Oto nie muszę już kłopotać głowy różnymi filozofiami, truć sobie duszę wątpliwościami: przecież tam w kościele co dzień na mszę dzwonią. I co dzień po wszystkich kościołach odbywa się msza żałobna za setki tysięcy myśli nierozbudzonych, sumień na wieki pogrzebanych. Ite missa est! Wracajcie dziateczki do swych zatrudnień, idźcie wszyscy razem, lichwiarz, sędzia, złodziej, adwokat, prostytutka. Coś tam wy robicie w życiu, siebie, przyszłość własną w błoto spychacie. Nic to. Msza się odprawia.
[…] Różne style przepłyną jeszcze przez głowę polskiego postępowego „inteligenta”, ale nie wniknie w nią nigdy żadna rzeczywistość, i chociaż kupi on sobie i studiować zacznie dzieła Vica, Newmana, Bergsona, Sorela, Carlyle’a, Durkheima – nie przyda się to na nic – pomiędzy głową a koniuszkiem pióra zniknie cała treść i pozostanie to, co było – pusta samowola, która sądzi, że gdy frazeologię swoją tak lub inaczej przykroi – samą rzeczywistość zmieni.
Jesteśmy przewidywalni. My, polscy inteligenci i osoby aspirujące do tego grona. Cokolwiek się w bańkach wydarzy, „Nowy Obywatel” zarzuci innym brak zainteresowania problemami klasowymi, „Nowa Konfederacja” zwróci uwagę na pomijanie kontekstu geopolitycznego – i tak dalej. Może jeszcze „Kontakt” zamieści tekst o niepraktycznej inteligencji?
Wszystko to sprawy istotne, ale grozi nam w tym pułapka: zamknięcie się tylko na siebie. Z naszych inteligenckich problemów łatwo robimy wielką walkę o rzeczy ważne rzekomo dla wszystkich. Przy okazji uciekamy nie tylko od wolności, lecz także od wątpliwości. A takim prostym szablonem już łatwo szturmować. Obskuranckie postrzeganie Innego, oderwane od życia ideowe dyskusje… Też skądś to znacie? To pierwsze może jest raczej domeną komentarzy na Facebooku, ale te ostatnie możemy znaleźć i w naszych ulubionych czasopismach czy think-thankach.
Motto tego tekstu pojawiło się już w 1908 roku w zbiorze esejów „Legenda Młodej Polski” autorstwa chętnie później przywoływanego Stanisława Brzozowskiego. Klasyk pisania o polskiej inteligencji, narzekał już sto lat temu na jej brak wątpliwości i egocentryzm. A czasem wciąż trzeba sobie o nim przypominać.
Polska zdziecinniała
Do Brzozowskiego wracano, i to wielokrotnie, nie tylko zresztą przy okazji „Legendy”. Z powodu niesamowitej skali zainteresowań oraz braku stabilizacji w poglądach filozoficznych (za co zresztą zdyskredytował go w swojej „Historii filozofii” sam Władysław Tatarkiewicz) Brzozowski może być skojarzony prawie ze wszystkim. I tak w dwudziestoleciu fascynowali się nim Czapski i Zdziechowski, ale także Zakrzewski czy Mosdorf, podczas wojny Trzebiński i Strzelecki, po wojnie Giedroyc z Miłoszem. Dzisiejsza inteligencja mało się o Brzozowskiego nie pobiła. Z jednej strony na patrona wzięła go „Krytyka Polityczna”, a progresywni myśliciele – jak Agata Bielik-Robson czy Jan Sowa – nawiązywali wprost do jego tekstów w swoich książkach. Z drugiej strony o biednego Stacha upomniała się również prawica: „Fronda” opublikowała poświęcony mu zbiór tekstów, a „Teologia Polityczna” osobny numer wydania internetowego. W tym ostatnim środowisku do walki o postać Brzozowskiego przyłączył się także Jakub Lubelski, trudno mi jednak stwierdzić, czy jego tekst ma być traktowany na serio.
Każdy chce mieć więc „Legendę” dla siebie! Walcząc ze zdziecinniałością, sami staliśmy się dziećmi, które bawią się w swojej inteligenckiej piaskownicy. W niej też możemy oglądać dużo konfliktów o to, skąd brać tożsamość, wspieranych absurdalnymi zarzutami (najciekawszymi chyba u Lubelskiego – że Brzozowski do lewicy nie pasuje, podczas gdy jest to wyłącznie wizja lewicy stworzona w umysłach polskich konserwatystów). A Brzozowskiemu chodziło przecież o przełamanie polaryzacji społeczeństwa, nie zaś o wyścig na akademickie interpretacje. Nie ma przy tym co ukrywać, że to raczej myśliciel lewicowy. Konserwatywne elementy jego myśli nie zaliczają go do stronnictwa konserwatywnego, tak jak i nie zaliczają do niego niektórych działaczy DIEM25 w rodzaju Srećka Horvata. Nazywanie Brzozowskiego konserwatystą oznaczałoby, że taka musiała być też większość ówczesnej lewicy związanej z PPS-em czy ludowcami z „Wyzwolenia”.
