Polska żyje wyborami parlamentarnymi. Wciąż głośno brzmi pytanie: „Czy PiS sięgnie po kolejne zwycięstwo?”. Ale dlaczego w ogóle Prawo i Sprawiedliwość tak długo utrzymuje się przy władzy? Czemu partia, która rządzi krajem od prawie 8 lat, wciąż cieszy się na tyle dużym poparciem, że opozycja nie powinna spać spokojnie? Przyglądając się politykom Platformy Obywatelskiej, można mieć wątpliwości, czy na pewno rozumieją, dlaczego dotąd przegrywali – a tym samym, dlaczego może być im trudno wygrać. Kluczem do zrozumienia tego jest polityczna pogarda, którą widać w postawie liberałów.
Słownik Języka Polskiego definiuje pogardę jako „uczucie bardzo silnej niechęci, połączone zwykle z poczuciem własnej wyższości wobec kogoś lub czegoś”. Pogarda wyraża się nie tylko przez takie postawy jak poniżanie kogoś lub pomiatanie kimś, ale także lekceważenie, odwracanie się od potrzeb innych czy brak chęci zrozumienia. Rdzeniem pogardy jest przekonanie, że ten, kim się pogardza, jest tak pozbawiony wartości, że nie zasługuje z naszej strony na cokolwiek dobrego. Poprzez odrzucenie przekonania o łączącym nas podobieństwie, zostaje on tym samym wyrzucony poza zasięg empatii − staje się obojętny i obcy. Między innymi dlatego pogarda często łączy się z dehumanizacją, czyniąc z drugiego człowieka przedmiot pogardy, a nie podmiot relacji.
„Prawdziwi” przeciwko „normalnym”
Weźmy jedno z określeń chętnie używanych przez środowiska związane ze Zjednoczoną Prawicą: „prawdziwy Polak”, „prawdziwy patriota”. Przymiotnik „prawdziwy” pełni tu funkcję rozróżnienia: my jesteśmy prawdziwi − oni nie są. „Oni” nie należą do tej samej kultury, co my, nie są częścią tej samej historii. Nie łączą ich z nami żadne więzy. To rozróżnienie uruchamia mechanizm, w ramach którego jedni Polacy wydziedziczają innych Polaków, nadając im status osób służących innym siłom, nielojalnych wobec tego, co polskie. Inny zostaje utożsamiony z obcym, a obcy − z zagrożeniem. „Nam” zależy na Polsce, podczas gdy „oni” chcą jej tylko szkodzić. Rozkradać ją lub kolaborować z tymi, w których interesie jest jej słabość. Kiedy Jarosław Kaczyński użył wobec opozycji i jej wyborców sformułowania „gorszy sort”, mówił właśnie to: jeśli „oni” nie są zupełnie obcymi, to w najlepszym przypadku są gorszymi Polakami.
Czy opozycja różni się pod względem narracji od obozu rządzącego? Podczas spotkania z mieszkańcami Gołdapi w 2021 roku Donald Tusk przekonywał, że „uczciwych, przyzwoitych, takich normalnych Polaków jest więcej niż tych, którzy wspierają tę władzę w tych jej największych łajdactwach”. Praktycznie taki sam mechanizm pobrzmiewał w jego słowach podczas spotkania z mieszkańcami Żywca w marcu tego roku: „Ludzi dobrych, energicznych, przyzwoitych w Polsce jest więcej niż złych, zepsutych, skorumpowanych, cyników”. To podobny mechanizm etykietowania opartego na pogardzie: „my” − czyli normalni, uczciwi, przyzwoici, dobrzy i „oni” − nienormalni, nieprzyzwoici, nieuczciwi, zepsuci.
