nie chciał, bo pisał nie o sobie, lecz o Angoli. Tak samo jak wolę wierzyć, że te depesze naprawdę istniały, a nie zostały wymyślone przez filmowców, by „powiększyć” zasługi reportera.
Drugi przewrót w grobie
Wygląda na to, że twórcy filmu „Jeszcze dzień życia” zapewnili Kapuścińskiemu nieoczekiwaną pośmiertną gimnastykę. Pierwszy raz przewracał się w grobie, kiedy poznał swój zamerykanizowany wizerunek Indiany Jonesa dziennikarstwa. Drugi raz, kiedy dowiedział się, że za dystrybucję filmu upowszechniającego ten fałszywy wizerunek (by nie powiedzieć wprost: filmu oczerniającego) odpowiada Next Film, czyli – o ironio! – Agora. Wydawca „Gazety Wyborczej”, którą obok PAP-u cesarz reportażu uważał za swoje miejsce w polskich mediach.
Wypada zapytać: czy dobra passa filmu – z pokazami na MFF w Cannes i nominacją do Europejskiej Nagrody Filmowej na czele – to powody do dumy, bo polska animacja rośnie w siłę i święci międzynarodowe sukcesy? A może raczej do rozpaczy, bo film rozpowszechnia wypaczony wizerunek jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy, dając fałszywe świadectwo jego życiowej misji oraz przesłania, które płynie z jego twórczości? Mnie jest bliżej do rozpaczy.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.
***
Polecamy także: