Wywiad pochodzi z numeru „Polska na eksport” („Kontakt” 17/2011).
Właściwie to tam był raj. Kolorowo, pełno słońca, uśmiechnięci ludzie. W życiu nie widziałem tyle złota, co tam na suku. Aktywność gospodarcza na każdym kroku, zarówno miejscowej ludności, jak i cudzoziemców, którzy przyjeżdżali z całego świata.
Polska technologia, turecki kożuch
Zbigniew: Wiadomo, każdy chciał wyjechać.
Dla wielu ludzi to był przełom, urządzali się w ten sposób. Na tego typu kontrakcie za granicą zarabiało się kilkanaście razy więcej niż można było zarobić w Polsce. Przeciętna stawka specjalisty, inżyniera czy lekarza, wynosiła około pięciuset dolarów. W Polsce zarabiało się od dwudziestu do pięćdziesięciu.
Po trzyletnim pobycie w takiej Turcji czy Iraku można było kupić mieszkanie albo działkę na obrzeżach Warszawy i z oszczędności wybudować dom. Bez odkładania grosza do grosza, tylko tak normalnie. Takie były proporcje.
Zbigniew jest inżynierem budowlanym, w latach 1982-84 i 87-88 pracował w Turcji.
Życie w Turcji wyglądało sielankowo. Mieszkaliśmy na głębokiej prowincji, w bardzo fajnym miejscu nad Morzem Egejskim. Jak na wczasach. Na pewien czas sprowadziłem tam żonę i córkę. Zimą chodziły sobie na spacery nad morze, latem na plażę, ja wracałem po pracy i prowadziliśmy normalne życie. Wtedy w Polsce wszystko było na kartki, wszystko trzeba było wywalczyć w kolejkach, my tam mieliśmy tak naturalnie.
W latach 70. Polska dysponowała bardzo przyzwoitymi technologiami, nie tylko w energetyce. Nie były to technologie tak nowoczesne jak zachodnie, ale na światowym poziomie, sprawdzone i znacznie tańsze.
Jeśli ktoś chciał wyjechać na kontrakt, musiał złożyć aplikację do jednego z Przedsiębiorstw Handlu Zagranicznego np. Polservice, które realizowało umowy rządowe. Przykładowo, gdy Algieria potrzebowała trzystu lekarzy, Polservice ich wynajdował i wysyłał.
Do biura, w którym wtedy pracowałem, trafił projekt elektrowni zamówionej przez Turków w polskiej firmie Elektrim. Pojechałem tam, bo ktoś musiał nadzorować realizację projektu na budowie – najlepiej ci, którzy go opracowywali. To był sam południowy zachód, prowincja Muĝla. Zaproponowali mi pewną stawkę, którą ja zaakceptowałem. A ile oni na tym zarobili – Elektrim czyli państwo właściwie – to nie był mój interes.
Niektórzy ludzie przesadzali i strasznie oszczędzali. Nie chodzili z kolegami na piwo, tylko siedzieli w swoich kwaterach i głupieli. Inni z kolei szaleli po knajpach i niewiele zaoszczędzili. Ci co przesadzali, pakowali się w kłopoty. Jeden u wylądował u psychiatry, inny rozwiódł się z żoną. Takie były koszty tego, bo jak mąż z żoną żyli oddzielnie, widzieli się raz na trzy lata, to różne rzeczy tam się działy…
Poza zwykłymi zarobkami, ludzie kombinowali na wiele sposobów. Na kierunku tureckim to, że zarobię pięćset dolarów miesięcznie, to było jedno. Ale kożuch w Istambule kosztował sto dolarów i można go było sprzedać za trzysta w Warszawie. Więc ludzie pomnażali swoje dochody, mniej lub bardziej legalnie. Robili to w granicach możliwości i rozsądku, a z kolei nasze władze po prostu to tolerowały.
Za każdym razem jadąc do Polski przywoziłem trzy kożuchy, bo tyle było wolno. Dlaczego miałbym nie przywozić, skoro za trzysta dolarów miałem dziewięćset? Sprzedawałem je potem na bazarze. To było legalne i nikt się o to nie czepiał.
