Tekst ukazał się pierwotnie na łamach „Polityki”.
W swoim znakomitym utworze „Co tam wyje?” Łona rapował o polskim społeczeństwie, być może szerzej także o rzeczywistości globalnego kapitalizmu w ogóle. Nie wiem, czy myślał w sposób szczególny o Kościele. Nie sądzę. A jednak jego fraza: „A wycie? Cóż wycie? W gruncie rzeczy nic / W końcu ucichnie; tutaj jest długa tradycja przeczekiwania wyć”, jest wyjątkowo trafnym podsumowaniem także sposobu działania polskiego Kościoła instytucjonalnego.
Biskupi wytrenowani w samozadowoleniu
Część polskiego Kościoła wciąż żyje także w przekonaniu o prawdziwości hasła: „Słychać wycie? Znakomicie”. W tej optyce wszelkie głosy krytyczne wobec sposobu działania czy stanu tej instytucji – zarówno te z zewnątrz, jak i z wnętrza (także traktowane jako wrogi atak) – paradoksalnie jedynie potwierdzają słuszność obranej drogi. Mechanizm ten opiera się na przekonaniu, że Kościół zawsze staje w pewnej kontrze do świata. W pewnym stopniu rzeczywiście powinno tak być (na ogół jednak dotyczy to innych spraw niż te, które za najważniejsze uznają polscy biskupi). A jeśli tak, to krytyka i sprzeciw wobec Kościoła miałyby być jedynie potwierdzeniem tego, że dobrze realizuje swoje powołanie. To jednak optyka skrajnie uproszczona i jeśli chodzi o głębokość refleksji – żenująca.
Jak pisał Misza Tomaszewski w tekście „Biedni katolicy patrzą na siebie” na łamach „Kontaktu”, „chrześcijaństwo jest polityczne, ale nie każda sprawa stanowi równie dobry pretekst do politycznego zaangażowania Kościoła. Polityczne zaangażowanie Kościoła spotyka i będzie spotykać się ze sprzeciwem, ale nie każdy sprzeciw świadczy o tym, że ludzie, których działania ów sprzeciw budzą, mają Boga po swojej stronie”. Warto o tym pamiętać, gdy kolejny raz usłyszymy głosy wsparcia dla tego arcybiskupa czy innego kardynała, który albo gada nieewangeliczne androny, albo ma na sumieniu niekiedy jeszcze poważniejsze winy.
Polski Kościół jest jednak wytrenowany w samozadowoleniu, ignorowaniu rzeczywistości i próbach przeczekiwania wszelkich wzburzeń morza życia społecznego, po którym przez długi czas żeglował jako jedna z największych fregat. Nie lubi zmieniać kursu, woli taranować mniejsze jednostki. Nie zauważa przy tym, że morze (społeczeństwo) jest mu coraz mniej przyjazne, dno przecieka, załoga – zwłaszcza „kadra oficerska” (biskupi) – jest w znaczącej części zdeprawowana przez sposób dotychczasowego funkcjonowania lub niekompetentna, a pasażerowie i pasażerki statku (wierni i wierne) przejawiają coraz mniej ochoty do biernego podporządkowywania się rozkazom lub po prostu opuszczają pokład. Z mostka kapitańskiego, z którego powinno się widzieć najwięcej, w polskim Kościele albo nie dostrzega się niczego, albo zakrywa się na nim oczy. A żeglowanie na ślepo nie może skończyć się dobrze.
Kiedy polscy hierarchowie się obudzą? Czy to już „ten moment”? Czy postępowania toczące się w Watykanie wobec kolejnych biskupów, doniesienia medialne, rozgorzała dyskusja wokół dziedzictwa Jana Pawła II, istotna liczba apostazji, odchodzenie młodzieży od religii (zarówno rozumianej jako lekcje w szkole, jak i szerzej) oraz zmiana języka krytyki kierowanej pod adresem Kościoła wystarczą? Znając polskich biskupów, należy uznać, że najpewniej nie. A już na pewno nieprędko.
Proces powolny, ale realny
Jeśli więc ktoś zadaje pytanie, czy jesteśmy świadkami i świadkiniami jakiegoś przełomu w polskim Kościele, to najbliższa prawdzie wydaje się ocena, że i tak, i nie. W stosunku społeczeństwa do Kościoła oraz w samej wspólnocie zachodzą istotne i dynamiczne procesy. Jeśli zaś chodzi o sposób funkcjonowania Kościoła jako instytucji, zmiana nie tyle zachodzi, ile pełznie. Jej sprzymierzeńcami są działania Stolicy Apostolskiej, praca dziennikarzy i dziennikarek śledczych (zarówno katolickich, jak i nie) wymuszająca niekiedy pewne decyzje oraz powolna wymiana pokoleniowa w polskim episkopacie.
