Jacek Kaczmarski a katastrofa smoleńska
Zbyt łatwo manipuluje się ludzką pamięcią. Pamiętamy o tym, o czym ktoś nam przypomina. Pamiętamy tych, o których pamiętają inni. Jeśli zapomina społeczeństwo, zapomną i jednostki. Czasem ktoś krzyknie, co dla niego ważne, ale to na ogół krzyk straceńczy.
Szczególnym sposobem pamiętania są rocznice i ich obchody. Te rodzinne – gdy tęsknimy za bliskimi lub świętujemy kolejny rok małżeństwa. Te lokalne – wyzwolenia miasta czy wybudowania nowego mostu. Czasem obchodzimy rocznice we wspólnocie – kościelnej, szkolnej, zawodowej. Wreszcie we wspólnocie narodowej – wspominamy wydarzenia dobre i złe. W Polsce – przede wszystkim złe, nawet jeśli budzące dumę.
Rozczaruję tych, którzy myśleli, że będę rozwodził się nad tegorocznymi obchodami katastrofy smoleńskiej, a zwłaszcza tych, którzy sądzili, że wyrażę swój jasny pogląd na to, czego wszyscy byliśmy świadkami (albo czego, w wykonaniu władz państwowych, świadkami nie byliśmy, bo i obchodów brakowało). Nie umiem wniknąć w najgłębszy sens tych wydarzeń. Ból, tęsknota, żal, bezsilność – te uczucia wywołują różne reakcje, czasem złość, nienawiść i żądzę zemsty. Czasem udziela się to innym, niekiedy tłumom. Nie mnie to sądzić. Tak, mi też zawsze wydawało się, że „Sto lat” to przyśpiewka urodzinowa, na rocznicę śmierci nieco niestosowna, ale nie o tym chcę pisać, a przynajmniej nie przede wszystkim o tym. Albo może jedynie z innej perspektywy.
Chcę bowiem przypomnieć o innej rocznicy, pechowo wypadającej też 10 kwietnia. Pechowo, bo powtarzający się wokół nas refren jednej piosenki, gotów zagłuszyć wszystkie inne. Nawet tak wyjątkowe, jak te Jego autorstwa. Jego – czyli Jacka Kaczmarskiego, zmarłego 10 kwietnia 2004 roku, w Wielką Sobotę, Jacka, który, jak zwykle przekornie, w dzień wielkiego czuwania przestał czuwać.
Szkoda, że zapominamy o jego dorobku, że mniej chcemy go dziś słuchać. A jeśli już słuchamy, to podobnie jak Herberta, wyrywkowo, pod tezę. Kim byłby dziś autor „Źródła” i „Jana Kochanowskiego” – nie wiadomo, wszak zmarł przed kluczowym dla dzisiejszej świadomości społecznej rokiem 2005 – wystarczy zresztą spojrzeć na drogę, jaką przebył Przemysław Gintrowski. Kaczmarski nie chciał być bardem „Solidarności”, ani tamtej sprzed lat, ani tej współczesnej. Nie chciałby więc pewnie być bardem czy to PO, czy PiS-u, nie w smak byłoby mu Pietrzakowskie śpiewanie. Może zaśpiewałby znów, jak na 20. lecie pierwszej Solidarności, że „Muszkieterowie już nie ci sami…”. Może dodałby, z gombrowiczowskim uśmiechem, że „Polak to embrion narodziarski (…), to dźwigał krzyż i czyjąś winę, to znów na szyi tylko krzyżyk”. Pewnie rozumiałby, że „egzemplarz człowieka” zawsze jest „diabli, czyśćcowy i boski”. Że świat, że Polska nie dzieli się na zdrajców i prawdziwych Polaków. Nie dzieli się też na tych normalnych i tych obłąkanych smoleńską chorobą.
Śpiewał: „Zostały jeszcze pieśni. One już – chcę czy nie chcę – nie są moje”. Wiedział, że był „zdrajcą i pomnikiem, degeneratem, bohaterem”, że „przeinaczano moje śpiewki, by się stawały tym, czym nie są, tak używano mnie w potrzebie”. Wczoraj, dziś i jutro, gdyby chcieć, cytatami z jego twórczości uzasadnić można wszystko, każdą ideę, każdy postulat, każdy projekt. Jak i ja to czynię. Manipulowanie pamięcią to efekt manipulowania słowem, językiem, pojęciami i cytatami. Tymi z Pisma Świętego i tymi z Herberta, ale też tymi z Kaczyńskiego czy tymi z kabiny Tupolewa, gdy autorstwo słów przypisywano intuicyjnie i na podstawie jedynie kontekstu.
Gdybyśmy jednak więcej Kaczmarskiego słuchali, wiedzielibyśmy, że częściej należy pytać, niż udzielać odpowiedzi; jeśli patrzeć krytycznie, to częściej w lustro, niż w twarz drugiego człowieka, jeśli życzliwie, to wpierw na wroga, później na siebie; że uczciwie należy mówić o przeszłości i z uczciwą rezerwą wobec swoich przewidywań myśleć o przyszłości. Że każda rewolucja, każde burzenie murów kończy się budowaniem nowych, tych w poprzek społeczeństwa, między zdrajcami i prawdziwymi Polakami; między normalnymi i obłąkanymi smoleńską chorobą.
Za to Kaczmarski umiał łączyć. Udowodnił to, umierając. Nie dość, że w zmaganiu z chorobą kibicowało mu tak wiele osób, dla których był ważny. Nie dość, że osoby z przeciwnych obozów wspierały go z równym zapałem. Gdy z rakiem w końcu przegrał, wspólny tekst na łamach „Gazety Wyborczej” opublikowali Jarosław i Jacek Kurscy. O tym też zapomnieliśmy już dawno.
A prosił nas przecież: „Pamiętajcie wy o mnie, co sił, co sił, choć przemknąłem przed wami jak cień”. A my zapominamy. Odkrywają go coraz to kolejne pokolenia, wciąż dla rzeszy ludzi jest postacią ważną, kultową, wybitną, wciąż inspiruje. Ale i tak, zamiast wsłuchiwać się w czyjś (może właśnie jego) mądry, ale i krytyczny wobec siebie samego głos, wolimy krzyczeć „zdrajcy!” lub wyrażać swoje oburzenie tym, że krzyczą. Wyzywać dziennikarzy od najgorszych, albo pokazywać to kilkanaście razy w telewizji na dowód nikt już nie wie w zasadzie, czego.
A moglibyśmy słuchać…:
„Zaprzestańcie wzajemnych podbojów
Korzystajcie z dobrodziejstw pokoju
Pochowajcie urazy i zwłoki
I dojrzyjcie do nowej epoki”.
Może coś w nas by zostało.
To wszystko refleksje ściętej głowy, egzaltowane wołanie oderwane od rzeczywistości, z którego nic nie wynika, biadolenie i paplanina nieuwzględniająca żadnych okoliczności, żadnych uwarunkowań, faktów, mitów, roli i powołania innych jeszcze mediów. To niemożliwe do spełnienia marzenia o innej rzeczywistości, świecie równoległym, w którym byłoby inaczej. Jacek powiedziałby pewnie, że w tym innym świecie to już nie byłaby Polska. Ale tak bardzo żal, że już nic nowego nam nie zaśpiewa. Że nie napisze, nie zarzuci, nie zapyta. Że nie chcemy słuchać tego, co już napisał, zastanawiać się nad tym, co już zarzucał, odpowiedzieć na pytania, które już zadał. Że nas nie „obroni przed nami”. I że sami sobie w tym nie pomagamy. I stąd te rocznicowe, czarne myśli.