O ile jednak politycy PiS skupiają się raczej na konsolidacji i utrzymywaniu wyborców, o tyle politycy opozycji powinni myśleć raczej o pozyskiwaniu nowych − w tym także o przekonywaniu do siebie ludzi, którzy wcześniej głosowali na PiS. Trudno sobie jednak wyobrazić, że uda się skłonić kogoś do zmiany wyborów, kiedy wyklucza się go z grona osób normalnych, dobrych czy przyzwoitych. Nie chodzi tylko o polityczną retorykę, która skazana jest na porażkę. Najważniejszym problemem jest pogarda, która przebija z tego typu wypowiedzi, jednocześnie zdradzających przekonanie o moralnej wyższości. Nie można ponad 10 milionów Polaków, które w ostatnich wyborach prezydenckich oddały głos na kandydata PiS, wrzucić do worka „moralnie ułomnych”. Tłumacząc porażki nieprzyzwoitością milionów wyborców, politycy liberalnej opozycji wyrzucają ich poza nawias wspólnoty. To i przeciwskuteczne, i nieetyczne, i zdradzające hipokryzję: dzielenie ludzi na „normalnych” i „nienormalnych” to de facto narracja o „gorszym sorcie Polaków”, ubrana jedynie w inne słowa.
Jak bardzo można nie chcieć zrozumieć?
Pogarda wiąże się z brakiem chęci zrozumienia „drugiego”. Przyglądając się komentarzom polityków opozycji na temat wyborców PiS-u, można dostrzec przede wszystkim ignorancję. Odpowiedzi na pytanie: „Czemu PiS wygrywa kolejne wybory?” udzielane przez liberalnych polityków są tak uproszczone, że aż ordynarne. Da się wyczuć w nich potężny ładunek uprzedzeń i uproszczeń, które stają się nośnikiem opozycyjnych frustracji. Zamiast próby znalezienia faktycznego rozwiązania problemu, repliki przedstawicieli opozycji są przede wszystkim próbą ucieczki od własnych błędów i ich konsekwencji. W takich momentach politycy często przypominają biskupów z ich mechanizmami obronnymi, których zadaniem jest uchronienie ich przed krytycznym spojrzeniem na siebie samych. Winni są zawsze „inni”.
Wielokrotnie słyszeliśmy, że PiS wygrywa wybory, ponieważ część społeczeństwa „sprzedała się” za pieniądze z 500+ i trzynaste emerytury, jednym słowem – „za socjal”. Uciekająca się do takich stwierdzeń opozycja pokazuje, że nie rozumie perspektywy milionów Polek i Polaków, dla których uruchomione przez rząd PiS programy socjalne naprawdę były dobrą zmianą ich sytuacji egzystencjalnej. Neoliberałom ciężko jest zrozumieć perspektywę ludzi, których nie chcieli widzieć. Duża część dzisiejszej opozycyjnej sceny politycznej (szczególnie z Platformy Obywatelskiej) wywodzi się z grupy liberałów gospodarczych lat 80. To środowisko (współtworzące wówczas opozycję antykomunistyczną) nigdy nie było zainteresowane realizacją postulatów robotniczych. Uważało je za socjalistyczne. Prawdziwym marzeniem tworzących to środowisko osób było stworzenie Polski kapitalistycznej, opartej na neoliberalnych rozwiązaniach gospodarczych.
Jednak neoliberałowie nigdy nie zrozumieli, że ich kapitalistyczna wizja społeczeństwa nie pokrywa się z rzeczywistością. Nie rozumieli ludzi, którzy w „cudowny” sposób nie stali się klasą średnią. Co więcej, zwolennicy neoliberalizmu mieli pretensje do tych, którzy zostali na peryferiach transformacji gospodarczej. W 1994 roku na łamach „Przeglądu Politycznego” – pisma będącego wówczas naczelnym medium liberałów gospodarczych – profesor Eugeniusz Mokrzycki za niepowodzenia neoliberalnych planów prywatyzacji obarczał winą… robotników i rolników: „Obecny układ tej sceny społecznej, politycznej dominacji wielkoprzemysłowej klasy robotniczej i chłopstwa, jest praktycznie rzecz biorąc, gwarancją stagnacyjnego wygasania reformy i odbudowywania dawnej struktury interesów grupowych”.