To proces, który zajmie kolejne lata – chyba że po drodze wydarzy się coś nieprzewidzianego, jak na przykład zmiana władzy na taką, która będzie gotowa odepchnąć wahadło w wielu sprawach (religia w szkole, prawo aborcyjne, poszanowanie praw osób LGBT+, finansowanie Kościoła etc.) w drugą stronę oraz powoła na przykład państwową komisję mającą na celu zbadanie skali ukrywania przestępstw seksualnych w polskim Kościele. Jest to jednak równocześnie proces, który zachodzi bardzo realnie i na wielu polach.
Jak informowała już kilka miesięcy temu „Rzeczpospolita”, w Watykanie toczą się postępowania wobec jednej czwartej ordynariuszy polskich diecezji w sprawie zaniedbań lub tuszowania przestępstw seksualnych. Gdy trzeba było przyspieszyć decyzje ze względu na krytyczny stan kardynała Henryka Gulbinowicza, Stolica Apostolska to zrobiła, zawczasu wyjaśniając, jak ma wyglądać pogrzeb hierarchy, na którym ciążą poważne zarzuty – jak widać, przez Watykan uznane za uzasadnione.
W oczach topnieje pozycja kardynała Stanisława Dziwisza. Obnażający jego całkowitą niezdolność do choćby częściowego stanięcia w prawdzie wywiad dla TVN, dokument „Don Stanislao”, obciążający go raport w sprawie byłego kardynała Theodore’a McCarricka: to wszystko sprawia, że przestaje być postrzegany jako „najwierniejszy i najbliższy współpracownik Jana Pawła II”, a zaczyna w coraz większym stopniu – jako umoczony w tuszowanie pedofilii i innych skandali gracz watykańskiej kurii. Stojący przed nim – a w pewnym sensie przed całym polskim Kościołem – wybór, czy wziąć winę na siebie, by wybielić Jana Pawła II, czy też pozostawiać wiele spraw w sferze domysłów i śledztw, co uderza w wizerunek Wojtyły, nie jest godny pozazdroszczenia. Trudno jednak także byłemu metropolicie Krakowa współczuć.
Dyskusja wokół Jana Pawła II również nie jest bez znaczenia. Przez lata można było – w mniejszym lub większym stopniu, ale jednak – krytykować Kościół jako taki, tych czy innych hierarchów, ale postać Karola Wojtyły była otoczona tabu. Próbujące przełamać je książki – bo takie powstawały – zarysowywały pomnikowy wizerunek Jana Pawła II, ale nie wszczynały realnej dyskusji na jego temat w społeczeństwie. To powoli, ale jednak się zmienia. I wydaje się niezbędne, by wreszcie realnie zmierzyć się z pytaniem o odpowiedzialność Wojtyły za gigantyczny kryzys instytucji, której przewodził jako papież, oraz szereg systemowo tuszowanych na potężną skalę przestępstw, czemu przynajmniej (w najlepszej dla siebie wersji) nie umiał przeciwdziałać.
Sprzeciw poza Kościołem i w Kościele
Protesty odbywające się w całej Polsce po wyroku tak zwanego Trybunału Konstytucyjnego w sprawie przesłanki pozwalającej dotąd na legalne przerwanie ciąży w przypadku ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu pokazały skalę sekularyzacji postępującej w Polsce od lat. Widać ją już nie tylko w malejących od dawna odsetkach uczniów i uczennic chodzących na religię w szkole (różnica między religijnością młodszego i starszego pokolenia jest jedną z największych na świecie, jak wynika z badań Pew Research Center), ale także w hasłach na transparentach, w internecie czy wypowiedziach polityków i polityczek.
To, co jeszcze dziesięć lat temu uchodziło za „ostry atak na Kościół”, dziś ocenione byłoby jako co najwyżej lekki pstryczek w jego nos. Dominacja kulturowa katolicyzmu w Polsce załamuje się już nie w sposób ukryty, ale całkiem jawny – również w wyniku niezaskakującego zlania się w jedną całość obozu rządzącego i Kościoła w oczach znaczącej części społeczeństwa.
Również w samym Kościele narasta sprzeciw. Na ulicach w protestach Strajku Kobiet obecne były także zaangażowane katoliczki i katolicy. Przeciw postawie Kościoła w licznych sprawach zaprotestowali też – po raz pierwszy w takiej liczbie – szeregowi księża. Początkowo pod tak zwanym „Listem zwykłych księży” podpisało się 27 osób, których skład budził uznanie, ale też reakcje utrzymane w tonie: „Ci sami, co zwykle, tylko razem”. Obecnie jednak lista 156 nazwisk księży, diakonów i sióstr zakonnych jest znacznie bardziej zróżnicowana.
To wciąż niewielki odsetek zakonnic i kapłanów mieszkających w Polsce. Nawet biorąc pod uwagę to oraz fakt, że niektóre nazwiska z listy zniknęły pod wpływem nacisków przełożonych, należy zauważyć, że to pierwszy tego typu grupowy sprzeciw księży i sióstr w polskim Kościele. Jakie będą ich kolejne kroki – bo na pewno jakieś będą? Trudno przewidywać, ale jest to wydarzenie znaczące.
