W moim poprzednim tekście pisałam o rozczarowaniach nową dyrekcją Warszawskiej Opery Kameralnej i frustracjach jej bywalców. Dzisiaj w pewnym sensie aktualizacja informacji, czyli co się zmienia i czego możemy w tym sezonie oczekiwać.
Niecały miesiąc temu odbyła się w WOKu prapremiera opery Michała Dobrzyńskiego „Operetka”, na podstawie dramatu Witolda Gombrowicza. Patronem projektu została Rita Gombrowicz, a premierze towarzyszyły liczne wydarzenia – spotkania, wystawa i panele dyskusyjne.
Współczesne prapremiery przyjmowane są zwykle z dreszczem emocji z uwagi na fakt, iż absolutne hity operowe to prawie wyłącznie kompozycje sprzed kilku wieków. „Nowa opera” brzmi nieco oksymoronicznie. A jednak oksymoronem wcale nie jest – wręcz przeciwnie. Na przykład „Operetka” to idealnie skomponowane dzieło, w którym nic się z niczym nie kłóci. To, co przede wszystkim mnie w niej zachwyciło, to jej cudowna spójność. Harmonia tekstu, muzyki, gry aktorskiej. Tego właśnie bardzo często brakuje współczesnym inscenizacjom. Michał Dobrzyński mówił w jednym z wywiadów przed premierą, że komponując, zastanawiał się, co by zrobił na jego miejscu Gombrowicz i że chciał, by jego muzyka była jak najbardziej „gombrowiczowska”. I słychać to w każdym dźwięku. „Operetka” jest na wskroś współczesna, niełatwa w odbiorze, dysonansowa, miejscami wręcz drażniąca – czyli dokładnie taka, jak twórczość Gombrowicza. Jest naprawdę odpowiedzią na pytanie, jak by wyglądał Gombrowicz w wersji operowej. To niezwykły sukces dla kompozytora.
Ale jeszcze większym sukcesem jest stworzenie koherentnego spektaklu, który ma początek, koniec, sens i znaczenie. Spektaklu, w którym wszystkie elementy grają ze sobą i są sobie nawzajem potrzebne. Spektaklu, w którym scenografia i kostiumy nie są zbędnym dodatkiem, w którym cała obsada jest świetna, zarówno pod względem aktorskim, jak i technicznym… Spektaklu takiego, jak „Operetka”. I chociaż daleko mi jeszcze do entuzjazmu widza wspomnianego pod koniec wywiadu udzielonego przez Jerzego Lacha Onetowi, chociaż dalej bronić będę niezastępowalnych inscenizacji Ryszarda Peryta i pewnie do grobowej deski postulować będę o pielęgnowanie schedy po Stefanie Sutkowskim, to po premierze „Operetki” po raz pierwszy z ręką na sercu mówię: dobra robota, panie dyrektorze.
Na szacunek zasługuje już samo promowanie współczesnych twórców operowych, bo jest to gatunek nieszczególnie modny i kojarzący się chyba większości ludzkości jedynie ze sztywnym koczkiem Marii Callas. Tymczasem dzięki swojej kompleksowości opera jest niesamowitym środkiem artystycznego wyrazu, angażującym wielu artystów i stwarzającym prawie nieskończone możliwości twórcze. „Operetka” jest dużym krokiem do realizacji ambicji dyrektora Jerzego Lacha (do tej pory raczej tylko deklarowanych, nie licząc wystawień w ramach projektu Scena Młodych, które traktowane są raczej jako dodatek do „prawdziwego repertuaru”), by wprowadzić na scenę WOKu nowe dzieła i umożliwić rozwój „młodym, zdolnym”. Po „Operetce” zapowiedzi opery opartej na historii Anny Grodzkiej przestały brzmieć dla mnie jak nieśmieszny żart, a zaczęły intrygować.