Od tamtej pory w głowach neoliberałów niewiele się zmieniło. Wciąż obserwujemy próby obwiniania o własne porażki polityczne tych, którzy doświadczają społeczno-gospodarczych nierówności. To właśnie klasy ludowe są tradycyjnymi „chłopcami do bicia” neoliberałów. Richard Wilkinson i Kate Pickett w książce „The Spirit Level. Why Equality is Better for Everyone” wskazują, że w społeczeństwach o największych nierównościach najsilniej rozwija się kultura upokarzania. Pogarda jest rodzajem bariery, która nie tylko odcina od tych, którzy pozostają „niżej”, ale także pozwala zdjąć z siebie odpowiedzialność i przerzucić ją na najdotkliwiej doświadczających społecznych nierówności.
Ciężko jest wskazać po stronie liberalnej opozycji rzetelną próbę znalezienia pogłębionej odpowiedzi na pytanie o tajemnicę sukcesu Prawa i Sprawiedliwości, które od ośmiu lat nieprzerwanie wygrywa kolejne wybory.
Spróbujmy więc pomóc liberałom w znalezieniu odpowiedzi na dręczące ich pytania i przyjrzyjmy się liczbom. Kiedy w 2015 roku PiS przejmuje władzę po rządach koalicji PO-PSL, w wyborach do Sejmu partia Kaczyńskiego otrzymuje blisko 6 milionów głosów. W tym samym roku Andrzej Duda zwycięża w wyborach prezydenckich, uzyskując ponad 5 milionów głosów w pierwszej i ponad 8,5 w drugiej turze. W 2019 roku PiS zwycięża jednak już ponad 8 milionami głosów, a rok później Andrzej Duda zostaje wybrany na drugą kadencję dzięki głosom około 8,5 miliona wyborców w pierwszej i ponad 10 w drugiej turze. Obserwujemy więc duży wzrost liczby osób, które w kolejnych latach dołączają do grona wyborców PiS. Trzymając się uparcie retoryki Donalda Tuska, musielibyśmy stwierdzić, że w ciągu ostatnich kilku lat Polki i Polacy stali się bardziej nieprzyzwoici i „niemoralni”. To ślepa uliczka. Nie ma podstaw do tego, żeby głosić, że ludzie oddający przy urnie wyborczej głos na PiS są w codziennym życiu moralnie gorsi od tych, którzy zaznaczają inną opcję lub nie biorą udziału w wyborach. Z całą pewnością można za to wskazać dane, które mogą dać nam odpowiedź na pytanie o przyczyny sukcesów wyborczych Prawa i Sprawiedliwości – tym razem jednak opartą na faktach.
500+, emeryci i wieś
Przyjrzyjmy się wskaźnikom ubóstwa ekonomicznego w Polsce według GUS w latach 2008-2020. Skrajne ubóstwo definiuje się jako stan warunków bytowych, w którym niemożliwe jest zapewnienie podstawowych funkcji życiowych: zaspokojenie głodu, dostęp do czystej wody, odpowiednie miejsca do mieszkania, wystarczająca odzież czy dostęp do leków. Ubóstwo relatywne występuje wtedy, gdy poziom życia i dochodów niektórych osób znacznie odbiega od ogólnej normy kraju lub regionu, w którym żyją. Relatywne ubóstwo rozważane jest jako forma nierówności, nadmiernego dystansu między poziomem życia poszczególnych grup ludności: ubogie są te osoby, rodziny, których poziom życia jest znacznie niższy niż pozostałych członków danego społeczeństwa.
Najwyższy wskaźnik zasięgu skrajnego ubóstwa w tym okresie przypada na lata 2011-2015 (7%), a więc – na lata rządów koalicji PO-PSL. W latach 2016-2020 – czyli za rządów PiS − spada on do poziomu 4-5%. Co stoi za tymi zmianami? Po pierwsze: w 2016 roku wprowadzono świadczenie 500+. W 2019 zmodyfikowano zasady udzielania świadczenia i objęto nim także pierwsze dziecko w rodzinie. GUS odnotowuje spadek zasięgu ubóstwa relatywnego z poziomu 13% w 2019 do 11,8% w roku 2020. Być może nie są to radykalne spadki, ale dla konkretnej liczby polskich gospodarstw domowych rzeczywiście nastąpiła „dobra zmiana”. A mówimy tylko o wskaźnikach ubóstwa, podczas gdy zmiany te dotykają także tych, którzy nie wpisują się w tę kategorię.
