Jestem wściekły
Uniwersytet umarł. Ten piękny, klasyczny Uniwersytet, który znamy z opowieści rodziców, dziadków czy z nauki historii, przestał działać. Rzekoma wspólnota ducha, mająca być fundamentem i spoiwem Uniwersytetu, rozlazła się gdzieś po nowych, błyszczących budynkach. Nie ma miejsca na wzajemną inspirację i podążanie tropami prawdy.
Jestem wściekły, bo wy, politycy minionego ćwierćwiecza, rozpieprzyliście nam uniwersytety. Z pewnością nie celowo, ale Wasza bierność, indolencja i całkowity tumiwisizm uczyniły postępującą degrengoladę możliwą. Widzieliście, jak wdrażanie przygotowanych przez Was rozwiązań psuje uczelnie, i nie zrobiliście nic, by temu zapobiec. Teraz zdaliście sobie sprawę, że coś jest nie tak. Przygotowujecie ułomną ustawę, mającą umożliwić finansowanie przez budżet studiowania na najlepszych światowych uniwersytetach. Nie bacząc na zawarte w niej błędy, dążycie do jak najszybszego jej wdrożenia. Tylko zanim do tego dojdzie, stańcie przed ludźmi i wytłumaczcie im, jak to się stało, że jest to jedyna szansa dla młodych-zdolnych na odebranie porządnej edukacji.
Poniżej opisuję doświadczenia z jednego tylko wydziału, z kierunku w obszarze nauk społecznych. Nie wiem, jak wygląda sytuacja na kierunkach ścisłych i nie chciałbym, by również do nich odnoszono stawiane przeze mnie zarzuty. Bulwersuje mnie to, co się dzieje w naukach społecznych. To absolwenci nauk politycznych, prawa, stosunków międzynarodowych i innych dyscyplin będą mieli decydujący wpływ na kształt naszego państwa. To oni będą stanowić większość wśród polityków, urzędników czy sędziów. Dlatego nie mogę przejść do porządku dziennego nad patologiami, które codziennie widzę, a z których spora część społeczeństwa nie zdaje sobie sprawy.
Fabryka
Porównanie współczesnych polskich uczelni do fabryk jest tak często przywoływane, że całkiem już spowszedniało. Szkoda, bo to metafora doskonała. Do żadnej innej instytucji społecznej nie jest naszemu uniwersytetowi tak blisko. Proces technologiczny zaczyna się w dniu immatrykulacji. Piękna uroczystość okraszona licznymi wystąpieniami. Na koniec przemawia dziekan jednego z największych wydziałów: „Dobry student to taki, którego dziekan przez pięć lat na oczy nie widział”.
Potem jest już tylko ciekawiej. Okazuje się, że na roku jest nieprawdopodobnie tłoczno. Czterysta osób ze studiów stacjonarnych. Do tego niestacjonarni w sile batalionu, około siedmiuset osób. Teraz, Czytelniku, przemnóż to przez pięć, a ujrzysz społeczność studencką jednego z wydziałów, tak liczną, że z powodzeniem mogłaby sformować z niej brygadę.
Hołdując zasadzie równości, robi się wszystko, by nabywca usługi edukacyjnej w formie niestacjonarnej nie odczuwał dyskomfortu, będąc zmuszonym do studiowania w weekendy. Najlepiej będzie, jeśli studenci będą przemieszani i stworzą wspólne grupy ćwiczeniowe. W końcu i jedni, i drudzy nabywają tę samą usługę. Różnica leży jedynie w sposobie uiszczania ceny – zdolniejsi płacą dobrze napisanymi maturami, podczas gdy mniej zdolni wykładają gotówkę.
Tak liczne stado żaków tworzy niezwykle korzystną sytuację dla władz wydziału. Ci stacjonarni to dotacja ministerialna. Ci niestacjonarni to czesne. Niestety fundusze nie zawsze są wystarczające. Co zrobić, żeby wynik finansowy na koniec akademickiego roku obrotowego był jeszcze lepszy? Zwiększmy liczebność grup ćwiczeniowych, żeby móc zatrudnić mniej pracowników! Nie ma powodu utrzymywać małych, piętnasto- lub dwudziestoosobowych grup. Chyba nieprzypadkowo w każdej sali jest po czterdzieści krzeseł?
Jak to możliwe, że zajęcia w takim tłumie w ogóle się udają? Sekret tkwi w formie prowadzonych ćwiczeń. To po prostu wykłady-bis. Spora część prowadzących siada i mówi, raz na jakiś czas rzucając pytanie w kierunku zapadłych w letarg słuchaczy. Czasami odpyta na początku lub zrobi wejściówkę. Niestety prędzej czy później większość przechodzi do wykładu. Rzeczywiście, przy takim braku interakcji liczba studentów w grupie nie jest specjalnym problemem.
W warunkach przemysłowej produkcji specjalistów od zdawania egzaminów nie ma miejsca na pogłębioną dyskusję na zajęciach. Przekazywanie umiejętności nie jest niestety normą. Istnieje grupa pracowników dydaktycznych, dla których wartością nadrzędną jest święty spokój – choćby pociągało to za sobą obniżenie wymagań. Studenci skwapliwie z takiej możliwości korzystają, co tylko pogłębia postępującą degenerację.
