Horków: Przekonać ludzi, by się nie bali
26 czerwca 2016 roku w Przemyślu grupa około dwudziestu mężczyzn zablokowała procesję idącą na Ukraiński Cmentarz Wojenny, gdzie pochowani są żołnierze Ukraińskiej Republiki Ludowej z lat 1918–1921, sojusznicy Józefa Piłsudskiego w wojnie polsko-bolszewickiej.
Doszło do zakłócenia uroczystości religijnej, naruszenia nietykalności cielesnej członka służby porządkowej i osoby niosącej chorągiew cerkiewną oraz gróźb karalnych kierowanych do uczestników procesji. Jako pretekstu do napadu użyto argumentu, iż zaatakowany był ubrany w czarną koszulę z tradycyjnym ukraińskim haftem wyszytym białą i czerwoną nitką. W rzeczywistości na długo przed procesją do „zablokowania banderowskiego marszu” wzywali za pomocą wpisów w mediach społecznościowych liderzy lokalnych polskich środowisk nacjonalistycznych i kibicowskich. W Sądzie Rejonowym w Przemyślu trwa proces w związku z napaścią.
Z Igorem Horkowem, członkiem Zarządu Głównego Związku Ukraińców w Polsce, rozmawia Irena Teleżyńska.
IRENA TELEŻYŃSKA: Czy postrzega pan atak na procesję jako wyjątkowy incydent, czy może jako kulminację dłuższego procesu?
IGOR HORKÓW: W Przemyślu mieszkam od 2012 roku, a przedtem przyjeżdżałem tutaj okazjonalnie. W pewnym momencie stanąłem przed wyborem, czy zamieszkać w Przemyślu, czy w Warszawie. Wybrałem Przemyśl – bo to fajne miasto, o przyjaznej atmosferze, gdzie mieszkają Polacy i Ukraińcy. W 2013 roku jeden z lokalnych działaczy wpadł na szalony pomysł zorganizowania rekonstrukcji historycznej rzezi wołyńskiej pod Przemyślem, w miejscowości Radymno. Od tego czasu odczuwa się, że atmosfera zaczęła gęstnieć, a relacje stały się napięte. Raptem kwestia Wołynia staje się czymś, co zaczyna dzielić mieszkańców Przemyśla. Mam wrażenie, że zaczęło się robić trochę niebezpiecznie, bo ludzie są zaczepiani na ulicy, kiedy mówią po ukraińsku albo idą w koszuli wyszywanej tradycyjnym haftem.
Czy były jakieś inne wydarzenia zwiastujące przemoc podczas procesji w 2016 roku?
W grudniu 2014 roku przeszedł ulicami miasta Marsz Orląt Przemyskich i Lwowskich. Kolumna, która szła spod pomnika Orląt na rynek Przemyśla, przechodząc koło Domu Ukraińskiego przy ulicy Kościuszki, zaczęła skandować „Znajdzie się kij na banderowski ryj”. Właśnie wtedy zapaliła mi się w głowie czerwona lampka – ktoś w przestrzeni publicznej wprost wyartykułował, że zostanie użyta przemoc wobec społeczności ukraińskiej. Fakt, że te słowa zostały wykrzyczane akurat pod Domem Ukraińskim, świadczy o tym, że hasło było zwrócone właśnie do Ukraińców. Trochę się wtedy wystraszyliśmy.
Wspomniana zapowiedź została zrealizowana półtora roku później, 26 czerwca 2016 roku, kiedy podczas procesji religijnej zostaliśmy napadnięci. I dzieje się to w państwie powszechnie uważanym za katolickie, w mieście, w którym mamy dwóch metropolitów dwóch obrządków. To szokujące.
Czy coś się zmieniło po tej procesji?
Sytuacja znów się pogarsza – zaczepki na ulicach i wyzwiska nasilają się bardzo mocno. Rodzice zaczynają się bać o bezpieczeństwo swoich dzieci.
Moja znajoma opowiadała, że została zapytana przez córkę: „Mamo, czy Ukraińcy są gorsi od Polaków?”, bo słyszy na ulicy takie rzeczy. Gdzie my jesteśmy? Dziecko w drugiej klasie szkoły podstawowej! Wygląda na to, że wszystko zmierza w złym kierunku. Procesja była takim momentem, w którym niechęć do Ukraińców gwałtownie wybuchła.
Kto do tego wybuchu doprowadził?
