Ideologia (nie)chrześcijańskiego billboardu 🎧
Tekst jest dostępny również w wersji audio. Czyta Bartosz Cheda.
Spójna koncepcja ideologiczna
Od dłuższego czasu nasze miasta i miasteczka, a także okolice większych dróg i linii kolejowych zalewane są tysiącami billboardów sfinansowanych przez Fundację „Kornice”. Nie chciałbym wdawać się w analizę ich wartości artystycznej, sensowności i skuteczności przekazu czy biznesowych, a być może i politycznych kulisów całej operacji. Interesuje mnie identyfikacja ideologii, którą wyznają twórcy plakatów i do której starają się nas przekonać. Wbrew temu bowiem, co sądzi wielu naśmiewających się z billboardów komentatorów i twórców niezliczonych memów i karykatur na ich temat, uważam, że mamy tu do czynienia z bardzo spójną i niebezpieczną linią ideologiczną.
Czy została ona zaprojektowana z inżynieryjną precyzją, czy przekaz pochodzi raczej „prosto z serca” i zawiera całe bogactwo podświadomych lęków i pragnień, nie ma w zasadzie większego znaczenia. Liczy się to, co ujawnia cały ciąg zawartych na billboardach myśli. Cytaty z Jana Pawła II (na przykład „Odnowi oblicze Tej Ziemi” czy „Niech zstąpi Duch Twój”), odwołania do tematyki religijnej („Medjugorje – pokój, pokój, pokój”, „Maria jest z nami”, „Jezus Naprawdę daje życie”), motywy pro-life („Jestem zależny, ufam Tobie”, „Mam 5 miesięcy”), wezwania wewnątrzrodzinne („Kochajcie się mamo i tato”, „Dziękuję Ci całym sercem”) czy wreszcie najbardziej rozbudowane koncepcyjnie „Gdzie są TE dzieci” oraz „Misja mężczyzny: dać świadectwo” realizują wspólną linię ideologiczną: ustawione są w nieprzypadkowej kolejności, przez co mają oddziaływać zarówno na polu społecznym, jak i religijnym.
Winne jednostki dostępują objawienia
Aby zdiagnozować ideologiczny przekaz billboardów warto zastanowić się, do kogo są skierowane. Gdy cytat na billboardzie pochodzi od dziecka, także nienarodzonego, kierowany jest do rodziców. Dotyczy to szczególnie plakatów wewnątrzrodzinnych i „pro-life” (rozumianych raczej w węższym zakresie jako „pro-birth”, ponieważ idea tak zwanych organizacji „pro-life” koncentruje się najczęściej wokół samego procesu urodzenia dziecka. Późniejsze przeżycie człowieka nie leży w ich polu zainteresowań. Przedstawiciele tych środowisk są często na przykład zwolennikami kary śmierci). Plakaty poszukujące dzieci oraz wskazujące na misję mężczyzny kierowane są z kolei do ogółu odbiorców, nie tylko katolików. Warto jednak zwrócić uwagę, że ujmują ich zawsze jako jednostki, ewentualnie zbiór jednostek, a nie jako społeczeństwo. W końcu to nie społecznie mamy poczynać i rodzić „TE dzieci”, ale robić to indywidualnie. Także mężczyzna ujęty jest zawsze w liczbie pojedynczej. Ponieważ ostatnie dwa billboardy, najsilniej nacechowane ideologicznie, wskazują na deficyty – jeden pokazuje, że w latach 50. i 80. XX wieku w Polsce rodziło się znacznie więcej dzieci i pyta z wyrzutem o aktualny stan dzietności, a drugi, wskazując na misję mężczyzny, daje do zrozumienia, że nie jest ona prawidłowo realizowana – musi pojawić się też problem winy.
