fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Flirtując z Einsteinem. Wokół filmu „Maria Skłodowska-Curie”

Jak mamy mówić o równym udziale kobiet w tworzeniu nauki, skoro nawet najwybitniejsza polska naukowczyni przedstawiana jest wyłącznie przez pryzmat swoich relacji intymnych z mężczyznami? Film poświęcony Skłodowskiej-Curie to zmarnowana szansa na opowiedzenie ważnej feministycznej historii.
materiały promocyjne

materiały promocyjne

Maria Skłodowska-Curie, co ostatnio coraz rzadsze, jest właściwie powszechnie uznawana za postać ważną i wartą promowania. Udało jej się również – początkowo jako jedynej kobiecie – znaleźć się wśród kilkunastu wybitnych postaci historycznych, które według nowej podstawy programowej poznawać mają czwartoklasiści. Nie ulega wątpliwości, że Skłodowska-Curie należy do panteonu polskich bohaterów narodowych. Właściwie w ogóle nieobecna jest jednak refleksja nad przeszkodami, które na swojej drodze musiała pokonać jako kobieta-naukowczyni w czasach, w których na ziemiach polskich kobiet nie przyjmowano jeszcze nawet na studia. Niewiele mówi się też o stereotypach i seksistowskich uprzedzeniach, z którymi zmagała się już później, jako badaczka i wykładowczyni na Sorbonie. Film w reżyserii Marie Noelle miał szansę, aby wiedzę o tych aspektach życia noblistki wprowadzić do świadomości społecznej i pokazać, z jakimi wyzwaniami mierzą się na co dzień kobiety nauki, nie tylko w XIX wieku, ale również współcześnie. Szansa ta została zmarnowana – zamiast tego wybrano prostą i stereotypową konwencję melodramatu.

O skali porażki, jaką ponieśli twórcy filmu, świadczyć może fakt, że nie ratuje go nawet świetna i przekonująca rola Karoliny Gruszki. Scenariusz jest złożony z wielu krótkich epizodów, w których trudno odnaleźć głębszy sens i ciągłość narracji. Zdjęcia idealnie wpisują się w konwencję melodramatyczną – już otwierająca scena filmu, w której animacja składająca się z niebieskich smug przekształca się w postać Karoliny Gruszki pływającej w morzu, zwiastuje, że filmowcy sięgać będą po chwyty rodem z wczesnych lat 90. Potem jest tylko gorzej. Zwieńczeniem tej (przyznajmy, że konsekwentnej) strategii jest ostatnia scena, która nieudolnie stara się wycisnąć z nas łzy wzruszenia. Skłodowska-Curie razem z córką Ireną (również późniejszą noblistką) odbiera swoją drugą nagrodę i następnie idzie korytarzem, a jej cień zlewa się w jedną z postacią córki. Wzruszający symbol „sztafety pokoleń” i kobiecego upodmiotowienia? Niestety przez zastosowanie przebrzmiałego już chwytu „połączenia postaci” historię dwóch wybitnych naukowczyń sprowadzono wyłącznie do kiczowatego obrazka.