Być może PiS uprawia populizm socjalny. Nie zmienia to faktu, że miliony Polek i Polaków dostrzegło różnice w codziennej egzystencji. Zmianę można było dostrzec choćby w nagłym wzroście rodzin, które już w 2016 roku mogły pozwolić sobie na wakacje nad polskim morzem. Dla niektórych była to szansa na pierwszy wyjazd całą rodziną. W reakcji na to mogliśmy obserwować pełne pogardy opowieści o „Januszach i Kiepskich”, którzy niczym „barbarzyńcy wtargnęli na plaże”. O królujących gofrach, frytkach i rybach „smażonych na oleju nie pierwszej świeżości” oraz browarze, bez którego nie obejdą się „faceci w gastronomicznej ciąży”. Znamy narracje o patologii, która rzekomo jest głównym beneficjentem 500+ i opowieści o „nierobach”, którzy będą mogli żyć „za nasze pieniądze” i wydawać je na tani alkohol. Te pełne pogardy, klasistowskie wypowiedzi były prawdopodobnie próbą poradzenia sobie z koniecznością skonfrontowania się ze skalą ubóstwa, która dotąd była chowana na peryferiach społecznych. Liberalni komentatorzy często uciekali się do określeń, że PiS „kupił sobie” wyborców za 500+. Tyle tylko, że PiS nie tylko przekazał ludziom pieniądze. Zaoferował im także poczucie podmiotowości: wydobył ich z dołów, dał możliwość uczestnictwa w życiu społecznym, na które nie mogli sobie dotąd pozwolić.
Kiedy Beata Szydło zapowiedziała wprowadzenie świadczenia 500+, politycy Platformy Obywatelskiej nie zostawiali na pomyśle suchej nitki. Janusz Lewandowski (współautor powszechnego planu prywatyzacji w okresie transformacji gospodarczej) mówił o „rozdawnictwie socjalnym”, na które nas nie stać. Choć z biegiem czasu politycy PO zmienili narrację w tej sprawie, trudno się dziwić, że mogą być postrzegani jako ci, którzy są przeciwnikami dobrej zmiany, która dokonała się w tylu polskich domach.
Inną kluczową grupą zapewniającą wygrane PiS są emeryci. W 2019 roku największe poparcie zdobyło wśród osób w wieku 60 lat i więcej − 55,6%. Jaką odpowiedź na to ma opozycja? Tusk podczas wspomnianego już tegorocznego spotkania z mieszkańcami Żywca tłumaczył, że jest to efekt wykluczenia cyfrowego starszego pokolenia, które pozostaje „bez gotowości do nieustannego konfrontowania się z innymi źródłami wiedzy”. Wcześniej powiedział o ludziach energicznych, których jest więcej po drugiej stronie politycznego sporu. Owszem, emeryci należą do grupy, która jest narażona na wykluczenie informacyjne, ale budowanie na tym obrazu ich preferencji politycznych to uciekanie się do stereotypu osób starszych, które nic nie wiedzą o współczesnym świecie, a przy tym nie myślą krytycznie i są naiwne. To forma pogardy, która wyraża się przez politowanie. W tym kluczu można czytać też ukute przed laty przez liberalną opozycję hasło „zabierz babci dowód”. Chociaż tłumaczono je jako żart, to jednak w głębszej warstwie ujawniło pogardliwe podejście liberałów do osób starszych, które w zasadzie miałyby zostać wykluczone z aktywnego życia politycznego.
