Na początku marca Organizacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła, że globalny kryzys humanitarny przekroczył poziom tego z połowy lat 40. Wtedy największym problemem były rzesze osób wysiedlonych i uchodźców. Wśród nich znaleźli się liczni Niemcy oraz uratowani Żydzi, którzy poszukiwali bezpiecznego domu; ich łączna liczba mogła wynosić od dwóch do ponad czternastu milionów. Minęło siedemdziesiąt lat, ale historia wciąż ogląda się za siebie – dzisiaj tematem numer jeden są sami uchodźcy. W swoim najnowszym raporcie ONZ mówi o 128 milionach osób, które potrzebują pomocy. W tym samym czasie liczba ludzi na świecie „tylko” się potroiła.
Podobnie wzrósł koszt akcji humanitarnych, który ONZ szacuje obecnie na 22,2 miliarda dolarów. Suma ta przez ostatnie dwa lata utrzymywała się na mniej więcej stałym poziomie, ale w latach 90. misje humanitarne porównywalne do dzisiejszych kosztowały prawie jedenaście razy mniej. Wojna za wojną, długie kryzysy polityczne, klęski głodu – wszystko to sprawiło, że dla obecnych potrzeb wyzwaniem jest znalezienie analogii pokazującej skalę problemu. Zmienił się także typ pomocy, która składa się na misje humanitarne. Po latach krytyki przepływu pieniędzy na konto brutalnych rządów, łamiących prawa człowieka, misje w dużej mierze skupiają się na zatrudnianiu pracowników medycznych i innych pomocników działających „na miejscu”.
Mimo wszystko – spróbujmy porównać. Tylko w 2016 roku akcja humanitarna ONZ w Sudanie objęła ogólną pomocą pediatryczną 1,2 miliona kobiet i dzieci – to ponad połowa mieszkańców Warszawy! Koszt całej operacji wyniósł około 250 milionów dolarów i obejmował przede wszystkim walkę z objawami niedożywienia wśród dzieci. Przy tym braki w finansowaniu nadal były na tyle poważne, że partnerzy humanitarni – zwłaszcza organizacje pozarządowe – ciągle zmniejszali zakres działania. W Darfurze zmuszeni byli do zamknięcia kliniki, co pozbawiło tysiące osób podstawowej opieki zdrowotnej. Aby ratować życie i zdrowie dzieci na wydziałach ogólnopediatrycznych w Sudanie, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy musiałaby w tym roku grać przez dziesięć dni, a Donald Tusk zamiast organizacji spotkania z najskuteczniejszym licytantem musiałby przyjąć w swoim gabinecie cały tłum gości.
Co nam jednak z porównania kwot, skoro WOŚP od pomocy humanitarnej ONZ różni się znaczącym szczegółem – łatwością wpłacenia pieniędzy? W żaden ze styczniowych weekendów nie znajdziemy wolontariuszy stojących po kilka godzin z puszkami, aby zebrać pieniądze na pomoc dzieciom i kobietom w Sudanu. Z doświadczenia wiem, że nawet pod siedzibą organizacji z Nowym Jorku nie dostanie się naklejki-serduszka za wrzucenie monet do puszki. Ba, w żadnym z popularnych portali nie można wylicytować kolacji z topowym piłkarzem ani zabawnego zdjęcia.
A jednak od kilku lat indywidualni darczyńcy stanowią trzon finansowania globalnych akcji humanitarnych – przede wszystkim dzięki znaczącym kampaniom fundraisingowym. Każdy, kto miał okazję obserwować działalność ludzi z działu fundraisingu w polskim UNICEF, wie, że przypomina ona raczej sprawnie naoliwioną maszynę niż grupkę aktywistów oddanych idei. Podobnie jak Greenpeace czy Amnesty International, agenda ONZ stawia na fundraiserów, którzy przekonują przechodniów do wsparcia organizacji i podpisania polecenia zapłaty na jej konto. Największą skuteczność zarówno w skali światowej, jak i polskiej mają zbiórki na działania związane z katastrofami naturalnymi.
Autorzy ostatniego raportu ONZ zauważają, że ta tendencja nieco się zmienia, głównie dzięki konfliktowi w Syrii. Do pomocy ofiarom wojny cegiełkę – chociaż aby dobrze oddać rozmiary wkładu, powinno się raczej pisać o cegle – dołożyły właśnie osoby prywatne. Darczyńcy tacy (w większości indywidualne osoby, nie organizacje) zebrali łącznie kwotę 398 milionów dolarów na wsparcie ofiar kryzysu w Syrii w 2015 roku. To stanowi aż 6 procent wszystkich zebranych w tamtym roku funduszy.
Chociaż kwota wydaje się imponująca, globalną społeczność stać na więcej. W mobilizowaniu zbiórek na akcje humanitarne ONZ okazuje się pozostawiony daleko w tyle przez gwiazdy Internetu. Na początku marca jeden z gigantów wpływu w nowych mediach, Jerome Jarre, opublikował na Twitterze wezwanie do publikacji hashtagu #TurkishAirlineshelpSomalia. Cel? Zdobyć samolot, który przewiezie wodę i żywność ze Stanów do Somalii, dotkniętej największym głodem w historii kraju. Wiralowa, spontaniczna kampania dotarła do linii lotniczych, a te zgodziły się nie tylko na jednorazową akcję przetransportowania sześćdziesięciu ton produktów, ale wręcz na wielomiesięczną współpracę. Sam Jarre wydawał się zaskoczony skalą, jaką osiągnął projekt (wśród komentarzy sceptyków znalazły się „rzucenie się na głęboką wodę” czy „szaleństwo”), ale to, co zaskoczyło go jeszcze bardziej, to ogromny sukces zbiórki dwóch milionów dolarów przeznaczonych na zakup żywności w USA i wody w Somalii. W niespełna cztery dni kilkadziesiąt tysięcy darczyńców, w większości osób prywatnych, zebrało niezbędną kwotę.
