Pewnej letniej nocy podczas potańcówki nad Wisłą pewien pan uznał, że wspólny taniec jest wystarczającym powodem, by położyć obie dłonie na moich piersiach. Kiedyś sympatyczny chłopak przypadkowo poznany podczas spaceru po Montmartrze nazwał mnie kurwą i zaproponował, żebym „sama sobie zwaliła”, ponieważ odmówiłam mu spotkania o oczywistym podtekście seksualnym. Zdarzyło się, że pijany znajomy złapał mnie za tyłek. Jakiś czas temu pan w średnim wieku, czekając obok mnie, aż zapali się zielone światło, w nieparlamentarny sposób poprosił, bym uprawiała z nim seks oralny. Dawno temu, pięknego majowego dnia, huśtałam się w parku wśród kwitnących drzew, kiedy młody mężczyzna podjechał na rowerze, stanął obok i, bacznie mnie obserwując, zaczął się masturbować. Niedawno modnie ubrany pracownik agencji reklamowej, który dosiadł się do mnie i moich kolegów, uznał za stosowne skomentować wygląd mojego biustu.
Ja też. Me too. Czy jestem ofiarą? Nie, jestem wkurwiona. A może niesłusznie i powinnam się cieszyć, że żaden z tych panów nie posunął się dalej?
Z pewnym zaskoczeniem odkryłam, że przywołanie powyższych wspomnień na potrzeby tego tekstu zajęło mi relatywnie dużo czasu (gdy piszę te słowa, przypomniały mi się jeszcze dwie sytuacje, w których miałam wątpliwą przyjemność stać się adresatką ulicznych zaczepek). Żadna z nich nie wywarła na mnie specjalnego piętna, nie została ze mną na dłużej. To oczywiście dobrze, ale jest to symptomatyczne. Jedna z kobiet biorących udział w akcji #MeToo napisała, że trzeba mieć szczęście, by nigdy nie uczestniczyć w podobnej sytuacji. Co takie stwierdzenie mówi o naszym społeczeństwie?
My też
Akcja #MeToo pokazuje przede wszystkim, jak powszechnym i codziennym doświadczeniem jest molestowanie seksualne. Stykamy się z nim na co dzień w szkole, w pracy, na imprezie, w taksówce, na ulicy, w autobusie, na studiach, w sklepie. Jest oczywistym elementem doświadczenia zatrważająco wielkiej liczby kobiet. Dla niektórych z nich (większości? połowy? ułamka?) jest stałym i „przezroczystym” elementem życia. Jak to, że czasem pada deszcz – nikt nie lubi deszczu, no ale co zrobić? Dla niektórych z nich (większości? połowy? ułamka?) stanowi wydarzenie straszne, traumatyczne i formacyjne. Fakt, że dla mnie takim nie było, zawdzięczam, jak sądzę, nie tyle swoim dyspozycjom psychicznym, ile raczej symptomatycznemu przyzwyczajeniu i własnej sytuacji społecznej. Mam spadochron, wiem, że cokolwiek by się nie wydarzyło, mam się do kogo zwrócić, że nikt mnie nie zapyta, w co byłam ubrana ani czy przypadkiem nie powiedziałam o dwa słowa za dużo, że zostanie mi udzielona odpowiednia pomoc psychologiczna i prawna. Dlatego akcja #MeToo jest w moim odczuciu kierowana przede wszystkim do kobiet, które tego komfortu nie mają i które zapewne wcale nie wstawiły na Facebooka posta z hasztagiem. Może dostrzeżenie skali zjawiska da im poczucie, że nie są same, i odwagę do walki.
Drugą grupą adresatów akcji są, jak sądzę, mężczyźni. Należy się tu rzecz jasna przypis, że oni również bywają ofiarami molestowania seksualnego i bardzo chciałabym żyć w świecie, w którym istnieje przyzwolenie społeczne, by otwarcie o tym mówili. Ten przykład pokazuje zresztą doskonale, że edukacja genderowa przyniesie korzyść wszystkim, a nie tylko kobietom. Póki co jednak role społeczno-kulturowe rozpisane są w taki sposób, że uprzedmiotawiająca cielesność jest przede wszystkim domeną kobiet.