Gdyby „Maria Skłodowska-Curie” była wyłącznie filmem złym w warstwie warsztatowej, moglibyśmy spuścić na niego zasłonę milczenia. Jest to jednak przede wszystkim film szkodliwy i warto tutaj pochylić się nad kilkoma istotnymi aspektami. Zamiast popularyzować wiedzę o osiągnięciach wybitnej badaczki, film wpycha ją w stereotypowe role matki i żony, która wszystkie swoje sukcesy zawdzięcza współpracy z mężczyznami (najpierw mężem, potem kochankiem). Z filmu nie dowiemy się, nad czym tak naprawdę pracowała Skłodowska-Curie. Jedyne fragmenty poświęcone tematom naukowym to jej rozmowy z Einsteinem, przeprowadzone tak skomplikowanym językiem, że laik na pewno nie zrozumie, na czym polegała przełomowość jej odkryć. Poza tym polon i rad to świecące się w próbówkach substancje, których zastosowanie jest co najmniej niejasne. Zamiast pokazywać, jak trudną drogę musiała pokonać Maria Skłodowska-Curie, aby skończyć studia (co wymagało przecież wyjazdu z rodzinnego kraju), film skupia się wyłącznie na okresie paryskim, kiedy jest już uznaną badaczką i laureatką pierwszej nagrody Nobla. Nie dowiemy się też o wspaniałej relacji z siostrą Bronisławą, o tym jak nawzajem wspierały się podczas studiów i po ich zakończeniu. Postać Bronisławy (w tej roli Izabela Kuna) sprowadzona została właściwie wyłącznie do opiekunki dzieci. W ten sposób znika cały „herstoryczny” potencjał tego filmu. Mógł on przecież pokazać dziewiętnastowieczną drogę kobiet do emancypacji zawodowej i naukowej i wszystkie związane z tym ograniczenia. Zamiast tego otrzymujemy – dodajmy że niespecjalnie ciekawą – historię romansu Skłodowskiej-Curie z Paulem Langevinem (Arieh Worthalter).

Jaka była największa przeszkoda, którą Maria Skłodowska-Curie musiała pokonać na swojej naukowej drodze? Brak funduszy, mizoginistyczne środowisko naukowe, a może konieczność wyjazdu na studia do Paryża? Ależ nie! Był to oczywiście romans z żonatym mężczyzną, a właściwie sam fakt jego ujawnienia przez prasę w przededniu przyznania Skłodowskiej drugiego Nobla. Chociaż rzeczywiście taki epizod miał miejsce, jego świadome wyeksponowanie w scenariuszu sprawia, że wydaje się on główną przyczyną nieprzyjęcia Skłodowskie-Curie do Francuskiej Akademii Nauk. Chociaż pozwala to zbudować piękną romantyczną opowieść, której zwieńczeniem jest pojedynek, podczas którego Skłodowska ratuje ukochanego przed śmiercią, to obraz, jaki wyłania się z filmu, musi budzić nasz niepokój. Nawet rozmowa z Albertem Einsteinem w filmie przedstawiona jest właściwie jako flirt, choć z użyciem naukowego żargonu…

Jak mamy mówić o równym udziale kobiet w tworzeniu nauki, skoro nawet najwybitniejsza polska naukowczyni przedstawiana jest wyłącznie przez pryzmat swoich relacji intymnych z mężczyznami? Jak analizować systemowe przeszkody i seksistowskie stereotypy wobec kobiet nauki, kiedy film sprowadza je wyłącznie do nieistotnego elementu melodramatu, w którym tak naprawdę liczy się wielka historia miłosna, a nie walka Skłodowskiej-Curie o uznanie własnego dorobku naukowego? Maria Skłodowska-Curie mogłaby być idolką dla kolejnych pokoleń kobiet decydujących się na karierę naukową. Byłaby świetną twarzą kampanii „Dziewczyny na politechniki”… „Byłaby”, bo nie uda się to, dopóki mówić będziemy o niej wyłącznie w ramach seksistowskiego dyskursu, wyjętego rodem z XIX wieku. Od twórców filmu biograficznego o jednej z najbardziej wyemancypowanych kobiet swoich czasów naprawdę oczekujemy czegoś więcej.

„Maria Skłodowska-Curie” jest jednym z bardziej antyfeministycznych filmów o kobietach, jakie ostatnio widziałam. O ironio, reklamowany był hasłami walki o prawa kobiet i wyjątkowej aktualności tego tematu w obecnej sytuacji politycznej. Nawet data jego polskiej premiery wypadała tuż przed Dniem Kobiet. „Potrzebujemy dziś historii o silnych kobietach” – mówiła w jednym z wywiadów Karolina Gruszka. Potrzebujemy – ale z pewnością nie takich.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×