Gdy Fidel każe
Bywałem też na krótszych delegacjach. W 85 roku pojechałem na pięć tygodni na Kubę. Tu już było inaczej, sprawa była bardziej polityczna, bo przecież Kubańczycy nie płacili za to co od nas dostawali. Ktoś płacił, ale te układy były tak skomplikowane, że mało kto wiedział jak to wygląda. W każdym razie to były psie pieniądze. Byłem tam na budowie fabryki opakowań tekturowych, sześćdziesiąt kilometrów od Hawany. Wykopano tam wielki dół pod fundament maszyny papierniczej. Kubańczycy oczywiście narozrabiali, bo go nie zabezpieczyli i dół został zalany wodą, a grunt zaczął puchnąć. Maszyna papiernicza jest bardzo wrażliwa na różnice osiadań, więc jakby krzywo osiadła, to by zawiodła cała technologia.
Oni mi powiedzieli, że muszą oddać tę fabrykę w terminie, bo tak kazał Fidel Castro. Więc pytam ich, czego ode mnie wymagają. Oni mi mówią, że mam podpisać, że wszystko będzie dobrze działać. A ja na to, że nie mogę tego podpisać. Więc oni mnie przez dziesięć dni prowadzali po kabaretach, poili rumem. Ja oglądałem zgrabne mulatki tańczące salsę, co mi się nawet podobało, rum piłem również, ale powiedziałem, że nie podpiszę. Oni na to, że ja będę siedział na Kubie, dopóki ta sprawa nie zostanie rozwiązana. Ja mówię: – dobra, trochę mogę posiedzieć, ale niedługo.
Zadzwoniłem do radcy handlowego ambasady polskiej i mówię: – panie radco, no przecież to są bandyci, oni mnie nie chcą stąd wypuścić. Ja tutaj nie będę dłużej siedział. – Niech się pan uspokoi, jakoś to załatwimy – usłyszałem w słuchawce. Minęło kilka tygodni i Kubańczyk, który się mną zajmował, mówi mi: słuchaj, wyjedziesz w przyszłym tygodniu, a my i tak zrobimy po swojemu, nie mamy wyjścia. Ja mówię dobra, ale to jest wasz problem. Napiliśmy się jeszcze rumu, pożegnaliśmy się w zgodzie i wyjechałem stamtąd. Postawili tę fabrykę. Ale nie wiem co było dalej, bo nie miałem z tą sprawą do czynienia.
Te wyjazdy to było sielankowe życie przez kilka miesięcy, rok czy dwa, bardzo dobry zarobek, ale w Polsce miałem rodzinę i przyjaciół, i żeby zostać za granicą na stałe, to mi nawet do głowy nie przychodziło.
Okazy z Polski
Ryszard: Czy nie chciałem wracać do kraju? Myśmy wyjechali właśnie po to, żeby nie siedzieć w tym szambie. Ja pracowałem w przemyśle i wiedziałem co się dzieje, jak się dzieje. Polska wlatach osiemdziesiątych to nie była propozycja. Jeżeli się miało możliwość pracy za granicą, to nikt przytomny nie wracał do kraju w tym czasie, no bo po co? Do czego, przepraszam? Żona przyleciała do Warszawy w 83 roku, poszła do domów handlowych na Ścianę Wschodnią i po powrocie mówi: Ryszard, ocet i musztarda na półkach. To wszystko. I ekspedientki piją herbatę. Nie ma nic. Nie było do czego wracać.
Ryszard jest inżynierem. W roku 79 wyjechał na kontrakt do Abu Zabi.
Ostatecznie wizę do Emiratów skasowałem w kwietniu 2007. Dwadzieścia osiem lat – tyle czasu tam pracowałem. Przez cały czas trwania kontraktu musiałem płacić Polservisowi podatek, dwadzieścia kilka procent od pensji podstawowej. Ale jak w 87 czy 88 roku zaczęliśmy mieć sygnały, że wszystko się zmienia, to wszyscy przestaliśmy płacić. To oni na to, że nam nie przedłużą paszportów. Machnęliśmy na to ręką.
Wcześniej pracowałem w przedsiębiorstwie automatyki przemysłowej w Falenicy. W latach 75-79 Polimex-Cekop budował dwie pompownie wody w Zjednoczonych Emiratach Arabskich w Abu Zabi. My robiliśmy do tego projekt pomiarów i automatyki, a potem jeździliśmy tam na rozruchy. Ja byłem szefem rozruchu i uruchamiałem pompownię. Dzięki temu dostałem propozycję pracy od tamtejszego departamentu wody i elektryczności.