Billboardy o tematyce religijnej nawiązują z kolei do prywatnych objawień Matki Bożej (także tych przez Kościół oficjalnie nieuznawanych), a więc do relacji osobistej. Jezus, który daje życie, zdaniem autorów też daje je jedno – jednej osobie, jednej rodzinie, konkretnemu człowiekowi. Nigdzie nie ma mowy o nas jako wspólnocie albo o instytucjach, które mogłyby w naszym imieniu zwracać się do Boga i świętych czy być odbiorcami ich objawienia. Co ciekawe, na billboardach fundacji Kornice nie pojawia się Kościół, który przecież w naturalny sposób taką instytucją być powinien – ani ten instytucjonalny, ani ten rozumiany jako wspólnota wierzących, którą tworzymy. W billboardowym przekazie panuje czysty indywidualizm.
Koncepcja państwa indywidualistycznego
Mamy zatem do czynienia z koncepcją indywidualistyczną i antywspólnotową. Dochodzi w niej do prywatyzacji winy (za niski poziom przyrostu naturalnego odpowiada błędnie realizowana męska misja), zamiast do upolitycznienia (uwspólnienia) tej kwestii. Autorzy przekazu stają się piewcami ideologii indywidualizmu, który ich zdaniem ma być odpowiedzią na religijny i społeczny kryzys, spowodowany trudnościami w odnalezieniu się w czasach późnego postmodernizmu, a w zasadzie „drugiej nowoczesności”.
Wielu współczesnych ekonomistów, socjologów i filozofów zdiagnozowało, że system neoliberalny przestał działać: nie jest wystarczająco sprawiedliwy, a w dodatku boryka się z kolejnymi nieoczekiwanymi (albo właśnie całkiem spodziewanymi, bo wpisanymi w swoją istotę) kryzysami, wojnami i głodem. Co więcej, te kryzysy nie mogą być już przezwyciężone starymi, Thatcherowskimi metodami, jakie na Zachodzie znamy od ekonomicznie kontrrewolucyjnego końca lat 70., a w Polsce od roku 1989. W tej sytuacji naturalnym wydawałoby się zwrócenie ku wspólnotowości, spółdzielczości i instytucjom publicznym. To wymarzone pole do działania dla chrześcijaństwa, które w swojej historii nie raz wykazywało się wspaniałymi elementami właśnie takich, jednoczących praktyk. Jednak, aby do tego doszło, musiałaby nastąpić poważna refleksja nad kształtem owej wspólnoty, zarówno politycznej, jak i religijnej, oparcie jej na wartościach demokratycznych i upodmiotawiających. Naszym celem powinno być zdecydowane odrzucenie zarówno kapitalistycznego indywidualizmu, który przestał rozwiązywać współczesne problemy, jak i faszyzujących rewirów, które często odwołują się do idei wspólnotowych, ale są oparte na nierównościach i biologicznych cechach swoich członków. Tymczasem obawiam się, że przekaz płynący z billboardów łączy to, czego powinniśmy unikać, i operuje właśnie pomiędzy indywidualizmem (co ważne: nawet krytycy fundacji Kornice usprawiedliwiają jej działalność, mówiąc o prywatnym właścicielu, który może sobie wypisywać cokolwiek chce), a biopolityką, która ma kształtować naszą biologiczną tkankę, projektować nasze biografie i kontrolować sumienia. To szalenie niebezpieczna alternatywa.
Istotne miejsca w ideologicznym przekazie płynącym z billboardów zajmuje wskazanie na winnych zaniedbań i aktualnego stanu społeczeństwa („gdzie są TE dzieci?”). To wina indywidualna. Każdej i każdego z nas, którzy źle się prowadzimy (nawet nasze własne dzieci muszą z billboardów przywoływać nas do porządku), zajmujemy sprawami, które nas dotyczyć nie powinny (aktywizujemy się publicznie), a nie tym, do czego nas skierowano (realizacji prywatnej misji w obrębie rodziny). Mamy tu do czynienia ze zdjęciem odpowiedzialności z instytucji państwowych, które powinny kształtować polityki publiczne i które są przynajmniej współodpowiedzialne za niski przyrost naturalny. Jednak autorzy kampanii nie tylko nie zwracają się z pretensją do właściwych adresatów, rozliczając ich z przeprowadzonych działań, ale ponadto redukują odpowiedzialność za taki stan rzeczy do poziomu rodziny. To oskarżenie pojedynczych ludzi stanowi klasyczne odwrócenie uwagi od prawdziwych problemów i miejsc, w których powinny być one rozwiązywane – na agorze, nie w domu. Przeniesienie odpowiedzialności na poziom rodziny pojawia się zawsze wtedy, gdy dezerteruje państwo (instytucje publiczne) i kiedy władza chce, abyśmy zajęli się sobą, a nie nią, czyli robieniem porządków we wspólnocie.
