Imperium, epoka najnowsza
Kiedy trzydzieści lat temu rozsypał się z dnia na dzień Związek Radziecki, Rosja, ów ocalały po nim kadłubek, przeszła błyskawiczne samorozbrojenie, jakby przegrała wojnę wcale nie zimną. Chiny nie były jeszcze silne, siedziały cicho, niepewne, co się dalej wydarzy, zadowolone, że Amerykanie, zamiast próbować obalić ich formę rządów, zlecają im produkcję coraz większej części dóbr kierowanych do amerykańskiej konsumpcji.
Unia Europejska była projektem, nie rzeczywistością. Zawiązano ją, jako rozwinięcie poprzednich stadiów „integracji europejskiej” (Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej), dopiero pod koniec 1993 roku. Nadziei, że oprócz wspólnego rynku, stanie się też polityczną siłą równoważącą jakoś amerykańską potęgę, do dzisiaj zresztą nie spełniła. Cały świat okazał się nagle domeną jednego supermocarstwa. Reżim, który by nowego, jedynego Imperium nie uznawał, sam się marginalizował. Kuba, Iran i Korea Północna od dawna. Niegdysiejsi sojusznicy, jak Irak i Wenezuela – wkrótce. Uniwersalna przestrzeń pax americana: gwarancja wiecznego pokoju między narodami połączonymi więzami globalnego wolnego rynku. William Davies w swojej periodyzacji neoliberalizmu nazywa okres 1989-2008 „neoliberalizmem normatywnym” (a można by go też nazywać „triumfującym”); zbiegł się on z okresem bezprecedensowej przezroczystości – dla być może miliardów ludzi – amerykańskiej dominacji. Neoliberalizm normatywny był ideologiczną i pragmatyczną formą organizacji władzy Imperium Amerykańskiego nad światem.
Nie wszyscy i nie tak całkiem zapomnieliśmy, że znaturalizowane Imperium Amerykańskie ma swoje grzechy na sumieniu i że popełniło je nie tak znowu dawno. Ale nagle nawet Korea i Wietnam, nawet Gwatemala, Chile, Argentyna, Brazylia czy Indonezja zaczęły jakoś inaczej wyglądać. Skoro upadek „komunizmu” (Związku Radzieckiego) został oficjalnie konsekrowany jako zwieńczenie historii, to nawet taki terror, nawet taki rozlew krwi zaczął nagle wymagać „zniuansowanej” i „rozważnej” oceny. Zapomnieliśmy, że na Koreę Amerykanie zrzucili więcej bomb niż na wszystkich frontach Pacyfiku w czasie II wojny światowej, bo reżim, który Amerykanom stawiał opór, przybrał operetkową postać „komunistycznej dynastii” z zamiłowaniem do wojskowych zabawek. Nawet ocena Wietnamu przestała być w sposób oczywisty jednoznaczna (a kiedyś była, dla każdego przyzwoitego człowieka), skoro rewizjonistyczni historycy przekonali nas, że „komunizm był równie zły jak faszyzm”. Przeciwwagę dla jednego i drugiego stanowiła, jak nas wtedy szybko i skutecznie nauczono, liberalna demokracja, i już podobno na zawsze. Wszędzie tam rozchodziło się o powstrzymanie „komunizmu”, odcinanie macek Związku Radzieckiego, ostateczne zwycięstwo „wolnego świata”. Ci wszyscy czerwoni i wojownicy z kolonializmem – ci od Ho Chi Minha, ci od Allende, ci od Sukarno – tylko stali ludzkości na drodze, tylko wydłużali jej boleści, przeszkadzali najbardziej naturalnej, najsłuszniejszej konkluzji dziejów. Nawet jeśli zrzucanie napalmu na wioski, wyrzucanie żywych ludzi z pokładów samolotów w wody La Platy czy masowe rozstrzeliwanie ludzi na stadionie w Santiago były „przesadą”, mieliśmy wierzyć, że poniekąd sami sobie byli oni winni. Osiągnięty cel procesu dziejów uświęcił zbrodnicze środki dni minionych.