Kontekst, w którym tworzył, był niewątpliwie inny od obecnego. Także z tej przyczyny nie możemy nazywać Brzozowskiego po prostu „naszym współczesnym”, również na lewicy. Przez zawirowania przełomu wieków ten myśliciel zahaczał też o nacjonalizm czy katolicki modernizm. Wychowany w domu szlacheckim, podczas studiów doznał jednak szoku. Zdał sobie w końcu sprawę z oszustwa, w którym go wychowywano. Nie było żadnej Wielkiej Polski, nie było Chrystusa Narodów. Szabelka i kontusz okazały się tylko tanim chwytem Sienkiewicza, mit romantyczny zaś – jedynie emocjonalnym zrywem.
Brzozowski zrozumiał różnicę między polską kulturą a tym, co mógł wyczytać u Dickensa czy Hugo. Kiedy pod zaborami mazgajono o rozterkach duszy narodowej, w Europie Zachodniej rodził się nowoczesny kapitalizm. Uświadamiano robotników, powstawały związki zawodowe, oburzano się na monarchów, rodziły się idee internacjonalistyczne. W tym czasie w Polsce za to obsesyjnie myślano o niepodległości. Wybierano mity i samooszukiwanie się. Brzozowski, wtedy jeszcze młody student, opracował koncepcję „Polski zdziecinniałej”. Czyli takiej, która nie umie przyjąć na siebie ciężaru rzeczywistości – a także wziąć odpowiedzialności za swoją przeszłość, postrzeganą przez pryzmat tradycjonalistycznej polityki historycznej.
Dwudziestokilkulatek wyrzucił więc dorosłym Polakom ich niedojrzałość: ułożone myślenie, pełne schematów i bajek, dobre dla przedszkola, ale nie dla świadomości społecznej. Prawica nie umiała tego wyczytać z jego pism – zadowalała się tym, że pisał przecież o narodzie. Jednak i postępowcy, atakując środowiska zachowawcze, często nie wiedzieli, że powtarzają zarzuty Brzozowskiego.
Wokół autora „Płomieni” bywało też gorąco. Henryk Sienkiewicz – obecne szkolne bożyszcze – rozpuszczał plotki o jego domniemanym żydowskim pochodzeniu (mszcząc się za to, że tamten zarzucał twórcy „Trylogii” upadek intelektualny, zresztą bardzo często słusznie). Po słynnej „sprawie Brzozowskiego”, przez Wacława Nałkowskiego nazywanej „polską sprawą Dreyfusa”, Ignacy Daszyński nakazał wręcz zlikwidowanie autora „Płomieni”. Na szczęście wysłany przez PPS zabójca w porę się rozmyślił.
Zabić ani uznać za Żyda nie udało się – ale i tak Brzozowski zmarł niedługo później, w wieku 33 lat. Na wygnaniu, we Florencji. Nagrobek odrestaurowano dopiero kilka lat temu. A sam Brzozowski rozpłynął się w hermetycznym świecie inteligencji.
Zmartwychwstanie Brzozowskiego?
Jasne, Brzozowski nie może być jedyną podstawą dla naszego myślenia. Pisał po młodopolsku, czyli rozwlekle i niezrozumiale, często zajmował się jakimś problemem w sposób mało konsekwentny. Skoro jednak do Brzozowskiego przyznają się dziś komentatorzy z tak różnych stron sceny ideowej, myśl tego autora – skądinąd wroga i polaryzacji, i zupełnej hegemonii – mogłaby być punktem wyjścia dla dialogu.
Od śmierci Brzozowskiego minęło już ponad sto lat, w międzyczasie przyszła modernizacja. Trochę ją jednak przespaliśmy. Pełna dojrzałość też nas ominęła. Człowiek przestaje być w końcu dzieckiem dopiero wtedy, kiedy zaczyna patrzeć na siebie krytycznie – Brzozowski i dziś mógłby nam zarzucić, że jeszcze tego nie umiemy.