Gdzie zatem należy szukać „TYCH dzieci”? Przede wszystkim w wadliwej polityce państwa po roku 1989, która nie odpowiedziała na potrzeby potencjalnych rodziców i nadal nie robi tego, bo programy „+” są jedynie kolejnym odwracaniem uwagi. Należy szukać ich w błędnie przyjętych koncepcjach rodziny oraz seksualności, które od dziesięcioleci projektuje władza kościelna i podążająca za nią władza państwowa. Możemy odnaleźć je także w zniszczonym przez kapitalizm poczuciu bezpieczeństwa zwykłych ludzi, zwłaszcza klas ludowych, ale ostatnio również klasy średniej, czy też w braku podmiotowości nas jako obywateli i nas jako katolików. Należy szukać ich w porzuceniu ofiar ustroju kapitalistycznego przez władze kościelne, które zamiast hamować zapędy systemu i neutralizować jego skutki, świetnie odnalazły się we własnych interesach ekonomicznych, a winami społecznych niepowodzeń obarczyły jednostki, które „źle się prowadzą”. Te dzieci są wreszcie w lasach wokół Michałowa.
Kościół antysynodalny
Jeśli przyjmiemy, że koncepcja Kościoła synodalnego, nieustannie dialogującego, wysłuchującego i rozeznającego, stanowi formę rewolucji papieża Franciszka, to ideologia stojąca za billboardami z Kornic tworzy kontrrewolucję. Przekaz, który komunikują, jest przecież jednoznaczny i nie pozostawia możliwości wyrażenia głosu przeciwnego czy nawet odrębnego. Autorzy nie są zainteresowani poznaniem innego punktu widzenia, rozeznaniem tego, co zobaczyli i usłyszeli. Nie chodzi im o spotkanie z drugim człowiekiem. Oni wiedzą swoje, a ta prawda została im objawiona – do tego służą cytaty z Jana Pawła II (papieża i świętego Kościoła katolickiego) oraz uporczywe wymienianie na niektórych plakatach miejsc objawienia Matki Bożej. Taki kształt Kościoła pochodzi rzekomo wprost od Boga: został przyniesiony przez Marię i świętych, a nam pozostaje w niego wierzyć – bez możliwości wyrażenia nie tylko sprzeciwu, ale i wątpliwości. Podparcie autorytetami Jana Pawła II, Jezusa i Marii organizuje „boski porządek”, z którym dyskutować po prostu nie należy. Człowiek winien działać we wskazanych mu ramach i realizować swoją misję – bez wchodzenia w pole władzy (także władzy kościelnej), zająć się własnymi dziećmi i rodziną.
Obserwując plakaty, mam wrażenie, że synod o synodalności, czyli sprawowaniu władzy w Kościele, którym żył Kościół w ostatnim roku, w ogóle się nie odbył. W przeciwnym razie albo kampania fundacji Kornice nie dostrzega jego owoców, albo świadomie je kontestuje. Pod tym względem przekaz, płynący z billboardów, jest też głęboko antyintelektualny i w pewnym sensie antyewangeliczny – nie korzysta i, co więcej, stoi w sprzeczności ze stosowanymi obecnie z powodzeniem nowymi metodami ewangelizacyjnymi. Można wręcz powiedzieć, że nie zawiera duchowej głębi, jaka potrzebna jest Kościołowi w trudnych, kryzysowych czasach. Zaproponowana kontrrewolucja ideologiczna pogłębi tylko proces laicyzacji polskiego społeczeństwa, jest bowiem powieleniem modelu zaproponowanego Kościołowi w Holandii po Soborze Watykańskim II, gdzie zamiast wejść w dialog z wiernymi, zawrócono kurs. Dziś próbuje się to samo zrobić w Polsce, czym można Kościołowi i nam, osobom wierzącym, wyrządzić jedynie krzywdę.
