„Jurassic World”
Prędzej czy później musiało to nastąpić. Przemysł rozrywkowy obecnie w dużym stopniu opiera się na powracaniu do znanych i szanowanych marek. Wystarczy popatrzeć na 2015 rok – był już kolejny „Mad Max”, czekają na nas nowy „Terminator” i „Gwiezdne Wojny”. Nic więc dziwnego, że w Hollywood postanowiono sięgnąć także po dinozaury, czego efektem jest „Jurassic World” Colina Trevorrowa.
Akcja rozgrywa się w dwadzieścia dwa lata po wydarzeniach znanych z oryginalnego „Jurassic Park” Stevena Spielberga, który obecnie pełni rolę producenta filmu. Park rozrywki, w którym goście mogą zobaczyć ożywione dinozaury, rozrósł się, działa od ładnych kilku lat. Niestety, ludzie ciągle chcą więcej, w efekcie czego naukowcy, przy pomocy genetyki, postanawiają stworzyć zupełnie nowego dinozaura. Jak łatwo się domyślić, przesadzą – Indominus Rex stanie się maszyną do zabijania, która szybko wydostanie się na wolność.
„Jurassic World” można oglądać bez znajomości oryginału (czy to w ogóle możliwe?), ale nie warto. Jest tu bowiem mnóstwo większych lub mniejszych, bardziej lub mniej widocznych odwołań do pierwszej części. A to jeden z bohaterów będzie nosić koszulkę z logo parku sprzed dwudziestu dwóch lat, a to Gray i Zach, siostrzeńcy Claire (kierowniczki Parku), znajdą w dżungli zarośnięte pozostałości dobrze znanych budynków oraz uruchomią pojazd, którym poruszali się doktor Alan Grant z przyjaciółmi. Najważniejszym jednak nawiązaniem wydaje mi się ciekawa samoświadomość „Jurassic World”. Otóż kilka razy poruszona zostaje kwestia tego, czy w ogóle jest sens tworzyć nowego dinozaura, a także, czy ta krzyżówka w ogóle jeszcze jest dinozaurem. Kilku bohaterów przytomnie zauważa, że kiedyś ludzie nie potrzebowali ciągłych nowości, sam fakt przywrócenia do życia prehistorycznych zwierząt stanowił wystarczającą atrakcję. Obecnie jednak publika chce, by było ciągle więcej, mocniej i efektowniej. Brzmi jak celny komentarz adresowany do dzisiejszego widza kinowego i twórców, którzy te zachcianki spełniają, prawda?
Jak więc łatwo się domyślić scenariusz „Jurassic World” jest nie tylko schematyczny, ale niekiedy też czysto pretekstowy – chodzi wszak o to, by pokazać jak najwięcej akcji i jak najwięcej stworzonych komputerowo dinozaurów. Można się oczywiście zżymać na różne luki i absurdy w fabule, z których największym jest pomysł, że armia amerykańska planuje wykorzystać wskrzeszone dinozaury na polu bitwy. Można, ale po co? Nie zapominajmy, że sam wątek przywrócenia dinozaurów do życia dzięki krwi komara w „Jurassic Park” był absurdalny i cokolwiek niemożliwy. Jeśli podejść do „Jurassic World” jako do czystej rozrywki (inaczej, według mnie, nie ma sensu), otrzyma się dwie, bardzo mile spędzone godziny.
Wynika to z tego, że chociaż film jest oczywiście efektowny, a dinozaury dostają w nim najwięcej ekranowego czasu ze wszystkich dotychczasowych części, pierwiastek ludzki nie zostaje pominięty. W oryginale nacisk położony był na relację dorosły-dziecko, doktor Grant, opiekując się dwójką kilkulatków, musiał nie tylko obronić je przed niebezpieczeństwami, ale równocześnie nauczyć się kontaktu z nimi, otworzyć i włączyć empatię. „Jurassic World” poszło w nieco inną stronę – twórcy postanowili skupić się na dwóch braciach, Grayu i Zachu. Starszy Zach, którego interesują bardziej dziewczyny niż dinozaury, mówi w pewnym momencie do zachwyconego wszystkim Graya, że w którymś momencie będzie musiał dorosnąć. Odnosi się to jednak także do niego – w trakcie filmu obaj przejdą przyspieszony kurs braterskiej relacji spod znaku „zawsze możesz na mnie liczyć”. Nie są to oczywiście jedyne postacie przykuwające uwagę. Na pierwszym planie znajduje się przede wszystkim Owen Grady, były marine, który pomaga Claire w zapanowaniu nad chaosem ogarniającym wyspę. Przy okazji oboje przeżywają ekscytującą drugą randkę (pierwsza zakończyła się fiaskiem). Grający Owena Chris Pratt (gwiazda „Strażników Galaktyki”) powoli staje się człowiekiem-instytucją kina rozrywkowego. Zagarnia dla siebie każdą scenę, a jednocześnie trudno nie odnieść wrażenia, że „Jurassic World” jest dla niego w pewien sposób castingiem do roli Indiany Jonesa. Gdyby tylko dodać mu kapelusz, mógłby z powodzeniem przenieść się do drugiego uniwersum. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że rzeczywiście do tego dojdzie – byłby to prawdziwy strzał w dziesiątkę.
Jako rozrywka na lato „Jurassic World” sprawdza się zatem idealnie. W ciągu dwóch godzin widz nie uświadczy nawet chwili nudy, a do tego, co może być zaskakujące, często będzie śmiać się w głos. Twórcy umieścili w dialogach sporo świetnych żartów, a fakt, że nie zapomnieli o tym, by film trzymał w napięciu, świadczy o sporych zdolnościach. Czy „Jurassic World” mógł być filmem lepszym? Na pewno, o rozczarowaniu jednak na pewno nie może być mowy. Chociaż oryginału nie dościga (bo to chyba w ogóle niemożliwe), oba sequele zjada. Dinozaury znowu rządzą kinami.