Początkowo patrzono na nas jak na okazy. Potem się przekonali, że fachowo jesteśmy nie gorsi od zachodnich specjalistów, a może i lepsi od niektórych, więc chętnie brali tam Polaków. Poza tym była jeszcze druga sprawa: Anglikowi trzeba było płacić powiedzmy sto, Indusowitrzydzieści, a Polakowi tak po środku. A Polak dawał wiadomości fachowe takie jak Anglik albo i lepsze, a od Indusa był dużo lepszy. Zawsze przejawiał inicjatywę i nie bał się powiedzieć swojego zdania.
Polacy w myśl zasady gierkowskiej „Polak potrafi” – myśmy tam sobie dodawali: „aż go szlag trafi” – wykazywali się dużą kreatywnością. W Polsce zawsze czegoś brakowało i trzeba było główkować, jak zrobić, żeby zadziałało. W takich sytuacjach zachodni inżynierowie, bardzo dobrze wykształceni, szybko się zniechęcali. A Polacy mówili: „ale zaraz zaraz, co to znaczy: nie ma to nie zrobimy? Spróbujemy tak i zrobimy w ten sposób i będzie dobrze”. Także ogólnie rzecz biorąc byli cenieni.
Żyło się relatywnie dobrze. Na posadzie państwowej mieszkanie było płacone przez pracodawcę, dochodziły dodatki na wodę, elektryczność, szkołę dla dzieci. Był taki okres, że miałem też służbowy samochód. Plusem były dwa miesiące urlopu z biletami do kraju ojczystego.
Ale nie jeździłem co roku. W 81 i 82, jak był stan wojenny, to nikt rozsądny nie jechał do kraju. Jak żona z córką pojechały w 83 roku, to miały kłopoty z wydostaniem paszportu z powrotem.
Paszport za wkładki
Potem znajomi mi powiedzieli: stary, jak jedziesz do Polservisu załatwiać sprawy paszportowe, to przywieź im tam pończochy albo wkładki higieniczne dla pań. Więc gdy przyjechałem w 84 roku, kupiłem kupkę wkładek higienicznych, poszedłem do działu paszportowego, gdzie były same panie, z nosem zadartym wysoko do góry. Daję paszport i mówię, że będę odbierał za tydzień i było by mi miło, gdybym mógł odebrać dzień wcześniej. One na to, że jak się pan zjawi to zobaczymy. I dalej mówię tak: a tu chciałbym paniom zostawić, taka pamiątka z Emiratów. I co? – od razu uśmiech na twarzy! Tego po prostu w Polsce nie było!
Do pracy w Abu Zabi przyjeżdżali głównie mężczyźni. Zabierali ze sobą żony, ale one nie miały co robić, codziennie tylko chodziły na plażę. Moja żona znalazła tu pracę niedługo po tym, jak przyjechała w 79 roku, w laboratorium przy szpitalu. Ale to był wyjątek, oprócz niej na początku znaliśmy chyba tylko jedną panią, która pracowała w swoim zawodzie. Potem sytuacja się zmieniła, przybyło kilka lekarek pracujących w służbie zdrowia. Jednak wielu kobietom się nie chciało, albo po prostu nie były w stanie przełamać bariery językowej.
Królestwo rewidenta
Henryk: Żyłem jak król. Patrzyli na mnie i nie wierzyli, że tak mi się powodzi. Koszul nie prałem, kupowałem nowe. Buty też, jak się pobrudziły.
Na 1500 osób, które były wtedy w Al-Mardż na kontraktach, było tylko trzydzieści kobiet. W tym dwadzieścia osiem w moim dziale. Jak Włosi chcieli robić imprezę, to przyjeżdżali do mnie. Kto miał harem? Ja miałem harem. Dopiero z całym haremem jeździliśmy na imprezę. A za kierowców u mnie jeździli dyrektorzy.
Henryk jest z zawodu rewidentem, w latach 82-84 pracował w Libii, w miejscowości Al-Mardż, jako główny kasjer Dyrekcji Budowy Dróg Dromex.
Na początku to była rozpacz. Człowiek tylko pił litrami i wszystko wylewał od razu. Wszystko mokruteńkie. Ale rok później, jak było dwadzieścia osiem stopni, to już było mi zimno i zakładałem sweterek.
Wcześniej pracowałem jako rewident w Stolbudzie, na Kłobuckiej. I raz poszedłem na kontrolę do znajomego, który kiedyś pracował w Libii. I on mnie pyta: a może by pan też sobie pojechał? Ja na to, że bardzo chętnie, ale tam trudno się dostać. – Zadzwonię do kolegi do Dromexu. I zadzwonił. Dwa czy trzy miesiące później już byłem w Libii.