Projektowanie narodowej populacji – biopolityka
Chciałbym zwrócić uwagę na aspekt relacji pomiędzy jednostką, na którą zrzuca się całą odpowiedzialność za społeczne problemy oraz którą obarcza się winą, identyfikując ją jako wynikającą niechybnie ze „złego prowadzenia się”, a władzą: zarówno tą kościelną, jak i świecką. Według koncepcji ideologicznej przedstawianej na billboardach, władza ta nie jest wprost nazwana, stanowi figurę wielkiego nieobecnego. Jednocześnie w jasny sposób ma swoje zakorzenienie w przedstawionych autorytetach świętych, Matki Boskiej i samego Boga. To ostatecznie ta „nieobecna” władza, jak bardzo rozproszonego charakteru by nie miała, musi przyjmować funkcje dyscyplinujące jednostki poprzez prowadzenia aktywnej biopolityki. Ta z kolei polega na kształtowaniu naszych biografii, projektowaniu tak naszych rodzin, jak i całej populacji, ustalaniu wreszcie, jakie są nasze wzajemne relacje, zadania, prawa i obowiązki.
Myśliciele, tacy jak filozof i historyk idei Michel Foucault czy filozof Roberto Esposito, zdają się ostrzegać przed momentem, w którym stosowanie praktyk biopolitycznych przecina się z parabolą nacjonalizmu, a później rasizmu. Symptomy tego zjawiska możemy obserwować na plakatach o „TYCH dzieciach”. Wszak autorzy nie dopytują o „jakieś dzieci”, ale o „TE dzieci”. Potwierdza to użycie konkretnego zdjęcia, rzec by można „biologicznego wzorca”, wedle którego dzieciaki mają określoną karnację i wygląd. Liczby uwidocznione na plakacie też nie pozostawiają wątpliwości, że chodzi o rodzenie polskich dzieci, pomnażanie ich w obrębie narodu polskiego – polskiego „ciała narodowego”. Gwałtowne poszukiwanie „TYCH dzieci” nie byłoby w tej ideologii konieczne, gdyby za ich równoważnik można było po prostu przyjąć dzieci uchodźców, które stale przybywają do Polski i będą przybywać w kolejnych dziesięcioleciach, albo chociażby dzieci poczęte metodą „in vitro”, wskazane jako „nie TE” w podręczniku do Historii i Teraźniejszości autorstwa profesora Wojciecha Roszkowskiego. Problem polega na tym, że w billboardowej ideologii nie ma miejsca na znak równości między nimi.
Jednak sterować populacją i „ciałem narodowym” można nie tylko poprzez proste wskazywanie ścieżki rozwoju. Istnieje pokusa większego zaangażowania się, jak w przypadku lekarza, który potrafi nie tylko leczyć tu i teraz, ale również przewidzieć niebezpieczeństwa zagrażające ciału i przygotować je na interakcję z chorobą. Robi to choćby poprzez szczepienia, pobudzające organizm do wytworzenia odpowiedniej odpowiedzi immunologicznej, która zwalczy niepożądane czynniki. Roberto Esposito nazywa systemowe praktyki biopolityczne wytwarzaniem specyficznego systemu immunitarnego, który powoduje nałożenie się na siebie jednocześnie obrony i unicestwienia życia. Biopolityka, bazująca na ochronie „czystej tkanki” ciała narodowego, zakłada jednocześnie pognębienie życia do niej nieprzystającego, które stanowi formę zagrożenia. Należy mieć na uwadze, że każde zajmowanie się projektowaniem populacji, zwłaszcza tej o charakterze narodowym, stanowi element szerszej biopolityki. Ta ostatnia zawsze jest spacerem po ostrej grani, na której nie ma miejsca na fałszywe ruchy, a i tak prędzej czy później dochodzi się do przecięcia z wspomnianą już parabolą rasizmu.