Dość wcześnie pojawiły się na tej tafli zaburzenia. Irak, Afganistan – największe w tym wczesnym okresie. Pokazały, że w opowieści o pokoju budowanym poprzez nadzorowany przez Imperium globalny „wolny rynek” coś nie sztymuje. W wielkich stolicach Europy tłumy wyszły na ulice przeciwko nowym zbrojnym eskapadom. Jednak Imperium Amerykańskie ani nie wzięło sobie na wstrzymanie, ani nie utraciło – w oczach setek mieszkańców państw, które w tym porządku „mają znaczenie” – swojej przeźroczystości i „naturalnej” bezalternatywności. Także dlatego, że protesty, choć największe od czasu tych przeciwko wojnie w Wietnamie, zakończyły się porażką ruchu antywojennego. Europejskie rządy pokazały, że są bardziej przywiązane do realizacji interesów Imperium niż do woli swoich własnych wyborców.
Samir Amin, egipski ekonomista marksistowski, złośliwie nazywał gdzieś Kanadę „zewnętrzną prowincją Stanów Zjednoczonych”. Porządek pax americana post-1989 pokazał, że takimi zewnętrznymi prowincjami, z autonomią pozostawioną tylko dla niektórych spraw wewnętrznych (tych, które udało się uchować od neoliberalnej kolonizacji przez logikę rynku) są właściwie wszystkie „państwa-sojusznicy” Stanów Zjednoczonych. Opór Francji i Niemiec przeciwko inwazji na Irak okazał się jednorazowym wybrykiem, odpokutowanym później pokornym udziałem w kolejnych inwazjach lub w wynikających z nich okupacjach. Nadzieje, że „integracja europejska” uczyni unię państw starego lądu przeciwwagą dla amerykańskiego „widzimisię” w światowym układzie sił, okazały się płonne. Europa stała się przedłużeniem Imperium, dostarczającym mu legitymizacji jako „opinia międzynarodowa”, wykonującym jego polecenia. Badacz Antoine Vauchez, a za nim wielki historyk Perry Anderson pokazują między innymi, że gdy euro-entuzjaści żywili swoje nadzieje, Imperium stawiało na działanie i infiltrowało brukselskie korytarze „praworóbcami”, którzy doglądali, by wykluwająca się w przepisach „integracja europejska” nie rozeszła się z amerykańskimi interesami i praktykami.
Parawany
Dziś, po ponad trzech dekadach globalnego pax americana, ten imperialny porządek się chwieje. Od światowego krachu roku 2008 coraz bardziej dysfunkcyjny neoliberalizm wszedł w obecną fazę „punitywną” – srogo karze każde potknięcie i niedorastanie do ekonomicznej „myśli jedynie słusznej”. Napięcia międzynarodowe sięgnęły poziomu i zagęszczenia nieznanych od końca II wojny światowej. Rosja, gorzka od resentymentu, nie godzi się już na rolę potulnego idioty porządku międzynarodowego z czasów Jelcyna. Bezalternatywność Imperium nie jest już oczywista, wobec istnienia co najmniej jednego realnego rywala, nawet jeśli, póki co, reakcją na tę zmianę stanu rzeczy jest niestrudzone propagandowe szkalowanie Chin jako agresora. Choć te, odkąd wyplątały się z Wietnamu, ani jeden dzień nie były w stanie wojny, odwrotnie niż USA, które od kilkudziesięciu lat nie były w stanie pokoju. „Upadłe” państwa dni minionych stają się źródłami pożarów rozchodzących się na kolejne terytoria – spontanicznie lub nie. Wydawać by się mogło, że legitymizację takiego imperialnego porządku podtrzymywać do dziś może już tylko wyjątkowo konsekwentny, masowo praktykowany cynizm.