Myliłby się kto sądząc, że sesja egzaminacyjna zweryfikuje wszystkie niedociągnięcia i obnaży studenckie słabości. Kluczem do uzyskania dobrych ocen z większości egzaminów nie są zarwane noce, spędzone nad notatkami, sumienne uczestnictwo w zajęciach, systematyczna praca. Kluczem jest dostęp do szybkiego Internetu. Dlaczego?
Większość egzaminów przeprowadzana jest w formie ustnej. Rejestracja na nie przebiega za pośrednictwem internetowego systemu USOS. Przy rejestracji mamy wybór, u jakiego wykładowcy chcemy zdawać. Powszechnie znane są wymagania różnych egzaminatorów. Każdy ze studentów wie, do kogo iść, żeby bez problemu dostać dobrą ocenę, a u kogo nawet osoba dobrze przygotowana może oblać. Rejestracja odbywa się na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”, to znaczy: o wyznaczonej godzinie możliwe staje się kliknięcie w guzik przy nazwisku danego egzaminatora. Efekt? Jeśli masz szybki Internet, trafiasz do łagodnego egzaminatora, który ma wszystko w poważaniu i z automatu stawia dobre oceny. Jeśli masz wolny Internet, to trafiasz do egzaminatora, który dogłębnie i boleśnie sonduje pokłady studenckiej wiedzy. Średnia ocen nie zależy wyłącznie od zasobu wiedzy, lecz także od szybkości łącza internetowego.
Tu proces technologiczny się kończy. Przez kolejne lata cykl się powtarza, aż usługobiorca bogatszy o tytuł magistra opuszcza mury uczelni. Jest wysoko wykwalifikowanym specjalistą od olewania zajęć, sprytnego klikania w USOS-ie, bezrefleksyjnego zakuwania. Tylko nie umie myśleć.
Uniwersytet umarł
Pewnie ktoś zarzuci mi naiwne i wyidealizowane spojrzenie na świat, ale nie jestem w stanie pojąć, jak można prowadzić studia wyższe w obszarze nauk społecznych, nie ucząc ludzi myślenia. Do niedawna sądziłem, że człowiek studiuje po to, żeby z pomocą wykładowców i innych studentów wydźwignąć się na wyższy poziom intelektualnego rozwoju. Byłem przekonany, że wiedza przekazywana nam przez te pięć lat ma być przede wszystkim pretekstem do rozwoju umiejętności krytycznego myślenia i wyciągania wniosków. Okazało się, że nie. Na Zachodzie podobne kierunki prowadzi się w duchu samodzielnej refleksji i zdolności do autonomicznego rozwiązywania postawionych przed człowiekiem problemów. W Polsce jest inaczej. Jak ktoś się psim swędem nauczy myśleć logicznie to dobrze, ale na zajęciach może co najwyżej otrzymać porcję wiedzy, bliźniaczo podobną do tekstu podręcznika.
Uniwersytet umarł. Ten piękny, klasyczny Uniwersytet, który znamy z opowieści rodziców, dziadków czy z nauki historii, przestał działać. Rzekoma wspólnota ducha, mająca być fundamentem i spoiwem Uniwersytetu, rozlazła się gdzieś po nowych, błyszczących budynkach. Nie ma miejsca na wzajemną inspirację i podążanie tropami prawdy. Jest jakaś kpina ze szkolnictwa wyższego. Naukę krytycznego myślenia zastąpiono nauką zapamiętywania. Mam nadzieję, że elity polityczne zrozumieją, że kształcąc magistrów bezmyślności, czynią rozwój Polski niemożliwym. I choć wspomniana już inicjatywa wysyłania najzdolniejszych na Harvard czy Oxford jest warta uwagi, to nie może ona zastąpić lub chociaż zrównoważyć zgubnego wpływu zepsutych rodzimych uczelni.
Ktoś odpowie, że przykład opisanego powyżej wydziału nie jest reprezentatywny, że to niechlubny wyjątek. Uczestniczyłem też w zajęciach w innych jednostkach i przekonałem się, że sytuacja wygląda tam o wiele lepiej. Jednak to nie one wyznaczają trend rozwoju polskich uczelni. Te instytuty celowo czy też siłą inercji postanowiły się nie unowocześniać, dzięki czemu ocaliły choć cząstkę prawdziwego Uniwersytetu. Przyszłością wydają się niestety wydziały tak zdegenerowane, jak ten opisany powyżej. Wydziały będące prymusami we wdrażaniu unijnych i ministerialnych koncepcji i procedur, za cel stawiające sobie dobry wynik finansowy. Posiadające doskonałe osiągnięcia w liczbie publikacji, konferencji, habilitacji, a jednocześnie rozbierające Uniwersytet cegiełka po cegiełce.
Wiem, że mądra reforma szkolnictwa wyższego musi być niezwykle trudna i politycznie ryzykowna. Jednak ktoś to ryzyko musi podjąć, jeżeli nie chcemy pewnego dnia obudzić się w kraju, który przestał działać, i który, co gorsza, nie jest już zdolny do samonaprawy.