Nasza wspólnota, jeżeli jeszcze w ogóle możemy o niej mówić na gruncie państwowym czy kościelnym, powinna wytworzyć odpowiedź immunologiczną nie tyle wobec „zarazków” atakujących „ciało narodowe”, ale przeciw stosowanej na niej samej biopolityce. Biorąc to pod uwagę, tym bardziej rolą instytucji religijnej, jaką jest Kościół, jest prowadzenia ludzi do zbawienia – a nie projektowanie ich populacji czy aranżowanie prokreacji. To jakaś niebezpieczne forma niezrozumienia istoty rzeczy. Jeżeli Kościół ma zamiar angażować się w sprawy publiczne, powinien to robić wyłącznie w obronie społeczeństwa, a nie jako jeden z podmiotów tworzących i wspierających opresyjny system hodowli jego „ciała”. Tymczasem mam wrażenie, że nieustannie obsuwamy się w kierunku koncepcji biopolitycznej. Jest ona tak silnie zinternalizowana, a biopolityczna władza tak bardzo rozproszona, że jej nosicielami i strażnikami stają się nawet dzieci. To one ostatecznie napominają rodziców, aby „dobrze się prowadzili” (plakaty pisane dziecięca ręką, napominające do wzajemnej miłości).
Misje mężczyzny i kobiety
Widniejące na jednym z bardziej ideologicznych billboardów Fundacji odwołanie do „misji mężczyzny” stanowi niebezpieczne dla całej wspólnoty segmentowanie jej uczestników, które tworzy z nich swego rodzaju zasoby – kapitał ludzki, materię projektową. Kiedy ludzi traktuje się podmiotowo, jako równych sobie członków wspólnoty, wówczas można wskazywać konkretnych adresatów polityk publicznych, choćby w trosce o skuteczność ich prowadzenia: na przykład poprzez udostępnianie osobom w wieku emerytalnym określonego programu opieki zdrowotnej, a dzieciom – kolejnych etapów szkolnictwa. Wtedy wspólnota sprawuje, przynajmniej w założeniu, polityczną kontrolę nad tym procesem. Symetrycznie, na polu religijnym możemy mówić na przykład o różnych rodzajach katechezy dla osób w różnym wieku albo dedykowaniu specjalnych nabożeństw dla dzieci.
Kiedy jednak tej segmentacji dokonujemy na podstawie ideologicznie przyjętych założeń, co do różnic w statusie pewnych grup i opieramy je na uproszczonych przesłankach biologiczno-kulturowych, wówczas łamiemy spójność społeczną i stosujemy praktyki antyrównościowe. Zadaniem polityki zdrowotnej jest przecież finalne uleczenie chorego, a szkolnictwa – zapewnienie młodemu człowiekowi edukacyjno-wychowawczych podstaw, które ułatwią mu życie we wspólnocie, a zatem przywrócenie spójności. Zagłębiając się zaś w „misję mężczyzny”, opieramy się na biologiczno-kulturowej koncepcji męskości, pogłębiamy ją i legitymizujemy – tworząc odwrotny do równościowego proces. Koncentracja na „misji mężczyzny” ma za zadanie rozwinięcie cech, które a priori wskażemy i zdefiniujemy jako męskie. Później nie tylko uniemożliwiamy dostęp do nich „niemężczyznom”, ale hołdując im, budujemy antagonizmy. W ten sposób tworzymy napięcia i struktury dominacji, za którymi zawsze musi pojawić się przemoc. „Misja mężczyzny” prowadzi zatem w konsekwencji do społecznej dezintegracji i kultury przemocowej.