Bywają także mniej zauważane, ale również istotne wydarzenia. Za takie można uznać na przykład nominację nowego biskupa pomocniczego w Krakowie. Został nim ksiądz Robert Chrząszcz – postać nieszczególnie rozpoznawalna w archidiecezji krakowskiej. Nic dziwnego. Wraca on wszak do Polski po piętnastu latach spędzonych w Brazylii, gdzie między innymi pracował w fawelach wśród najbiedniejszej ludności.
Znamienne, że w diecezji o takich tradycjach – diecezji kolejnych kardynałów Wojtyły, Macharskiego, Dziwisza, a ostatnio wiceprzewodniczącego episkopatu arcybiskupa Marka Jędraszewskiego – Stolica Apostolska wolała powołać na biskupa człowieka od lat pozostającego poza strukturami lokalnego Kościoła oraz mającego doświadczenie życia w zupełnie innej niż polska wspólnocie. Jakim będzie biskupem – nie wiadomo. Zastąpi biskupa Jana Szkodonia oskarżonego o molestowanie nieletniej dziewczyny, więc poprzeczka nie jest zawieszona szczególnie wysoko. Można jednak mieć nadzieję na nieco więcej niż tylko jej przekroczenie (bo przecież nie przeskoczenie).
W tym kontekście ciekawe będzie również obserwowanie kolejnych nominacji watykańskich. W Polsce – co dotąd zdarzało się rzadko przez tak długi czas – kilka diecezji pozostaje nieobsadzonych. Dotyczy to choćby prestiżowej i znaczącej archidiecezji gdańskiej, która nie ma metropolity, od kiedy arcybiskup Sławoj Leszek Głódź przeszedł na emeryturę (dziś toczy się w jego sprawie kościelne dochodzenie), ale także diecezji kaliskiej, od kiedy jej biskupem nie jest biskup Edward Janiak – bohater filmu Marka i Tomasza Sekielskich. O ile w przypadku tego drugiego sytuacja była nieco mniej spodziewana (choć na kilka miesięcy przed premierą filmu wiele osób wiedziało już, którego biskupa będzie dotyczył dokument, trudno więc uwierzyć, że nie wiedzieli o tym hierarchowie), o tyle emerytura Głodzia nikogo zaskoczyć nie mogła.
Czemu więc kolejne miesiące czekamy na ich następców? Wytłumaczenia – być może równocześnie prawdziwe – mogą być różne. Po pierwsze, Watykan może czekać na koniec toczących się obecnie postępowań wobec polskich hierarchów, by nie powołać na nową diecezję kogoś, kogo niebawem będzie trzeba w atmosferze tym większego skandalu odwoływać. Po drugie, Stolica Apostolska ma w ostatnich latach coraz większe problemy ze znalezieniem kandydatów na biskupów, którzy byliby gotowi przyjąć nowe stanowisko. Coraz więcej szeregowych księży wcale o tym nie marzy.
Inny Kościół jest możliwy?
Dzieje się więc wiele i na różnych poziomach. W sferze zarządzania i funkcjonowania Kościoła nie należy spodziewać się jednak prędkiego przełomu. Ten – być może – w jakimś stopniu nadejdzie, gdy poznamy efekty owych dwudziestu kilku postępowań wobec polskich hierarchów. Albo gdy nawet biskupi nie będą w stanie dalej ignorować rzeczywistości, gdy zawita ona do nich jeszcze wyraźniej w postaci innej polityki państwa, pustych kościołów, kolejnych medialnych (i ogromnie potrzebnych) śledztw, obojętności lub wrogości młodzieży, mniejszego finansowania oraz pewnej presji z Watykanu. Oczywiście, także w takich okolicznościach można wciąż zatykać uszy, przeczekiwać to, co uznaje się za „wycie”, okopywać za murami pałaców i ścianą z nic niemówiących oświadczeń i listów.
Ale może wtedy przynajmniej niektórzy biskupi – obecni lub przyszli – postanowią zacząć zmieniać swój sposób działania. Wychodzić do ludzi. Słuchać wiernych. Pożegnać się ze znaczącą częścią wpływów. Ewangelizować, a nie moralizować. Towarzyszyć, a nie gromić. Dyskutować, a nie pouczać. Wyrzec się bogactwa, żyć skromniej, bardziej ubogo i pokornie. Powrócić do Ewangelii.
Póki co widoki na to są wciąż takie sobie. Ale z pewnością nadzieja, że taki Kościół jest w ogóle możliwy, jest dziś nieco większa niż jeszcze parę lat temu – nawet jeśli opiera się ona przede wszystkim na diagnozie, że polscy biskupi zrobili wszystko, by odbyło się to poprzez upadek i zderzenie ze ścianą. Oraz prognozie, że ściana jest coraz bliżej, a wielu polskich hierarchów ani myśli ściągać nogę z pedału gazu.