Polacy tam budowali drogi, bo nasze państwo potrzebowało dolarów. A mieliśmy towar do sprzedania: budowa dróg. To dopiero były drogi! Sześćdziesięciotonowe ciężarówki jeździły. I nic. Nie mogło być najmniejszych nierówności. Inspektor, skurczybyk, żeby to sprawdzić, stawiał sobie szklankę z wodą na masce i patrzył czy się nie wylewa. Jak się wylało, to od razu kilometr szedł do wycięcia.
No i pędziło się po tych drogach, widoczność na trzydzieści kilometrów. Wypadków było mnóstwo. Myśmy na to wśród Polaków mówili tak: mister kasura, fajara kasura. Kierowca zdechł i samochód rozwalony.
Radziłem sobie dobrze, oficjalnie zarabiałem trzysta, potem sześćset dolarów miesięcznie, a nieoficjalnie… to dużo więcej. Bo ja byłem spec od wykrywania nieprawidłowości, a jak akurat nie musiałem wykrywać, to mogłem organizować nowe. W Polsce byłem bezradny, a za granicą to potrafiłem się ustawić. W kierownictwie w Libii większość była partyjnych, ale ja nie. Ja po prostu wiedziałem z kim wódkę pić.
Raz poznałem piękną Arabkę. Była jak młodziutka Claudia Cardinale. Nie, ładniejsza. Teraz to takich nie ma, teraz to coraz gorsze są. Ale mogliśmy rozmawiać tylko oczami, inaczej to by gardło poderżnęli. Albo przejść na islam i kupić ją sobie na żonę, ale tak to nie chciałem. Miałem tam na stałe dwie kochanki i tyle.
Rarytas na koturnie
Piękny to był czas! Do Al-Mardż jechało się przez gaje pomarańczowe, ich zapach czuć było z daleka. Na początku to myśmy te pomarańcze jedli i jedli, a potem to już się tylko wyciskało sok. A jeszcze później brało się cytrynę, mandarynkę, pomarańcz – ona dawała większą ilość soku – do tego jeszcze cukier, mieszało się, a dziewczyny to zalewały procentami. Myśmy to nazywali Cekopik. Bo pierwsza polska firma, która tam pracowała, to był Polimex-Cekop, i oni pierwsi zaczęli tam produkować bimber, jak to Polacy. Nie mogło być mniej niż siedemdziesiąt procent. Tego się nie da opisać. To było tak: włoski cukier, francuskie drożdże, arabska woda i księżyc afrykański. To był Cekopik. Ja na początku pożyczałem aparaturę od Bułgarów. A później to już tylko odbierałem dostawy.
W Polsce w tym czasie byłem dwa razy. Żonie przywiozłempiękne adidasy damskie na koturnie. Dzisiaj to już byłby rarytas. W różnych kolorach. Znajomi jak mnie widzieli, to zazdrościli. Ty to masz szczęście, mówili. Widzieli, co nosiłem, inne jeansy, inne adidasy – takie bielusieńkie!
Moja bystrość umysłu i rozszyfrowanie ich systemu podatkowego, procentowały… a jaki to był dobry procent! Żeby była swoboda, to ja bym zmontował karawanę z workami i jechałbym do polski karawaną. A w workach kasa.
Mam stamtąd wspaniałe wspomnienia. Ludzie przychodzili i pytali: Henryk, skąd ty to wszystko masz? Jak to skąd – z pracy rąk, mówiłem, z pracy rąk.
W 1984 musiałem wrócić przez problemy z sercem. Ale jeszcze po powrocie żyłem po królewsku. Kupiłem samochód, ale potem go sprzedałem, bo taksówkami wygodniej. Praca – perfekt, a po pracy tańce, hulanki, swawola… Ale potem to się skończyło.
Zairskie złote jajka
Józef: Gdyby nie Balcerowicz, to ja byłbym jednym z najbogatszych ludzi w Polsce. Na przestrzeni kilku lat otrzymałem z pięćdziesiąt tysięcy dolarów. A szesnaście tysięcy zostało mi jeszcze nie wypłaconych zaległości.W latach osiemdziesiątych to były niesamowite pieniądze.
Józef jest ekspertem lotniczym. W latach 1981-84 pracował w Zairze (dzisiejsze Kongo) jako profesor zwyczajny na wyższej uczelni technicznej w Kinszasie.