Jednak Imperium wypracowało zbyt wiele technologii zarządzania naszymi opiniami, afektami, wyobrażeniami. Technologii kształtowania ich, oszukiwania, przechwytywania. Teatr parawanów i masek, nie całkiem nowy. W swojej książce „Washington Bullets”, Vijay Prashad pokazuje historyczną ciągłość imperialnych praktyk ponad drobnymi różnicami historycznymi. Jednak kilka metod doświadczyło szczególnego rozkwitu i wzrostu znaczenia w epoce jedynego Imperium. Wielki teatr, w którym maski snują się pośród przesłaniających i filtrujących przestrzeń parawanów.
Lista bez pretensji do bycia wyczerpującą, pierwsze z brzegu przykłady. Najstarszym parawanem jest „obrona demokracji i wolności”, przed jej „wrogami”. „Wojna z narkotykami” pozwoliła upiec trzy pieczenie na jednym ogniu – spacyfikować zbuntowanych Czarnych i przeciwnych wojnie hipisów, co więcej, daje pretekst do gmerania w wewnętrznych sprawach wszystkich państw na południe od Rio Grande. „Interwencja humanitarna”. „Wojna z terroryzmem”. Za pomocą takich parawanów, zapisanych mylącymi odwołaniami do powszechnych lęków i fałszywie uniwersalnych wartości, Imperium kamufluje imperialną naturę swoich eskapad i interwencji. Raz wprowadzony do użytku, żaden z parawanów nigdy z niego nie wyszedł tylko dlatego, że republikanina na najwyższym imperialnym urzędzie zastąpił demokrata lub vice versa. Tu dochodzimy do masek.
Maski
Po obydwu stronach Atlantyku, w swoich prowincjach wewnętrznych i zewnętrznych, Imperium umiejętnie skonsolidowało kapitałowo media i zaludniającą je klasę ekonomów opinii, pomimo pozorów debaty i zróżnicowania przy użyciu wielobarwnych masek, koszarując je w dwóch dominujących obozach – neoliberalnym i konserwatywnym. Przedstawiciele tych obozów spierali się o różne rzeczy, o prawa gejów, o aborcję, czasem nawet o zasiłki, ale nie o legitymację Imperium, pod którego skrzydłami toczyło się życie nas wszystkich, a na pewno wszystkich, których dobrze znaliśmy. Czasem nawet – w tych rzadkich momentach, kiedy społeczeństwa opierały się trochę zbyt grubo ciosanej indoktrynacji – spierali się o słuszność czy legalność tej czy innej amerykańskiej wojny, ale nie o samo prawo Imperium do rozpętywania wojen.
Podobnie i nie bez związku dzieje się w formalnej, „profesjonalnej” polityce. Mechanizm barwnej i angażującej emocje wymiany – cykliczny, okresowy, naprzemienny. Julius Nyerere, pierwszy prezydent niepodległej Tanzanii, powiedział kiedyś, że „Stany Zjednoczone są po prostu systemem monopartii, tyle że z typową dla Amerykanów ekstrawagancją jest tam tych partii dwie. Nigdzie ciągłość między dwiema partyjnymi machinami Stanów Zjednoczonych nie rysuje się tak wyraźnie, jak w obszarze ich polityki imperialnej. To ciągłość i brutalna skuteczność polityki imperialnej (grabież ropy tu, rynków tam, praw pracowniczych gdzie indziej) umożliwia od czasu do czasu jednemu biegunowi systemu wymiany dwóch partii, zrobić jakiś względnie postępowy gest w polityce wewnętrznej.