Francuski socjolog Pierre Bourdieu w „Męskiej dominacji” wskazuje, że „zbiorowe oczekiwania, jak powiedziałby Marcel Mauss (…) są też wpisane w opozycję między uniwersum publiczno-męskim i prywatno-kobiecym, w opozycję miejsc: publicznego (…) i domu”. Mężczyzna zatem zaczyna poruszać się w przestrzeni zewnętrznej wobec rodziny, niejako ją reprezentując, „dając świadectwo”. Opozycją do niego pozostaje kobieta jako kierująca swoją uwagę głównie do środka. Bourdieu zaobserwował, że „głową rodziny jest niemal zawsze mężczyzna, sprawujący ojcowską władzę opartą na zakreśleniu przestrzeni emocjonalnej lub uwiedzeniu”. Stąd dość rozpowszechniona ostatnio i popularna w chrześcijańskich środowiskach wywodzących się z miejskiej klasy średniej koncepcja tak zwanej „urzekającej” kobiety – posiadającej pewne zewnętrzne cechy nowoczesności (czytanej jako współczesność), ale ostatecznie poddanej owemu uwiedzeniu przez męskiego dominatora do „właściwej”, tradycyjnej, podległej roli. Uwodzi ten, kto ma misję „na zewnątrz”, misję daną przez połączenie prywatnego objawienia (mamy listę miejsc-objawień na plakatach jako swego rodzaju wzorce i przykłady) i kulturowego, wewnętrznego imperatywu. „Urzekająca”, stosowana jako rzeczownik, stanowi według tej koncepcji esencję kobiecej istoty.
Plakat „Gdzie są TE dzieci?” jest rewersem plakatu o „misji mężczyzny”. W rozszyfrowanym przekazie powinien on nosić tytuł „misja kobiety – rodzić dzieci”. Ona rodzi dzieci zgodnie z założonymi ramami biopolitycznymi, aby budować trwałą i jednolitą koncepcję „ciała narodowego”, on „daje świadectwo” na zewnątrz. Oboje jednak zamknięci są w dobrze chronionych przez władzę ramach domu-rodziny, aby nie wydostać się na agorę i nie pytać o kształt wspólnoty. Nad tym porządkiem czuwają z jednej strony święci, a z drugiej ich własne dzieci (także nienarodzone z plakatów „pro-birth”), posiadające pierwiastek biopolitycznej władzy rozproszonej. Ale „świadectwo” ma też aspekt prywatny – to po prostu materiał genetyczny, przekazany w „akcie miłości”, do którego nawołuje dziecko na plakacie „tato, mamo – kochajcie się”. Wszystko zatem ponownie sprowadza się do aktu przekazania narodowych (tu z pomocą przychodzi nam billboard „Polsko, uwierz w siebie”) genów, żeby zapewnić odpowiedni (czyli wskazany normami biopolitycznymi) przyrost populacji.
„Misja mężczyzny” wchodzi także w próżnię koncepcji mężczyzny w aktualnej doktrynie i nauczaniu Kościoła katolickiego w Polsce, która to koncepcja jest stale poszukiwana. Do tej pory mieliśmy do czynienia z relacją duchowni (proboszcz) – kobiety i dzieci (trzódka parafialna), w której mężczyzn pomijano. W czasach pańszczyzny byli oni najczęściej kojarzeni z pracami polowymi w kościelnych latyfundiach – stąd tak zwanym „miesiącem trzeźwości” pozostał akurat sierpień. Jednak i później Kościół nie znalazł na nich pomysłu. Pojawiające się tu i ówdzie koncepcje męskiej aktywności w Kościele, polegające na przebraniu się za rycerza z tekturowym mieczem albo zaciskaniu różańca niczym kastetu w pielgrzymce na Jasną Górę, budzą raczej odczucia niemające wiele wspólnego z powagą, szacunkiem i miłością. Obawiam się, że mgliste dla większości ludzi „dawanie świadectwa” nie zmieni tego status quo.