Zair był wówczas dla Polservisu kurą znoszącą złote jajka. Tam były najwyższe uposażenia. Po zdobyciu niepodległości zaczęło się redukowanie personelu belgijskiego. Mobutu, który wtedy rządził Zairem, chciał się jak najszybciej pozbyć Belgów, a ponieważ kształcenie własnych murzyńskich kadr szło bardzo opornie, szukali w Europie jakiejś bazy bardziej neutralnej pod względem politycznym. I dość szybko nawiązali kontakt z Polską. Polacy byli tam najliczniejszą grupą.
W 1981 roku zostałem wysłany do Zairu i podpisałem kontrakt z tamtejszym ministrem szkolnictwa wyższego. Warunkiem była dobra znajomość francuskiego, a ja w Instytucie Lotnictwa, gdzie pracowałem, byłem właśnie od kontaktów francuskich. Dostałem telefon od dyrektora, czy reflektowałbym. No i zgodziłem się. W Warszawie dali mi bezpłatny urlop, więc zachowałem ciągłość pracy. Ponieważ miałem w programie powrót, musiałem płacić Polservisowi haracz od mojej pensji, żeby potem nie było draki. Ale wielu z tych co wyjechali to nie płacili, bo nie chcieli już wracać do Polski.
Mój status oficjalny był tam bardzo wysoki, należałem do rządowego zaplecza naukowego, to się nazywało Techniczna Pomoc Rządowa. Jako profesor zwyczajny zarabiałem najwyższą stawkę, dwa tysiące dolarów plus jeszcze dwieście Zairów – tamtejszej waluty – na bieżące wydatki. Chociaż pracowałem na uniwersytecie, to byłem zatrudniony przez ministerstwo. Więc jak mnie na przykład zatrzymywał policjant, a ja wyjmowałem dowód, to on od razu salutował.
Zamrożony majątek
Zair miał pieniądze od Banku Światowego. Dostawał je z zastrzeżeniem, że w pierwszej kolejności muszą być opłacani specjaliści zagraniczni. Ale akurat jak ja przyjechałem, to Mobutu się zbuntował i powiedział, że nikt mu nie będzie narzucał, na co ma wydawać pieniądze. Więc Bank Światowy oczywiście wstrzymał dostawy, a ja przez moje trzy lata pobytu nie dostałem ani jednego centa. Mobutu poszedł w końcu do Canossy i to było właśnie wtedy, kiedy moja żona powiedziała mi: „jedźmy już może do domu”. Dostałem wtedy pierwszą transzę pieniędzy i one potem spływały do mnie systematycznie. Aż nastąpiła rewolucja i wszystko zostało zablokowane. Ale przez cały ten czas mogłem pójść do banku zairskiego i spytać bardzo sympatycznego urzędnika o stan mojego konta. On odpowiadał: „pańskie konto – trzydzieści sześć tysięcy dolarów”. – „A kiedy można się spodziewać wypłaty?” – „Tego nie wiem. Jak prezes banku da polecenie.”
Niektórzy polscy specjaliści dorabiali sobie tam na miejscu. Szczególnie ci z wydziału budownictwa. Taki gentleman miał prawo założyć sobie firmę na terenie Zairu. I oni robili projekty i budowali wille dla wierchuszki zairskiej. To były dużo wyższe zarobki od tych na uczelni.
Warunki bywały jednak ciężkie. Wykłady po francusku, w mojej uczelni nie było klimatyzowanych sal, a tam przecież mokry tropik. Niemalże sam równik.
Środowisko akademickie, w którym się obracaliśmy, było jedynym, w którym działała jakaś opozycja przeciw Mobutu. W związku z tym od czasu do czasu na uniwersytet wkraczała policja. My nie mieliśmy oczywiście kontaktu z tą działalnością, która gdzieś tam kwitła, natomiast jak tylko słyszeliśmy o jakichś zamieszkach na uniwersytecie, to wiadomo było, że pierwszymi, którzy się stamtąd ulotnią, będzie murzyńska kadra wykładowców. Bali się o swoje posady. Natomiast myśmy zostawali. I nie zdarzyło się, żeby ktoś z gwardii Mobutu zachował się w stosunku do mnie niewłaściwie. Salutowali, bo w końcu byłem na kontrakcie rządowym. I przy mnie nie bili studentów, nie wyciągali ich ani nic z tych rzeczy. Więc jak tylko dostawałem sygnał o jakichś zamieszkach, jechałem na uczelnię. To nie było żadne gierojstwo, nic nie ryzykowałem, ale tak to było.