Przyjrzyjmy się liczbom jeszcze raz. Między rokiem 2015 a 2016 wśród emerytów następuje spadek zasięgu ubóstwa skrajnego z 5% na 3,9%. W 2019, a więc w roku wypłaty pierwszych trzynastych emerytur wskaźnik spadł do 3,5%. Przypomnę, że mówimy tylko o ubóstwie.
Wbrew opowieściom, którymi raczą nas liberalni politycy, PiS w 2019 wygrało jednak w każdej grupie wiekowej, nie tylko wśród osób w wieku 60+. Mógł mieć na to wpływ fakt, że dopiero w 2017 roku, a więc za rządów PiS, wprowadzono w Polsce przepisy o minimalnej stawce godzinowej na umowie zlecenie. W momencie ich wprowadzenia taka forma zatrudnienia obejmowała około 1,2 miliona Polaków (dane GUS). Ponad milion Polek i Polaków przestało być zdanych na łaskę pracodawców, którzy mogli dotąd dowolnie zaniżać stawki godzinowe w przypadku tej formy zatrudnienia.
Kolejna grupa tradycyjnie łączona z mocnym elektoratem PiS to mieszkańcy wsi. Są oni także jedną z grup, pogarda wobec której łatwo przychodzi przedstawicielom liberalnej klasy średniej i wielkomiejskich elit. Z ich strony często padają opinie sugerujące, że u podstaw wyborczych decyzji mieszkańców wsi leżą niski poziom wykształcenia, brak obycia z kulturą oraz szeroko rozumiane „zacofanie”. Taką narrację, opartą na wypaczonym, stereotypowym obrazie polskiej wsi, należy uznać za wyraz panującej wśród liberalnych elit pogardy.
I znów: czy wieś zyskała coś na rządach PiS? Jeśli chodzi o poziom ubóstwa na wsi, to między rokiem 2015 a 2016 następuje zmiana zasięgu ubóstwa relatywnego z 24,4% na 20,8%, a skrajnego z 11,3% na 8% (w roku wyborczym 2019 − 7,5%).
Ślepe uliczki diagnoz wyborczych
Pod koniec grudnia 2021 roku Tomasz Lis na swoim twitterowym koncie umieścił wpis z wynikami czytelnictwa w Polsce w latach 2019-2020. Niski poziom czytelnictwa skomentował następująco: „I niech mi nikt już nie mówi, że wyniki wyborów czy sondaży go dziwią”. Wpis Lisa, wciąż jednej z głównych twarzy środowisk liberalnych w Polsce, to dobry przykład na to, jaką rolę w rozumieniu rozkładu głosów ze względu na wykształcenie odgrywa narracja o inteligencji rozumianej jako klasa społeczna. Z sondażu Ipsos wynika, że wśród wyborców Prawa i Sprawiedliwości w wyborach parlamentarnych w 2019 roku przeważały osoby z wykształceniem średnim − około 40%, natomiast drugie miejsce zajmowały osoby z wykształceniem wyższym − około 26%, a trzecie z zawodowym − około 25%. Wśród wyborców PO aż około 50% wyborców posiada wykształcenie wyższe, około 36% średnie, a około 10% zawodowe. Jakie wnioski powinniśmy wyciągać z tej korelacji? W zasadzie żadne. Prezentowanie tych statystyk służy formułowaniu tezy o opozycyjnej inteligencji i gorzej wykształconym elektoracie PiS. Warto sobie jednak zadać pytanie, czy za tą narracją nie kryje się zwyczajne poczucie wyższości oparte o przekonanie, że osoby lepiej wykształcone posiadają wyższy status społeczny, są postrzegane jako bardziej wartościowe, mają większe znaczenie. Taka postawa stoi w oczywistym konflikcie z postawą egalitarną, która każdej osobie przyznaje taką samą wartość i znaczenie społeczne. Dlaczego mamy sądzić, że człowiek z wyższym wykształceniem dokonuje lepszych (czytaj: bardziej racjonalnych) wyborów politycznych od człowieka z wykształceniem zawodowym? Czy w innych dziedzinach życia też moglibyśmy to udowodnić? Czemu mieszkaniec Warszawy, Poznania lub innego dużego miasta miałby dokonywać „lepszych” (czytaj: bardziej racjonalnych) wyborów politycznych od mieszkańca wsi?
