„Imitacja życia i inne wiersze”. O poezji Petera Gizziego
Wiedza to kondycja skrajna
jak wątpienie, i nie zazna spokoju.
Ten dwuwers, zaczerpnięty z wiersza „Nokturn”, jednego z moich ulubionych tekstów Petera Gizziego, dobrze oddaje uczucia, jakie budzą się we mnie podczas lektury zbiorku wydanego nakładem Instytutu Mikołowskiego. Nie do końca bowiem jestem w stanie stwierdzić, co autor „Imitacji życia” miał na myśli. To oczywiście w trzech czwartych żartem, w ćwierci serio; mówiąc poważniej, na pierwszy rzut oka powstaje wątpliwość, czy teksty te bronią się na wszystkich poziomach organizacji. Czy za melodyjnością frazy (tu trzeba oddać honory tłumaczowi, Krzysztofowi Bartczakowi), pięknym rekwizytorium i spójnością poetyckiej wizji kryje się dostępny dla mnie, gościa na literackich włościach, komunikat? I, z drugiej strony, czy w ogóle wolno wymagać od poezji intersubiektywnych tez? Oczywiście można zdać się na teoretyczne analizy, ale nas interesuje tu żywy, niezapośredniczony kontakt z poezją.
Sądzę, że wytłumaczenie jest proste: zwodzenie czytelnika wpisuje się w charakter tej twórczości. Świat raz mówi „tak”, innym razem „nie”, a jego płynność niepokoi i fascynuje zarazem. Peter Gizzi stoi na granicy, z której nie wiadomo jeszcze, czy słychać szmery czy muzykę, czy porządek rzeczy to prawdziwy kosmos czy może tylko pochodna ludzkiego spojrzenia. Wyobrażamy sobie to wszystko czy jest naprawdę? Poezja ta, co zauważa Krzysztof Bartczak w swoim posłowiu, jest śpiewaniem progowym. Zwykle mówi się tu o sytuacji zawieszenia, rozpoznawania, obserwacji przechodzenia czegoś w coś innego. Jak wyrazić ten stan, ten moment przemiany, który często umyka, niezauważony, w ciągłym procesie stawania się? Autor sięga po lustrzane odbicia, zwielokrotnienia, pętle, konstrukcję szkatułkową, jakby chciał rozbić pojedynczą sekundę na drobne i wyłuskać z niej, ile się da. Zabiegi te niewątpliwie pełnią w jego języku funkcję dźwigni transcendencji.
W Delft padało
Kamień węgielny. Sterty marmuru. Krawężniki i cegła.
Widziałem dachy. Słońce po przelotnym opadzie.
Lizo, są dzieciaki w kusych kurteczkach. Bruk, a teraz słońce w kałuży przy krawężniku.
Za godzinę połączę się z miejscem, w którym śpisz. Siedem godzin spacerowałem w twoje imieniny.
Martwy, łączę się z tobą teraz.
Są kolumnady. Żółte celofany na dziedzińcu.
Dokładnie to, czego byś oczekiwała: stragany z kwiatami i kobieciny, siatki na zakupy.
Piękno wyprowadza świat na spacer. Wszystko postarza.
Jestem daleko i jestem zwierzęciem i jestem kolejnym wierszem typu „jestem”, typu „widzimy”, typu „kochają”.
Zieleń. Wszystkie te przeróżne okna.
Tyle tu kamienia. I trawy. Tak piękne każde źdźbło przeźroczyste elektryczne.
I zgiełk. Krzyki, które chłonie ruch uliczny. Te rzeczy. Rzeczy, które wypowiadano tyle razy:
liść, suwak, wróbel, framuga, szalik, żaluzja.
Delft przywodzi na myśl malarstwo Jana Vermeera i innych Holendrów, mistrzów martwych natur i rodzajowych scen. A jednak w obrazach Vermeera jest coś szczególnego. Plasują się chyba gdzieś po środku: wydaje się, że ich temat stanowi dokładnie obcowanie ludzi z przedmiotami. Uwaga widza skupia się i na mleczarce, i na dzbanie; i na dziewczynie czytającej list, i na kartce w jej dłoni. Dostrzega się w tych wizjach szczególnego rodzaju napięcie pomiędzy człowiekiem a rzeczą. Wspominam o tym dlatego, że podobny klimat panuje także w tym, jak i w wielu innych wierszach Gizziego: porozrzucane przedmioty, a pośród nich jednostka, która ma poczucie, że to wszystko „wypowiadano już tyle razy”, że przypadkowe spotkania rzeczy układają się w dobrze znaną konwencję.
Od martwej natury do „imitacji życia” już niedaleko. Relacje pomiędzy tym, co naturalne, a tym, co sztuczne, są w poezji Gizziego eksplorowane na wielu płaszczyznach. Czy ludzie, utrwaleni w tych wierszach, nie stają się zwykłym, nieuprzywilejowanym elementem scenerii? Czy maszyny nie posiadają jakiegoś rodzaju inteligencji, własnego życia? Czy nasze istnienie to życie prawdziwe, a może pełnia jest nam niedostępna i musimy zdać się na substytuty?
Często podejmowanym w tych wierszach tematem jest również czas. Gizzi zastanawia się nad jego rytmami i fluktuacjami. Sporo tu pytań o możliwość powrotu. „Zima jest tam gdzie latarnie dzieciństwa drżą w oddali, gdzie to co bierzemy jest tym, co nam dano”, pada w utworze „Myśli z ubiegłego stulecia w śniegu”. Pamięć stanowi źródło zaburzeń czasu: myśli i wspomnienia nie są martwe, za każdym razem przeżywa się je na nowo, mimo że organicznie należą do przeszłości. Warto tu przytoczyć w całości jeden z piękniejszych, a w dodatku bardziej bezpośrednich wierszy, w którym autor mierzy się z problemem przemijania, jak również kontrastu, jaki powstaje pomiędzy stałą naturą pewnych zjawisk a niepowtarzalnym pięknem chwili.
Pamięć ludzka jest organiczna
Wiemy, że czas jest falą.
Widać to w gnejsach. Czy są magmowe
czy nie, wszystko się kruszy.
Nie rozpaczaj.
Taki jest przekaz zastygły w dawnym kamieniu.
Tylko odwiedzam ten świat,
jestem intruzem w drodze do pokładów szkła.
Oto ja, przemierzam połacie wód
chociaż to nie woda, raczej sól
albo sama świadomość
w postaci empatii. W postaci widzenia.
Widzenie w określonym celu ma swoje kwitnienie
zostaje posiane i wraca
by być historią jak każda inna.
By być historią otwartą i wrażliwą
miarą czasu, dniem, można powiedzieć dzisiejszym
kątem padania światła na przykład.
Zbadajmy zieleń. Pójdźmy razem
by zobaczyć, jaka jest niestała, jak staje się
gwałtowna i testuje grawitację,
tak naturalną w swoim głodzie.
Organiczne istnienie grawitacji.
Organiczna natura historii.
Historia naturalna łez.
Pomiędzy skrajnościami wiedzy i wątpienia rozciąga się dziedzina wiary. Wiersze Gizziego zasługują na to, żeby im uwierzyć. Jest to twórczość nieco beckettowska; ciągle czeka się tu na jakąś pointę, ale nie ma w tym kuglarstwa. Gwarantuję potencjalnym czytelnikom, że cokolwiek naprawdę kryje się pomiędzy linijkami, poezja ta zdecydowanie warta jest poznania. I przeżycia.