fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Jesteśmy ludem, a nie narodem

Historia narodu dotyczy władzy, władców, bitew, plutokratów, oligarchów i polityków. Historia ludu – klas podległych, grup i społeczności uciśnionych, zwykłych ludzi.
Jesteśmy ludem, a nie narodem
ilustr.: Joanna Sieczko

Na naszych oczach, całkowicie bezszelestnie, zmienia się postrzeganie naszej tożsamości i relacji pomiędzy obywatelami a państwem. Od kilku lat politycy namiętnie i konsekwentnie określają nas wyłącznie mianem Polaków (albo w wersji postępowej: Polek i Polaków). Z każdej wypowiedzi, przemówienia, wywiadu czy artykułu przebija ten termin – powtarzający się motyw, którego jednak nie używa się w pełni świadomie. Tę tendencję, zapoczątkowaną przez prawicowców, zaczęły przejawiać także inne środowiska – liberalne, centrowe, a nawet lewicowe, co stanowi dobitny dowód rozległości problemu. W pułapkę zostali wciągnięci również dziennikarze i publicyści.

Co mam na myśli? Czemu nie podoba mi się notoryczne nazywanie nas Polakami? Przecież nimi jesteśmy, dobrze nam z tym i nie jest to bynajmniej powód do wstydu?

Coraz bardziej polscy, coraz bardziej narodowi

Jeszcze kilkanaście lat temu określano nas inaczej. Mówiono o obywatelach, o społeczeństwie. W sprawach bardziej lokalnych używano słowa mieszkańcy albo ludzie (politycy PSL mówili o ludności). W dawniejszych czasach określano nas mianem ludu, choć w okresie PRL tak piękne i podstawowe dla demokracji słowo zostało nam obrzydzone albo wyśmiane. Ale język polityków zmieniał się także na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat, po przemianach 1989 roku.

Prześledziłem treści exposé wszystkich premierów z okresu III RP. Okazało się, że liczba słów „Polak” i „Polacy” wzrosła z 1–10 w wystąpieniach szefów rządów w latach 1989–2005 do 20–80 po roku 2007. Co więcej, nie były istotne poglądy polityczne przemawiającego. Na każde 1000 słów Tadeusz Mazowiecki użył tych zwrotów 1,1 raza, Jan Olszewski 1,31, a Waldemar Pawlak, Józef Oleksy czy Włodzimierz Cimoszewicz – poniżej 1. Tymczasem u Donalda Tuska i Ewy Kopacz było to prawie 5 słów na 1000, u Beaty Szydło: 5,6, a u rekordzisty Mateusza Morawieckiego: niemal 6. Odwrotnie stało się ze słowem „społeczeństwo”, którego częstotliwość użycia spada: z prawie 20 użyć w całym wystąpieniu Tadeusza Mazowieckiego do 2–3 w exposé współczesnych.

Dziś zatem nie ma już „ludu”, „mieszkańców”, „społeczeństwa” czy „obywateli”. Są „Polacy”, jest „naród”. To wyrazy powtarzane w sposób tak dobitny, że nie mogą być jedynie przypadkiem, przejęzyczeniem, figurą stylistyczną albo zabiegiem socjotechnicznym; świadczą raczej o tym, że zmienia się optyka. Zaczynamy widzieć siebie nie jako obywateli równych pomimo różnic, ale jako członków narodu, który sam w sobie jest podmiotem, a co więcej, oddziela się etnicznie od innych nacji – także tych, których przedstawiciele mieszkają wśród nas. Sądzę, że symptomem tego procesu unaradawiania jest właśnie częste nazywanie nas Polkami i Polakami.

Wraz z licznymi imigrantami z Ukrainy oraz krajów azjatyckich nasze społeczeństwo staje się coraz mniej jednolite etnicznie. Przy nacjonalistycznym postrzeganiu świata przez wielu z nas powoduje to napięcia i akty przemocy. Istnieją też jednak inne powody, dla których unaradawianie jest groźne i warto mieć się na baczności. Ludziom poddanym temu procesowi skraca się horyzont spojrzenia. Pewne prawa przestają mieć charakter uniwersalny, zostają przypisane do własnego narodu, a tym samym można założyć, że „obcy” ich nie posiadają. W dodatku nadmierna koncentracja na etniczności, biologii i naturze czyni ludzi istotami mniej politycznymi, bardziej „zwierzęcymi”.

Trwanie, trwanie, narodowe trwanie

Wszystko to ma swoje długie trwanie, zakorzenione jeszcze w ideologii narodu sarmackiego (opisywanej choćby przez Jana Sowę w „Fantomowym ciele króla”). Polska szlachta Rzeczpospolitej Obojga Narodów uważała się za naród wybrany, mający wyjątkowe pochodzenie i specjalne prawa. Stworzony przez nią folwarczno-pańszczyźniany model kraju doprowadził do upadku Pierwszej Rzeczpospolitej, ale przetrwał w narracji arystokratów, a więc także w późniejszej polityce pamięci. Z kolei w międzywojniu doszło do starcia koncepcji narodu etnicznego i narodu państwowego (przedstawionego przez Pawła Brykczyńskiego w książce „Gotowi na przemoc”). Ta druga idea nie tylko przegrała w wyborach parlamentarnych roku 1922, ale została zastrzelona w grudniu tamtego roku w Zachęcie. Odtąd o wszystkim miała decydować „polska większość”.