Po trzech latach pobytu moja żona, która była tam razem ze mną, powiedziała, że może szkoda życia na to, żeby tutaj siedzieć i żebyśmy dali sobie spokój. W tym czasie w Instytucie Lotnictwa trzeba było akurat przygotowywać próby w locie nowego samolotu wojskowego. Zgłosiłem się do dyrektora i powiedziałem, że wróciłem na stałe. A on na to: no to dzięki Bogu, czekaliśmy na pana!
Jak w raju
Krzysztof: Byłem znany, w libijskim Ministerstwie Zdrowia bardzo mnie respektowali. Dałem się poznać jako niezły specjalista. Wożono mnie samolotem, helikopterem do różnych VIP-ów, włącznie z Kaddafim.
Krzysztof jest lekarzem, w latach 1974-84 pracował w Trypolisie w Libii jako konsultant w Centralnym Szpitalu Rządowym, a także jako profesor na tamtejszym uniwersytecie.
Mieszkałem w willi po-włoskiej, sto pięćdziesiąt metrów od Morza Śródziemnego w dzielnicy willowej, najlepszej w mieście. Trzy godziny samolotem do Polski. Lepszych warunków sobie nie wyobrażałem, żyjąc wtedy w PRL. Do tego praca odpowiadająca moim ambicjom, a więc dydaktyka – nauczanie studentów, no i pacjenci.
Właściwie to tam był raj. Typowy kraj Trzeciego Świata z dużą ilością pieniędzy. Kolorowo, pełno słońca, uśmiechnięci ludzie. W życiu nie widziałem tyle złota, co tam na suku. Aktywność gospodarcza na każdym kroku, zarówno miejscowej ludności, jak i cudzoziemców, którzy przyjeżdżali z całego świata.
Co ciekawe, Polacy byli tam traktowani lepiej przez swoje państwo niż specjaliści z innych krajów socjalistycznych. Polski lekarz mieszkał dobrze, jeździł samochodem, bułgarski lekarz mieszkał źle i nie wolno mu było posiadać samochodu. Mieliśmy paszporty w ręku i czuliśmy się wolni. Podróżowaliśmy jak wolni obywatele w Europie. Przesiadka w Wiedniu, to był inny świat.
Bimber w meczecie
Jak przyjechałem do Trypolisu, to byłem tam czwartym polskim lekarzem, a potem to już tych Polaków było coraz więcej. Lekarzy, inżynierów, robotników. Czasem nawet musiałem interweniować, bo wiadomo, polski robotnik – ciężko pracuje ale i kombinuje. Na przykład jakaś grupa, chyba z Dromexu, sprzedała materiały wybuchowe Libijczykowi. Oni je mieli, bo potrzebowali tych materiałów do przeprowadzenia drogi przez góry. Od razu kilku dostało się do więzienia i poddano ich ciężkim torturom. Na prośbę polskich 3ników, działających na terenie Libii, badałem tych dwóch poszkodowanych po torturach, pisząc raport, żeby ich próbować zwolnić. Udało się. Polscy robotnicy mieli różne pomysły. Znam jeszcze taką historię, że sprzedali Libijczykom spychacz, który należał do polskiej firmy i za otrzymane środki kupili bilety do Australii.
Poza tym nielegalnie pędzili bimber, za co byli wyrzucani i odsyłani do Polski. Znana była historia z firmą Polimex-Cekop. Polacy tam odbudowywali miasto Al-Mardż. No i była afera, bo miejscowa policja stwierdziła, że pojawia się coraz więcej pijanych Arabów. Postanowili sprawdzić, gdzie jest źródło zdobywania alkoholu. Długo nie mogli znaleźć. W końcu znaleźli. Gdzie? W meczecie. Polacy budujący meczet uruchomili w nim bimbrownię, dla niepoznaki.
Od 79 roku byłem świadkiem degradacji tego kraju i to było smutne. Pewnego dnia, w dzień wolny od pracy, na terenie mojego uniwersytetu ustawili szubienicę i skazali na śmierć kilku studentów, którzy podobno brali udział w zamachu na Kaddafiego. W tym i mój student został powieszony. To był program rozrywkowy na dzień wolny. Po tym incydencie powiedziałem do żony „to jest koniec, wyjeżdżamy“.
Smutna ewolucja tego kraju doprowadziła do tego, ze wyjechałem z żalem, bo cały mój dorobek i autorytet, który tam miałem, na który pracowałem 10 lat, przepadł.
Kiedyś Libia to był raj na ziemi. A co jest teraz? – piekło.
Tekst powstał w 2011 roku.
Przeczytaj inne teksty Autorki.