Mechanizm reżimu monopartii-dwóch-partii po upadku ZSRR stał się prawdą jeszcze bardziej niż Nyerere mógł przypuszczać. Kiedyś dwóm partiom Imperium ktoś jeszcze był w stanie, z samego jego wnętrza, rzucać wyzwanie, wbijać klin pomiędzy, czy to z lewa, czy od dołu. Komuniści, Czarne Pantery, hipisi. Nie zdobyli władzy, ale na tyle podbili społeczną wyobraźnię, by bojarom Imperium spędzać sen z powiek. W minionym trzydziestoleciu ideowcom i idealistom zostało natomiast tylko łudzenie się, że może jedną z dwóch partii w tym reżimie uda się odzyskać, przeciągnąć na lepszą stronę historii. Osiem lat czekania, nadaremnie, aż Obama zamknie Guantanamo i zakończy którąś z wojen. Wysiłek włożony w Berniego Sandersa – oddany na rachunek najpierw porażki Madame Clinton, potem zwycięstwa jeszcze od niej gorszego Bidena. Zamiast kwestionować, robić wyrwy w systemie monopartii-dwóch-partii – kończą jako jego asystenci.
Mechanizm służy właśnie temu – kontynuacji imperialnej polityki pod pozorem możliwości wyboru spośród co najmniej dwóch różnych polityk, które ostatecznie są wzajemną kontynuacją, zwłaszcza w planie imperialnym. Demokrata Clinton wprowadził doktrynę „humanitarnej interwencji”, która otwierała możliwości nieoferowane przez „wojnę z narkotykami”. Bombardując maleńką Jugosławię, przetestował możliwy opór ze strony Rosji i innych mocarstw pomniejszych – by się przekonać, że jest nieśmiały lub nieobecny. Dzięki temu republikaninowi Bushowi Młodszemu łatwiej było uderzyć w istotniejsze surowcowo i strategicznie, większe państwa Iraku i Afganistanu, inaugurując doktrynę „wojny z terroryzmem”. Demokrata Obama nie tylko nie położył kresu żadnej z wojen Busha Młodszego, ale rozpoczął kilka nowych, niektóre z nich prowadząc długo w tajemnicy przed własnym społeczeństwem, choć niekoniecznie przed mieszkańcami Jemenu, Somalii czy północnego Pakistanu – dzięki innowacjom, jakie właśnie on, najpiękniejszy z prezydentów, wprowadził w procedurach i doktrynie „wojny z terroryzmem”. Wojna joystickiem, dronami; administracyjne, bezsądowe, podpisywane przy stole decyzje, kogo zabić na odległość.
Paradoksy
Różne formy teatru mają własne szkoły tragizmu i tragiczności. Tragizm tego teatru parawanów i masek opiera się na paradoksach oszukanych nadziei. Samuel Moyn, autor świeżej książki o „humanitarnej wojnie”, przekonuje, że co najmniej od Busha Młodszego wybory wygrywa ten kandydat, który skutecznie uwiedzie publiczność, głosząc, że on nie będzie kolejnym prezydentem wiecznych wojen. Dotyczyło to nawet Trumpa. Przynajmniej w części swojego eklektycznego dyskursu zwracał się on do tych Amerykanów, którym Madame Clinton kojarzyła się (nie bez powodu, jak wiemy z WikiLeaks) z wiecznymi wojnami na Bliskim Wschodzie. O jego zwycięstwie przesądziły głosy w kilku najbiedniejszych stanach, z których najwięcej młodych mężczyzn na tych wojnach zginęło.
Paradoks: twarze, które za każdym obrotem cyklu wydają się obiecywać coś lepszego albo przynajmniej mniej złego, sieją jeszcze większe spustoszenie, choć miewają lepszy PR. Obama nie tylko nie zakończył wojen poprzednika, a rozpętał kilka nowych. Nie tylko nie położył kresu zbrodniom „wojny z terroryzmem”, ale uczynił ją trwałym elementem nieładu światowego. Nie tylko nie wykorzystał okazji, by rewelacje o więzieniu Abu Ghraib stały się dla „wojny z terroryzmem” tym, czym odkrycie masakry w My Lai dla wojny w Wietnamie (początkiem jej końca) – on sprawił, że stały się początkiem, jak przekonuje Moyn, „drugiej wojny z terroryzmem”. To dryf w stronę wojny niejawnej, nielegalnej, pod pozorami bardziej „ludzkiej”, „humanitarnej”. „Wehikuły bezzałogowe”, wtorkowe „kill lists” („listy ludzi do zabicia”) – zamiast „normalnych”, lądowych wojen, jak inwazje na Irak.
