fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Jean-Marc Vallée. Witaj w klubie

 

 
„Witaj w klubie” Jean-Marca Vallee’ego to ostatni oscarowy hit, który wchodzi do naszych kin. Aż szkoda, że następuje to już po ceremonii rozdania nagród, bo dzięki znajomości tego filmu, dla wielu osób byłaby ona znacznie bardziej emocjonująca. „Witaj w klubie” jest bowiem filmem genialnym.
 
Ron Woodroof to żyjący na południu Stanów Zjednoczonych kowboj, który pracuje jako elektryk. Kiedy w pewnym momencie trafia do szpitala, lekarze wykonują dodatkowe badania, z których wynika, iż Ron jest nosicielem wirusa HIV. Kiedy usłyszana prognoza (trzydzieści dni życia) nie sprawdza się, Ron, nie mając dostępu do nowowprowadzanego leku, zaczyna przywozić z Meksyku nielegalne w USA medykamenty. Wraz z poznanym w szpitalu Rayonem rozkręcają dzięki temu biznes.
 
Jedną z największych zalet „Witaj w klubie” jest psychologiczna wiarygodność. Ron jest konserwatystą i, podobnie jak jego kumple, uważa, że HIV to „gejowska” choroba. Nic więc dziwnego, że początkowo nie wierzy w wyniki badań, oddając się uwielbianym rozrywkom – narkotykom, alkoholowi i uprawianiu seksu. Kiedy jednak nie da się już dłużej zaprzeczać faktom, Ron zaczyna desperacko walczyć o życie – dowiaduje się wszystkiego na temat choroby i robi co może, by zdobyć leki. W jego rozwój bez wątpienia da się uwierzyć – nie staje się bohaterem z dnia na dzień, jego działania podyktowane są raczej tym, iż nie ma już nic do stracenia. A jeśli przy okazji pomagania innym, uda się dobrze zarobić – tym lepiej. Także jego relacje z dwójką, od pewnego momentu, najbliższych mu ludzi są perfekcyjnie poprowadzone. Początkowo wyraźnie nie lubi – i daje mu to poznać – Rayona, gdyż ten jest transseksualistą. Dzięki niemu jest jednak w stanie dotrzeć do znacznie większej liczby klientów. Niechęć przeradza się stopniowo w specyficzną przyjaźń, wyrażaną za pomocą wzajemnych docinek. Ich relacja przypomina mi trochę tę z filmu Joela Schumachera „Bez skazy” z Robertem De Niro i Philipem Seymourem Hoffmanem. Drugą ważną osobą w życiu Rona jest lekarka Eve. Ponieważ jest bardzo piękną kobietą, od razu staje się obiektem fascynacji Rona, którego traktuje z wyraźną rezerwą. Przeradza się ona jednak w końcu w sympatię i w sumie przyjaźń, bo ciężko tu mówić o jakimkolwiek romansie.
 
Wszystko to rozgrywa się na tle Ameryki lat 80-tych. Chociaż od kilku lat zdarza się coraz więcej przypadków zachorowań na AIDS, mało kto wie coś konkretnego o tej chorobie. A jeszcze mniej o tym, czy da się (a jeśli tak, to jak) ją leczyć. „Witaj w klubie” jest więc też opowieścią o Stanach Zjednoczonych tamtych czasów. Zawarto tu komentarz na temat korporacji wprowadzających nowe leki, lekarzy i organizacji im pomagających oraz o społeczeństwie. Koledzy Rona bardzo szybko go odrzucają, uznając, że skrycie musi być homoseksualistą. Z kolei piewcom nowego medykamentu (AZT) zależy tylko na zyskach, ludzkie zdrowie jest zdecydowanie na drugim miejscu (ale czy dziś jest inaczej?). Tło wydarzeń jest też o tyle istotne, że sama choroba jest tu wzięta w nawias – niewiele momentów pokazuje dolegliwości czy inne nieprzyjemności z nią związane. Nigdy jednak się o niej nie zapomina, gdzieś tam pobrzmiewa cały czas przekonanie, że wszystko to nie może trwać wiecznie. Te dwa aspekty – losy jednostki i kontekst historyczny – doskonale ze sobą współgrają.
 
Pisząc o „Witaj w klubie” nie da się pominąć wybitnego aktorstwa. Matthew McConaughey przechodzi sam siebie (w ogóle od jakiegoś czasu ma doskonałą passę) – jego rola jest po prostu fenomenalna. Ron ma w sobie charyzmę, wdzięk, zawadiacki uśmiech i godny podziwu upór. Mimo, że jego poglądy niektórym ciężko będzie zaakceptować (a innym, niestety, wręcz przeciwnie), po prostu nie da się go nie lubić. Zachwycać się trzeba mimiką, głosem, a nawet sposobem poruszania się McConaugheya – każdy aspekt ma on dopracowany do perfekcji. Oscar, którego McConaughey dostał za najlepszy pierwszoplanowy występ, jest zrozumiały, chociaż wolałbym, żeby nagroda przypadła Leonardo DiCaprio, którego uwielbiam. W filmie zachwyca też Jared Leto. Udaje mu się pokazać Rayona w sposób nie przejaskrawiony (a w karykaturę bardzo łatwo byłoby wpaść), za to wzruszający i ujmujący. Jennifer Garner nie dorównuje im kroku, ale nie znaczy to, że nie gra solidnie.
 
Jakby tego było mało, „Witaj w klubie” jest też filmem doskonale zrealizowanym. Dzięki pewnej ręce reżysera, tempo zostaje zachowane do samego końca – w dzieło Vallee’ego nie da się nie wciągnąć. Wielką zaletą są też znakomite dialogi, wiarygodne, pełne humoru (nierzadko czarnego) i ironii. Wszystko razem okraszone jest piękną, często energetyczną muzyką, szybkim montażem i fantastycznie oddającymi klimat południa USA zdjęciami. Teksas jawi się jako miejsce swojskie, gdzie czas zatrzymał się w miejscu.
 
Łatwo jest się chyba domyślić, że „Witaj w klubie” naprawdę mnie zachwyciło. To genialnie nakręcone, świetnie zagrane, a do tego ważne kino. Nie mam żadnych wątpliwości, że dzieło Jean-Marca Vallee’ego znajdzie się na mojej liście najlepszych filmów roku. I to na wysokim miejscu.

 
Jeśli nie chcą Państwo przegapić kolejnych wydań naszego tygodnika, zachęcamy do zapisania się do naszego newslettera.
 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×