Kolejnym ze stale powracających powyborczych motywów jest nakładanie na mapę podziałów głosów mapy zaborów Polski. Z tej specyficznej analizy wynika, że tam, gdzie wcześniej panował zabór rosyjski, dzisiaj wygrywa PiS. Dostajemy dzięki niej narrację o pokoleniowym obciążeniu tej części Polski, która wciąż niesie brzemię post-zaborczej biedy i zacofania. Tymczasem – według tej narracji – mieszkańcy ziem, które były pod zaborami bardziej europejskimi, zamożnymi i nowoczesnymi, głosują na opcję nowoczesną i europejską. Jest to jak najbardziej forma upokarzania poprzez udowadnianie, że część Polek i Polaków jest obciążona pokoleniowo i geograficznie. To kolejna odsłona narracji o gorszym sorcie, który jest gorszy już na poziomie genów dziedziczonych od potomków i miejsca urodzenia.
Przyczyn decyzji przy urnach lepiej szukać jednak nie na mapach zaborów, ale na przykład na mapie kampanii wyborczej z wyborów prezydenckich w 2020 roku.
W drugiej turze kampanii prezydenckiej w 2020 roku startujący z ramienia Platformy Obywatelskiej Rafał Trzaskowski nie odwiedził ani jednej miejscowości na wschodniej ścianie Polski. W swojej trasie zupełnie pominął sześć województw, w których mieszka około 26% obywateli i obywatelek: lubelskie, podkarpackie, podlaskie, warmińsko-mazurskie, świętokrzyskie, małopolskie. Co ciekawe, jest to akurat sześć województw z największym zasięgiem ubóstwa relatywnego i skrajnego. 5 z 6 województw należy do grona najbiedniejszych obszarów z najmniejszym PKB przypadającym na jednego mieszkańca: warmińsko-mazurskie, podlaskie, lubelskie, świętokrzyskie i podkarpackie. Kiedy spojrzymy na mapę Polski z zaznaczonymi miejscowościami odwiedzonymi przez Trzaskowskiego między pierwszą a drugą turą, razi biała plama, która nie pozostawia złudzeń: w głowach liberałów naprawdę istnieje Polska „A” i Polska „B”. W tym samym czasie ubiegający się o reelekcję Duda rozłożył spotkania tak, że objęły one w miarę równomiernie wszystkie regiony Polski.
Dla większości Polek i Polaków najważniejszą oś podziału politycznego stanowi podział klasowy, którego istnienia liberałowie ciągle nie chcą uznać. Czynniki wpływające na wybory są złożone, ale twierdzę, że opozycja przegrywa kolejne wybory nie dlatego, że „PiS kupił sobie wyborców”. Nie z powodu zmanipulowanych emerytów. Nie z powodu słabo oczytanego społeczeństwa. Dotychczasowe porażki, które poniosła opozycja, są efektem stosowania przez liberałów różnych form pogardy wobec tych, którzy dotąd byli wypychani na margines neoliberalnej narracji.
Trzeba przejąć opowieść, a nie tylko władzę
W kapitalistycznej wizji Polski zgubiono miliony Polaków. Zamknięci w swojej bańce neoliberałowie − najczęściej reprezentanci wielkomiejskiej inteligencji marzący o wytworzeniu klasy średniej − projektowali rzeczywistość pod siebie. Od początków transformacji gospodarczej wytworzyło to ogromne nierówności społeczne. Nie wyrównywano ich, ponieważ wiązałoby się to z koniecznością wyjścia poza neoliberalne założenie, że niewidzialna ręka rynku sama wszystko ureguluje. Jest inaczej: żadna niewidzialna ręka rynku nie istnieje, a nawet gdyby istniała, nie byłaby zainteresowana wyrównywaniem nierówności, ponieważ to siły rządzące rynkiem je wytwarzają. Aby pozbyć się wyrzutów sumienia z powodu generowanych przez rynek i pogłębianych przez kapitalistyczne rozwiązania nierówności społecznych, liberałowie schowali się za pogardą i oskarżeniami wobec tych, którzy nie zmieścili się w narracji o dobrobycie i nowoczesnym państwie ze szczęśliwą klasą średnią.