Paradoks: Trump, który miał być najgorszym z wszystkich amerykańskich prezydentów, był jedynym władcą Imperium, za panowania którego ekonomowie opinii na scenie wielkich medialnych monopoli dopuszczali krytykę „normalnej” w innych czasach imperialnej polityki. Miliony Amerykanów dopiero wtedy dowiedziało się, ile wojen prowadzi równolegle ich państwo (choć Trump wszystkie odziedziczył po poprzednikach); że deportuje ludzi, bo są biedni i brązowi (najwięcej ze wszystkich prezydentów deportował Obama) i trzyma dzieci w klatkach, bo mówią po hiszpańsku (uwięził je tam już… tak, Obama). Administracja Bidena według niektórych obliczeń już deportowała więcej ludzi niż Trumpa przez cztery lata. Retoryka otwartej wrogości wobec Chin, za słownikiem Trumpa wojny raczej handlowej, teraz jest już przygotowywaniem do wojny dosłownej, wojny zbrojnej. Podobnie narastają napięcia z Rosją. Żadnej zmiany tonu wobec Iranu, Kuby, Wenezueli. Tylko krytyki „zwyczajnego Imperium” nie można już znaleźć ani w CNN, ani w „New York Times”, ani w „Gazecie Wyborczej”, ani w TVN.
Oczywiście, że Trump nie był pacyfistą. Jego pacyfizm był taką samą ściemą, jak każdy jego „pogląd”. Imperatorem świata pragnął być tak samo, jak kochanym przez tych, którzy Madame Clinton bali się ze względu na jej „dorobek wojenny”. Ale Trump „nie umiał w Imperium” tak dobrze jak przed nim Obama, a po nim Biden. Jego imperialna niekompetencja obnażała mechanizmy Imperium, krytykę Imperium czyniła bez porównania łatwiejszym zadaniem i obecną wreszcie w medialnym mainstreamie. A także utrudniała Imperium posuwanie się do przodu, nawet jeśli nie raz najedliśmy się strachu. Wojny z Iranem nie było. Wojny z Koreą nie było. Inaczej niż za Obamy, administracji Trumpa udał się na całym świecie tylko jeden zamach stanu, w Boliwii. I to właściwie tylko na rok. I to tylko dlatego, że podwaliny przez lata kładła mu administracja Obamy, spiskująca z oligarchami (jak wiemy z WikiLeaks). A i tak by się nie powiódł, gdyby administracji Obamy nie udał się wcześniej zamach stanu w Brazylii, znany jako impeachment Dilmy Rousseff, bo rządy Partido dos Trabalhadores rozpościerały ochronny parasol nad lewicowymi rządami w państwach ościennych.
Fast forward do 2021. Od początku roku w Afryce miała już miejsce cała seria zamachów stanu i ich nieudanych prób. W Mali, Sudanie, Gwinei, Czadzie, Nigrze. Ile z nich ma związek ze zmianą obsady Białego Domu na taką, która lepiej „umie w Imperium”, dowiemy się z całą pewnością dużo za późno, bo ekonomowie informacji i opinii, po okresie ponurego karnawału Marchewkowego Kaliguli, wrócili do starych linii skoszarowania. Skonsolidowali na powrót siły, by przekonać nas do obowiązkowego uczucia ulgi: co złego, to Trump, i już było. Mamy zapomnieć o dezorientujących zaburzeniach, które wydarzyły się w latach pomiędzy Obamą a Bidenem. Mamy się ocknąć, jak będzie za późno. Dopiero, gdy Imperium wepchnie nas w kolejną wojnę – albo całą ich spiralę.