Doświadczenie kobiecości jest doświadczeniem cielesnym zarówno na płaszczyźnie fizjologicznej, jak i kulturowej. Nie da się być kobietą poza ciałem, nie da się od ciała uciec. Wie o tym zarówno kobieta, która najlepiej czuje się w pełnym makijażu i w obcisłej sukience, jak i ta, która na co dzień nosi dresy i luźny t-shirt, za to na każdym rodzinnym obiedzie słyszy zatroskane pytania, czy aby nie ma kompleksów i czemu właściwie ukrywa swoje atuty. Społecznie przyjęło się sądzić, że kobiece ciała wysyłają pewne komunikaty, zaś rolą mężczyzn jest ich odszyfrowanie według dosyć jasno określonych reguł. Zdarza się, że ktoś poczuje się odbiorcą komunikatu, którego wcale nie wysyłałyśmy. „Rozkodowywanie” męskich ciał nie jest już tak powszechną praktyką – to zgwałconą kobietę pyta się o ubiór, a nie obrabowanego mężczyznę, choć posługując się (idiotyczną!) analogią, można wyobrazić sobie sytuację, gdy społecznie uznaje się współwinę za kradzież obrabowanego, który „prowokował” ostentacyjnie drogim strojem.
Jedną z odpowiedzi na takie społeczne waloryzowanie kobiecej cielesności może być świadome jej rozgrywanie, zabawa konwencją, która w efekcie ośmiesza i podważa zastany porządek. Nie ma jednak miejsca dla kobiety na „społecznie pozacielesne” bytowanie. Wie o tym gwałcona, a następnie zamordowana pracownica montowni, która z ubogiej meksykańskiej prowincji przyjechała do Ciudad Juarez; kobieta, która stara się o pracę i spędziła dwie godziny, myśląc, w co się ubrać, by nie wyglądać zbyt wyzywająco, ale jednocześnie nie sprawić wrażenia sztywnej; aktorka na castingu u Harveya Weinsteina; bezdomna kobieta, która boi się usnąć, by nie doświadczyć przemocy seksualnej; profesorka, która po wystąpieniu na konferencji usłyszała: „Wyglądała pani tak ślicznie, że zupełnie pani nie słuchałem!”; muzułmanka zmuszona przez panujące w Iranie prawo do noszenia hidżabu; muzułmanka zmuszona przez prawo francuskie do zdjęcia nikabu. Wiem o tym też ja, moje koleżanki, znajome i wszystkie kobiety, które dołączyły lub mogłyby dołączyć do akcji #MeToo.
Z prawej strony sceny politycznej bardzo często słychać głosy podważające sens istnienia feminizmu: „o co jeszcze walczycie? W końcu macie równy dostęp do edukacji, rynku pracy, polityki”. Abstrahując od etnocentryzmu tej argumentacji, warto ją sobie przypomnieć, przeglądając następnym razem Facebooka i widząc, ile kobiet dołącza do akcji. Jak można w ogóle mówić o równości w kraju, w którym w dyskusji o Czarnym Proteście publicznie padają słowa „Jezu, kto to rucha?” i są szeroko dyskutowane? Gdzie stwierdzenie „feminizm kończy się tam, gdzie trzeba wnieść lodówkę na czwarte piętro” jest po prostu poglądem, wyrażanym co więcej przez zasiadającego w Sejmie polityka? Gdzie, krótko mówiąc, granice określonej kobiecej aktywności politycznej zakreślane są jej cechami fizycznymi i estetycznymi?
Tego typu przeświadczenia są składowymi sytuacji określanej jako „kultura gwałtu”. Nie wszyscy rzecz jasna godzą się na taką diagnozę naszego społeczeństwa, co rodzi rozmaite poboczne spory i kontrowersje. Jednym z nich jest tocząca się w mediach społecznościowych dyskusja wokół tego, gdzie leży granica pomiędzy molestowaniem werbalnym a „zwykłym” komplementem. Krytycy akcji #MeToo wskazują, że definicja molestowania seksualnego jest wyjątkowo mgliście zakreślona i że właściwie nie wiadomo, co mają na myśli osoby posługujące się hasztagiem. W końcu każdy ma gdzie indziej postawione granice, więc niedługo nie będzie można w ogóle komplementować kobiecej urody.