To, że miliony Polaków i Polek trafiło na margines zainteresowania rządzących elit, nie oznacza jednak, że przestały istnieć. W tę przestrzeń wszedł PiS z narracją skierowaną do ludzi, którzy dotąd nie odgrywali żadnej ważnej roli w opowieści o państwie dobrobytu. Nagle ci, którzy do tej pory byli wykluczeni z opowieści o Polsce, stali się jej bohaterami − zaczęli coś znaczyć. Nawet jeśli politycy Prawa i Sprawiedliwości piszą ją populistyczną czcionką, trudno mieć pretensje do ludzi, którzy doceniają zwrot akcji, który pozwolił im zająć inne miejsce niż dotychczasowy margines. Wbrew bowiem temu, co pisał Wojciech Engelking w 603 numerze „Kultury Liberalnej”, nie jest prawdą, że wyborcami PiS gardzić można do woli, bo ich ta pogarda w ogóle nie obchodzi. Ci, którymi się gardzi, doskonale zdają sobie z tego sprawę. Podobne wypowiedzi to przykład skrajnego oderwania od rzeczywistości. Odpowiadanie na to kolejnymi przejawami pogardy w postaci dzielenia Polaków na przyzwoitych i normalnych oraz sprzedajnych i nieprzyzwoitych świadczy tylko o braku zrozumienia sytuacji milionów obywateli.
Nie można myśleć o zmianie obecnej sytuacji bez uznania, że klasy społeczne istnieją – także w Polsce. Między nimi zachodzą napięcia, które wynikają z panujących nierówności. Dysproporcje między klasami społecznymi są między innymi efektem wprowadzenia w życie neoliberalnej wizji społeczno-gospodarczej. To kluczowe do zrozumienia wyników wyborów – zarówno tych z ostatnich lat, jak i nadchodzących w przyszłości. To niezbędne, żeby spróbować zmienić te ostatnie. Prawica spod znaku Prawa i Sprawiedliwości to zrozumiała i dookoła tego faktu zbudowała całą narrację, w której klasy dotąd pozostające na marginesie wychodzą do przodu. W ramach tej opowieści pogarda skierowana jest w kierunku oderwanych od zwykłych ludzi elit. Jeśli opozycja nie dostrzeże tego, że kluczowa kwestia rozgrywa się wokół napięcia klasowego, nie zrozumie, dlaczego dotychczas przegrywała − i dlaczego będzie przegrywać nadal. Milionów ludzi w Polsce nie interesuje kwestia odsunięcia PiS czy jego utrzymywania się przy władzy. Tak, jak drugorzędną sprawą pozostają dla nich wolne sądy, media, relacje z Unią Europejską – choć wiemy, że to bardzo ważne kwestie.
Miliony Polek i Polaków interesuje, czy – a jeśli tak, to gdzie − w naszej wspólnej opowieści o Polsce będzie dla nich miejsce. To opowieść o życiu ich i osób im najbliższych. Nie chodzi o budowanie narracji na sposób PiS, gdzie jedna pogarda musi zostać zastąpiona inną. To wciąż podsycanie napięć klasowych w myśl sprawdzonej metody „dziel i rządź”. Drogą do przezwyciężenia opartego na pogardzie duopolu jest propozycja państwa egalitarnego, w którym napięcia klasowe są rozładowywane przez realne wyrównywanie nierówności społecznych. Narracja o państwie musi być opowieścią bez pogardy. Stosując opowieści oparte na niej, przegrywa się nie tylko wybory: przegrywa się przede wszystkim Polskę.