W latach 30. dojrzała już koncepcja polityczna nacjonalistów (znakomicie nakreślona przez Jana Józefa Lipskiego w „Idei Katolickiego Państwa Narodu Polskiego”) wskazywała na kluczową rolę katolickiego narodu polskiego w walce z siłami zła innowierców, cudzoziemców i demokratów. Ideę tę wspierano niewinnie brzmiącymi, spotykanymi także u innych stronnictw apelami o ludzką solidarność, budowę prężnego państwa i silnej gospodarki. Efektem były jednak antysemityzm, ksenofobia oraz pomysły projektowania społeczeństwa na wzór europejskich totalitaryzmów.

W dalszej historii Polski idee narodowe powracały jeszcze wielokrotnie, w mniej (marzec 1968 roku) i bardziej (język Solidarności) chwalebnych kontekstach. Jednak wiele pomysłów i haseł, które można usłyszeć w dzisiejszym dyskursie publicznym – od polityków, księży, działaczy społecznych po anonimowe głosy na forach internetowych – po raz pierwszy wybrzmiało właśnie w języku międzywojennej prawicy.

Wykluczający naród, podejrzliwy lud

Dzisiejsi politycy odwołują się do koncepcji narodu, ponieważ jest dla nich bezpieczna. Jego wolę władza może dość swobodnie projektować, wyczytując ją z tradycji, więzów krwi, prawa naturalnego. A ponieważ słowo „naród” jest pojęciem ekskluzywnym, każdy niepasujący element po prostu się wyklucza. Tak lepiony odgórnie naród staje się ponadczasowy. Jego ciało rozciąga się nie tylko na etnicznie naznaczonych pobratymców, lecz także na poprzednie oraz następne pokolenia. We krwi przekazywane są zwyczaje i formy, a te często (oczywiście nie zawsze) krępują ręce i nogi twórczym demokratycznym siłom.

Uważam to za niedopuszczalne z punktu widzenia pełnej suwerenności. Wspólnotę powinni tworzyć wyłącznie uczestniczący w niej tu i teraz. Zmarłym należy się pamięć i szacunek, ale nie prawo głosu. W innym wypadku władza nie musi narodu o nic pytać – jego wola została już spisana w tradycji i zwyczajach, a odwoływanie się do niej jest wyłącznie zabiegiem retorycznym. Może zostać ograniczona do wrzucania kartki do urny raz na kilka lat, co chyba złośliwie nazywane jest „świętem demokracji”. W tej logice władza korzysta z wymyślanych przez siebie definicji narodu, czyniąc go do bólu przewidywalnym. Każda niekonwencjonalność może być zinterpretowana jako wyłamanie się ze wspólnoty.

Lud natomiast ma do form stosunek podejrzliwy. W przeciwieństwie do tworzonego retrospektywnie narodu nie musi oglądać się na ustalenia zapadające poza nim. Stanowią one dla niego dowód ciemiężenia, przywołują pamięć nieakceptowalnych procesów i wydarzeń. Dowodem na to niech będzie różnica w postrzeganiu historii narodu i ludu. Ta pierwsza dotyczy władzy, władców, bitew, plutokratów, oligarchów i polityków. Ta druga – klas podległych, grup i społeczności uciśnionych, zwykłych ludzi. To historia o tyle warta odczytania, co niebezpieczna, bo podważająca status quo władzy, o czym pisali tacy autorzy jak Walter Benjamin w „Pasażach” czy „O pojęciu historii”, a na współczesnym polskim gruncie choćby Kacper Pobłocki w artykule „Mury wyobraźni”. Nie wiadomo, czego można się spodziewać po ludzie, który zrozumie swoje dzieje. On wtedy, nie daj Boże, może stać się prawdziwym, demokratycznym suwerenem i samemu zdecydować o kierunku wspólnej drogi, bez podporządkowywania się zawodowym politykom, ekspertom od wykluczania i narzucania norm oraz wieszczom narodu etnicznego. Nie ma oczywiście nic złego w fachowej reprezentacji, nauce czy tradycji, są one jednak podrzędne względem ludowego podmiotu.

W wyniku procesu, którego przejawem jest permanentne nazywanie nas Polakami, lud traci podmiotowość, a jej iluzję zyskuje – definiowany przez władzę – naród. Powstaje złudzenie bezpośredniego kontaktu politycznych decydentów z obywatelami, podczas gdy w istocie władza rozmawia z własnym tworzywem, sama ze sobą. Tu dochodzimy do problemu woli narodu, jej wyrażania i interpretowania. Gdy ta oparta jest na wyobrażeniach i iluzjach, najpewniej rozminie się z wolą ludu, która jest sercem, esencją demokracji. Tymczasem to obywatele republiki i lud są suwerenem, a nie żaden naród, i to tylko odwoływanie się do woli tych pierwszych jest uprawnione.

A zatem w relacjach między obywatelami i władzą nie jesteśmy Polakami, nie jesteśmy narodem. Musimy uważać się za lud, ale rozumiany nie jako określona klasa czy grupa społeczna, tylko zbiór równych sobie podmiotów, które wybierają swoich przedstawicieli, by ci w demokratyczny sposób podejmowali polityczne decyzje. Jedynie takie postrzeganie relacji społeczeństwa z państwem umożliwia utrzymanie demokracji, poszanowanie praw mniejszości i praw człowieka w ogóle. Podejście przeciwne powoduje dyskryminację słabszych, deprawację władzy i spycha państwo w stronę oligarchii i autorytaryzmu.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×