Trudno nie zauważyć, że każdy ma inną wrażliwość. O ile zatem bez względu na poglądy polityczne wszyscy się chyba zgodzimy, że niechciany kontakt seksualny jest rzeczą niepożądaną, o tyle bardziej problematyczna wydaje się kwestia przemocy werbalnej. Znów pojawia się problem odczytywania kodów kulturowych – skoro skąpo ubrana dziewczyna przyszła do klubu, zrobiła to po to, by jakiś mężczyzna wszedł z nią w relację seksualną. Taka logika ma jednak dwa mankamenty.
Po pierwsze – owe kody kulturowe (jak zresztą każde inne) nie są neutralne ani pozbawione ideologii – podszyte są przeświadczeniem o „naturalnej” nierówności płci, gdzie kobiece ciało służy między innymi do zaspokajania męskich potrzeb. Po drugie zaś – jeśli spojrzymy na problem molestowania werbalnego nie jako na kwestię feministyczną, a po prostu jako na element dobrego wychowania, wydaje się, że wątpliwości powinny zniknąć. Jest bowiem jedną z podstawowych zasad savoir vivre’u, że staramy się nie urazić naszego adwersarza, zachowujemy się stosownie do kontekstu. W sytuacji, w której do końca nie znamy naszego rozmówcy, a zatem nie jesteśmy pewni, jaką ma wrażliwość, staramy się unikać wyrażeń czy tematów, które mogłyby sprawić, że poczuje się niekomfortowo. Doskonale sprawdza się tu liberalna zasada „granice mojej wolności są granicami twojej wolności”. Skoro zatem nikt nie powie „Zajebisty obiad, babciu!”, trudno stwierdzić, dlaczego ta sama osoba miałaby oznajmić swojej koleżance, że ma, dajmy na to, „świetne cycki”. A jeśli ma nowoczesną babcię i jasno określone układy z koleżanką, jest pewien, że żadnej z nich nie urazi – czemu nie? Ale to nie takie historie mają do opowiedzenia uczestniczki akcji #MeToo.
Gdzie ci mężczyźni?
Panowie, o których pisałam w pierwszym akapicie i którzy kryją się pod tyloma innymi hasztagami #MeToo, to raczej nie nieprzystosowani społecznie „zboczeńcy”, „odszczepieńcy” ani „idioci, którzy przecież są wszędzie”, choć tacy zapewne też się znajdą. To profesorowie, szefowie, studenci, lekarze, producenci filmowi, bezrobotni, nauczyciele, uczniowie, politycy, taksówkarze, urzędnicy, kontrolerzy biletów, piloci, sklepikarze, aktorzy, piłkarze… To my wszyscy. To też wszyscy i wszystkie, którzy nie uwierzyli, gdy usłyszeli podobną historię, podważali cudze doświadczenie. To wszyscy i wszystkie, którzy widząc taką sytuację na ulicy i bezradność ofiary, odwrócili wzrok. Kulturę gwałtu współtworzą nie tylko gwałcący i molestujący, ale także matki, babki, psycholożki szkolne i nauczycielki, które słysząc historię, jak kolega z klasy maca koleżankę po piersiach, zbywają to: „a tam, końskie zaloty!”, „nieśmiały jest!”, „to noś luźniejsze koszulki!”. Wielką siłą akcji jest zwrócenie uwagi na problem, który przez większość z nas nie był do końca konceptualizowany jako problem. Będę w związku z tym bronić inicjatywy przed atakami spod szyldu „takie akcje i tak nic nie zmieniają”. Bez nazwania problemu nie sposób o tym problemie dyskutować, a bez dyskusji trudno doprowadzić do realnej zmiany społecznej. Póki co jesteśmy na etapie nazywania.