Warszawska Opera Kameralna ma ogromny potencjał – entuzjastyczną widownię, wieloletnią renomę, malutki format, nadający jej jakiejś elitarności, słodyczy, pewnej z góry założonej niekomercyjności, a przede wszystkim wspaniałych artystów. I pisząc „artyści” nie mam na myśli jedynie gwiazd (takich jak Anna Radziejewska czy Jan Jakub Monowid, którzy jak zawsze, tak i w „Operetce” zachwycają swoim warsztatem, ekspresją i charyzmą sceniczną), ale cały zespół – począwszy od orkiestry, przez chór i solistów, na mimach skończywszy. Naprawdę mocną stroną WOKu jest możliwość wyselekcjonowania bajecznie dobrych obsad, tak jak to miało miejsce w „Operetce”, w której absolutnie nikt nie był choćby średni.
Jednak mimo całego zachwytu tą udaną premierą, ciągle nie potrafię wyzbyć się nostalgii za dawnym, konserwatywnym WOKiem. I chociaż dzięki „Operetce” jestem całkowicie „na tak”, jeśli chodzi o nowe projekty, to ciągle żywię nadzieję, że na nowych torach artystycznych znajdzie się miejsce dla tradycyjnych wystawień i ich konserwatywnych fanów.
Dlatego mam mieszane uczucia co do repertuaru zbliżającego się XXV Festiwalu Mozartowskiego. Z niepokojem spoglądam na zapowiadaną na 11 czerwca premierę „Wesela Figara” (bo czort wie, cóż z tego będzie), złym okiem łypię na widniejące w repertuarze „Uprowadzenie z Seraju” w reżyserii Eweliny Pietrowiak (inscenizacyjny potworek, do obejrzenia 19 i 20 czerwca), ale niezmiernie cieszy mnie fakt, że na XXV FM znów zobaczyć będzie można stary, dobry „Czarodziejski Flet”. Mimo że w zeszłym roku znowelizowano „Flet” i zaprezentowano plenerową wersję w nowej reżyserii, teraz zdecydowano się na powrót do mającej ponad dwadzieścia lat inscenizacji Ryszarda Peryta, ze scenografią i kostiumami Andrzeja Sadowskiego. Nie wiem, czy to ze względu na słabe recenzje, czy może inne powody, w każdym razie oznacza to chyba, że dyrekcja nie jest ortodoksyjna w swoich poczynaniach i dopuszcza powrót do starej wersji po nieudanej próbie zmiany. A to dobry znak.
Bardzo miłą niespodzianką było dla mnie także pojawienie się biletów studenckich na XXV Festiwal Mozartowski (w rozsądnej cenie 30 złotych). Byłoby jeszcze wspanialej, gdyby kiedyś powróciła do WOKu formuła wystawiania wszystkich dzieł scenicznych Mozarta w jednym sezonie, jak to bywało niegdyś i co czyniło Festiwal i Operę Kameralną unikatowymi na skalę światową.
Póki co zachęcam do tłumnego przybywania na XXV Festiwal Mozartowski, którego program znajdziecie tu. Szczególnie polecam wspomniany już „Czarodziejski Flet” (naprawdę jest czarodziejski!), mojego ukochanego „Don Giovanniego” (jedna z najlepszych inscenizacji w ramach Festiwalu Mozartowskiego), a także tryptyk „Lo sposo deluso”/„Der Schauspieldirektor”/„L’oca del Cairo”, czyli spektakl składający się z niedokończonych dzieł Mozarta. Poza tym namawiam do obejrzenia „Operetki” (spektakle 29 i 30 maja) i przekonania się, że opera to wciąż żywa i bardzo aktualna forma.
Nie ulega wątpliwości, że do Kameralnej wciąż warto chodzić i że jeszcze nie raz, jak kiedyś pięknie określiła muzyczne doznania Olga Pasiecznik, będzie dzięki niej można odbyć wędrówkę w duchowe Himalaje. Kto się wybiera?