Można więc powiedzieć, że Brzozowski wciąż żyje, a wiele podejmowanych przez niego zagadnień wciąż jest aktualnych. Bliższe mogą nam się wydawać problemy społeczne opisywane przez Dickensa czy Hugo, związane z biedą i brakiem perspektyw, jednak mity podobne tym, które krytykował autor „Legendy”, też wciąż istnieją i mają się dobrze. Prawica ze swoim turbopatriotyzmem i obsesją niepodległości? Marek Jędraszewski, który chętnie pisał o dialogu, ale dziś rzadko go praktykuje? „Rycerz Niepokalanej”, który we wszystkim widzi kulturową walkę o dusze, przyjmując przemoc jako konieczność?
Nie tylko! Spokojnie, bo i po stronie liberałów trzyma się etos szlacheckiego elitaryzmu klasowego, często przykrywany płaszczykiem postępowości i nowoczesności. W polskim folwarku pozmienialiśmy tylko nazwy. Postfeudalna kultura pracy, relacja pan–cham i ksenofobia mają się bardzo dobrze. Kiedy ktoś nas obrazi, zaraz chcemy rzucać się na niego z szabelką (co z tego, że większość z nas ma korzenie chłopskie lub mieszczańskie!).
Może się też wydawać, że dalej żyjemy w latach dwudziestych, bo już wtedy partie polityczne udawały wielkich obrońców idei suwerenności i niezależności. Ta obsesja „podległości”, jak opisał to jakiś czas temu Jarosław Kuisz, także jest jednym z aspektów zdziecinnienia. Nie musimy już przecież doszukiwać się w naszych przeciwnikach politycznych targowiczan czy też cudzoziemskich spiskowców (zachodnia ideologia LGBT, „rosyjski kaczofaszyzm”), którzy mają na celu odebranie nam niepodległości. Żyjemy w wolnym kraju, gdzie potrzebna jest rewizja schematów z przeszłości – i wytworzenie nowych wzorców. W tym ostatnim chodzi również o lewicę, która nie powinna na przykład nadmiernie idealizować PPS-u. W końcu nikt już nie musi napadać na pociągi w Bezdanach. Przodkowie są ważni, ale nie myślmy o nich bez przerwy – ważniejsze jest to, co dzieje się teraz. A historia ma to do siebie, że należy do przeszłości.
Wygodnie jest żyć w mitach, które wykoślawią nam rzeczywistość w taki sposób, abyśmy czuli się komfortowo. Problem dopiero zaczyna się, kiedy odkrywamy, jak jest naprawdę – do czego nie potrafimy lub do czego nie potrafiliśmy się przyznać. Wtedy możemy dalej siedzieć w swojej piaskownicy, jasne. Dopiero zdobycie samoświadomości, zdanie sobie sprawy z problemu, może dać impuls, aby go rozwiązać.
Klasyk wyjmuje smoczek
Czyli – jak inteligent powinien dojrzeć? Cóż, spojrzeć na siebie krytycznie. Czasem zwątpić w swoją świętość i wyjść do ludzi. „Dzisiaj bycie inteligentem w Polsce to dla znacznej części tego środowiska lęk przed motłochem i szukanie estetycznych dystynkcji, dowodów na własną wyższość i szlachetność w sytuacji, kiedy tradycyjne zawody inteligenckie nie gwarantują ani pieniędzy, ani społecznego autorytetu”, pisał już trzynaście lat temu Cezary Michalski. W zeszłym roku dużą poczytnością (i sądząc po licznych komentarzach – aktualnością) cieszył się „Powrót do Reims” Didiera Eribona. Francuski filozof przedstawia w tym tekście swoje refleksje na temat oddalenia się liberalno-lewicowej inteligencji od mniej zamożnej części społeczeństwa – w wyniku czego osoby z mniejszych ośrodków miejskich skłoniły się ku populistycznej prawicy. Brzmi znajomo, prawda?
Aby ratować demokrację przed widmem populizmu, inteligencja (czy też jej spadkobiercy) powinna zejść do ludzi. Te czterdzieści lat temu się udało, może warto by to powtórzyć? Bo nie wystarczą już pojedyncze działania, potrzeba większych i bardziej zdecydowanych ruchów. To, że na przykład Maciej Gdula przełamał mit o „ciemnej prowincji” w swoim „Nowym autorytaryzmie”, nie uchroniło nas niestety przed kolejnymi klasistowskimi komentarzami inteligentów. Przewartościowanie samorozumienia inteligencji może zatem bardzo pomóc w realnych zmianach społecznych.
Brzozowski przewraca się w grobie, zmartwychwstaje. Może więc warto go czasem wyciągnąć z uniwersytetów i użyć szerzej? Mógłby być dobrą bronią do walki ze zdziecinniałością i dogmatyzmem. Ale w tym celu ci, którzy narzekają na brak zmian, musieliby najpierw zmienić się sami.