Reflekcja i skrucha czy ochrona tabu?
Po wielu tygodniach głośnej kampanii ideologicznej, jaką zafundowała nam wszystkim Fundacja „Kornice”, w mediach zaczęły pojawiać się liczne głosy krytykujące tak napastliwą i trudną w odbiorze działalność „marketingową”. Najczęściej zadawano pytania o źródło finansowania tej akcji, o jej sens i powody przeprowadzenia. Hipotezy były różne. Część publicystów i obserwatorów rozgrzeszała pomysłodawców, gdy rozeszła się wieść, że stoi za nimi wyłącznie prywatny kapitał – ot, podobno każdy może wydawać zarobione przez siebie pieniądze w taki sposób, jaki mu się podoba. Były także głosy oceniające gustowność plakatów, ich styl czy nawiązania kulturowe. Nie obyło się też bez namysłu nad religijnymi aspektami całego zagadnienia: zwracano choćby uwagę na nieuznawanie przez Kościół części objawień wymienionych na billboardzie z wizerunkiem Matki Boskiej. Pojawiały się wreszcie głosy nawiązujące do ideologicznego aspektu całego przedsięwzięcia. Na łamach „Wysokich Obcasów” wprost zarzucono autorom podejście rasistowskie na plakacie o „TYCH dzieciach”. I właśnie ta krytyka musiała trafić w czuły punkt autorów, ponieważ kilkanaście dni temu wypuścili plakat z hasłem „każdy człowiek to cud”. Zwróćmy uwagę, że już nie „życie”, a „człowiek”, co wskazywałoby na odejście od nurtu czysto biologicznego ku bardziej politycznemu. W dodatku „każdy”, a nie „TEN”. Hasłu towarzyszył rysunek utrzymany w konwencji dziecięcej pracy. Tym razem jednak kontury postaci były czarne, a ich twarze różnokolorowe.
Stworzenie tego billboardu jest o tyle interesujące, że po raz pierwszy stanowi wejście w dialog z odbiorcami, którym przekaz był dotąd oznajmiany ex cathedra (ex billboard). Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że udzielono odpowiedzi na krytykę ekskluzywności i tezę o rasowym ukierunkowaniu oczekiwanego rozrodu populacji. Obserwator musi sobie zadać pytanie, z jakiego powodu zdecydowano się wejść w tę polemikę. Czy autorzy, mający czyste intencje, zorientowali się, że popełniali kardynalne błędy w formułowanym przekazie i nowa seria plakatów jest wyrazem skruchy? Czy raczej doszło to znanego z historii mechanizmu zbudowania kontrapunktu dla dotychczas przyjętej linii ideologicznej, którego celem jest zapewnienie sobie swego rodzaju „alibi”? Badacze dyskursu antysemickiego, jak choćby Tomasz Żukowski z PAN, obserwują takie zjawisko w dziełach literackich XX wieku, a także w działaniach propagandy władzy, choćby z roku 1968. W książce „Wielki Retusz” Żukowski skrupulatnie odtwarza wykorzystanie Sprawiedliwych wśród Narodów Świata jako figury stojącej na straży tabu o winie części Polaków za śmierć wielu Żydów. O tym, z którą sytuacją mamy do czynienia w przypadku omawianych tu billboardów, przekonamy się prawdopodobnie już niebawem. Tak silne napięcie ideologiczne jak to, które zostało wytworzone pomiędzy koncepcją „TYCH dzieci” a „każdym człowiekiem”, domagać się będzie rozstrzygnięcia. Zobaczymy, czy środowisku stojącym za billboardami doszło do trwałej refleksji, czy raczej wytwarzana jest jedynie zasłona dymna przed kolejnymi reklamami działań biopolitycznych na narodowo-religijnej tkance. Pozostaję niestety pesymistą.