Być może ONZ powinna wziąć sobie do serca otaczającą nas rzeczywistość – żeby realnie pomagać, trzeba dostosować informacje o zbiórkach do współczesnego języka. Do tej pory wśród ambasadorów akcji społecznych i humanitarnych były gwiazdy wielkiego formatu jak Emma Watson czy Leonardo DiCaprio, którzy faktycznie mają za sobą miliony wielbicieli. Jednak ich sława nie opiera się na ciągłym zaangażowaniu społeczności fanów, przyzwyczajonych do reagowania na wszystko, co wspomniane postacie robią. Nowe gwiazdy, nowe narzędzia (które należałoby przypisać raczej do obecnej dekady niż po prostu do XXI wieku) stwarzają szansę na to, że globalna komunikacja spełni aspiracje ONZ.
To wciąż kropla w morzu światowych potrzeb – we wspomnianym tempie niezbędne 22 miliardy organizacja zbierałaby ponad dwanaście lat. Wygląda jednak na to, że odzew Jarre’a był spontaniczny, a za jego działaniem nie stała skrupulatnie zaplanowana, profesjonalna kampania. Wezwanie do zbiórki poruszyło wrażliwość zarówno młodych fanów na Twitterze i Snapchacie, jak i całej „globalnej wioski” niezależnie od wieku.
Zwycięstwu z mediów społecznościowych wydaje się przeczyć bezsilność, którą wielu czuje na widok kolejnych informacji o katastrofach humanitarnych. To żółta kartka dla mediów, przyzwyczajonych do opisywania organizacji wielkich akcji humanitarnych jako nieosiągalnej dla pojedynczych osób. I rzeczywiście wpłata pięciu złotych nie zatrzyma szalejącego głodu i nie zakończy światowych konfliktów. Jednak jeśli pieniądze przekaże kilkumilionowa społeczność, będzie to już oznaczało sporą zmianę w filozofii przepływu kapitału między bogatą północą a południem, o czym świadczą statystyki ONZ (a co my w lokalnej skali widzimy rokrocznie w trakcie finału WOŚP).
Równocześnie nawet najbardziej wytrwali darczyńcy nie są w stanie zapewnić pełnej pomocy, która niekoniecznie jest łatwo mierzalna. Zapewnienie długotrwałego wsparcia na miejscu, asystowanie w budowie schronów i szpitali czy wynalezienie innowacyjnej metody budowy (tak jak zrobiła to IKEA we współpracy z biurem Wysokiego Komisarza ds. Uchodżców) wymaga długofalowej strategii rozszerzania pomocy humanitarnej i różnicowania sposobów jej finansowania. W tym duchu ONZ od wielu lat zwraca większą uwagę na sektor prywatny i docenia jego nieszablonowe wsparcie w działaniach antykryzysowych.
Trudno, żeby rozmach i skala kampanii ONZ nie działały na wyobraźnię. Jednak abstrakcyjne, wymagające wielomilionowego wsparcia katastrofy paraliżują ludzi bardziej niż jakikolwiek problem, którym zajmuje się WOŚP. Nie ma nic gorszego niż ta paraliżująca niemoc, gdy kolejny portal publikuje kolejne zdjęcie umierających z głodu Sudańczyków. Gdy dzieci poparzone po ataku chemicznym z trudem ukrywają płacz, wiedząc, że nie mają już nic. Gdy konwoje z jedzeniem są zatrzymywane na granicy strefy we władzy przeciwnych wojsk. Ale tak, jak wszystko, co nas zatrzymuje przed działaniem – i tę niemoc musimy przezwyciężyć.
Jerome jest tylko jeden, a osób mogących liczyć na lojalną, wielomilionową społeczność jest co najwyżej kilkadziesiąt. Niemniej każdy z nas ma szansę na wsparcie swojej mniejszej lub większej grupy, która – jeśli tylko uwierzy w swoją moc i zrozumie wartość swoich pięciozłotówek – może przyczynić się do zmiany postaw i przyczynić się do zmiany filozofii wsparcia humanitarnego. Takie akcje nie będą różniły się niczym od tych, które znamy z lokalnych podwórek, a oswoją nas z możliwością zaangażowania się w globalną zmianę.
Do tej pory nie było okazji sprawdzić, jak akcje crowdfundingowe działają na dłuższą metę i czy dwadzieścia miliardów jest równie łatwo zebrać co dwa miliony. System finansowania ONZ opiera się wciąż na dawnych założeniach, wedle których kluczową rolę odgrywały państwa, a nie globalne społeczności z granicami zatartymi przez social media. Ale być może doświadczenia tego pierwszego i świeżość tych drugich zdołamy połączyć w optymalny system finansowania pomocy.
***
Z innej perspektywy o pomocy humanitarnej i rozwojowej pisał w „Kontakcie” dr hab. Marian Florian Gawrycki („Globalny przemysł rozwojowy”).
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.