Grupa ludzi, która w internecie zwoływała się, żeby przyjść, zatrzymać marsz „banderowców”. Tych, którzy na nas napadli, przekonano, że jest to marsz polityczny, a nie procesja religijna, że nie chodzi o upamiętnienie żołnierzy, którzy walczyli u boku Piłsudskiego w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku, tylko o coś innego. Wszystko to jest zbudowane na niewiedzy, na manipulacji.
A jak z taką manipulacją radzą sobie przedstawiciele władzy?
Około miesiąca przed procesją dokonano profanacji dwóch zbiorowych mogił na Ukraińskim Cmentarzu Wojskowym. Przy tej okazji rzeczniczka prasowa Komendy Miejskiej Policji w Przemyślu, pytana przez dziennikarzy o potencjalnych sprawców, wypaliła, że policja bada, czy zniszczenia nie zlecił Związek Ukraińców w Polsce. Od razu przez lokalne media przetoczyła się fama, że policja sprawdza, czy sami tego nie zrobiliśmy, żeby sprowokować…
Czyli poziom absurdu jest dosyć wysoki. Czy sądzi pan, że takie zachowania funkcjonariuszy wynikają z indolencji czy po prostu nie chcą wam pomóc?
Nie widzę łatwej odpowiedzi na to pytanie. Znam zresztą różne przypadki. W czasie organizowanych przez Związek w latach 90. (w 1995 i 1997 roku) festiwali kultury ukraińskiej ktoś zrywał plakaty, straszył gości i wolontariuszy. Sprawcy nachodzili organizatorów w grupach dziesięcio-, dwunastoosobowych. Policja nie reagowała na żadne wezwania. Kiedy sprawą zainteresował się lokalny dziennikarz, w ciągu jednego dnia zidentyfikował i sfotografował napastników, których policja nie była w stanie namierzyć przez miesiąc. Następnego dnia w „Życiu”, lokalnej gazecie, ukazały się ich podpisane zdjęcia. Zjawił się funkcjonariusz prewencji, rzucił okiem na to, co się dzieje, i od razu podał swój prywatny numer telefonu. Na czas trwania festiwalu przyjechali antyterroryści z Rzeszowa. Można? Można.
Czy antyukraińska narracja, która stawia znak równości między Ukraińcami a tak zwanymi „banderowcami”, jest tworzona w systematyczny sposób, z jakimś zamysłem? Czy może to opowieść oddolna, pod którą ludzie podpinają się spontanicznie, bo tylko tak już umieją kojarzyć te dwa pojęcia?
Myślę, że jest i tak, i tak. Ta narracja padła na podatny grunt. Zbiegła się z Majdanem i z wojną hybrydową prowadzoną ze strony Rosji. Bo czyż nie jest to dziwne, że raptem zaczynają się dziać takie rzeczy w mieście, w którym ludzie bardzo pozytywnie odnosili się do Majdanu? Przemyślanie bez względu na narodowość brali udział w akcjach wsparcia. W przemyskim szpitalu leżeli ranni uczestnicy rewolucji godności.
I nagle ktoś na portalach społecznościowych opisuje Ukraińców w taki, a nie inny sposób, oczernia, kreuje antyukraińskie nastroje, odwołuje się do historycznych lęków, na przykład straszy, że Ukraina zagarnie Przemyśl. W tym wszystkim bardzo widoczny jest ślad rosyjski.
Pozostaje pytanie, na ile odporne na to zarządzanie nastrojami jest społeczeństwo i władze lokalne. Uważam za bardzo poważną sytuację, w której prezydent Przemyśla pisze w liście z 30 czerwca 2016 roku, wystosowanym do Związku Ukraińców w Polsce po napaści na procesję, że w mieście „mamy do czynienia z niekontrolowaną eskalacją konfliktu”. Jednocześnie nie potępia jednoznacznie działań organizatorów ani sprawców prowokacji.
Czy władze podjęły jakieś działania łagodzące, skoro oficjalnie uznały, że konflikt istnieje?
Skończyło się na oświadczeniach prezydenta miasta. Mogę tylko dodać, że na konferencji prasowej prezydent oznajmił, że dopóki mniejszość ukraińska w Polsce nie rozliczy się za Wołyń, „będą zdarzały się podobne, na razie ekscesy, na razie incydenty”. Z kolei po samej procesji doprowadzono na komendę około dwudziestu osób. Obecnie toczy się proces oskarżonych o napaść na procesję.
To właśnie Wołyń jest głównym punktem nośnym tej narracji?
Wiele na to wskazuje. Taka wypowiedź ma przecież miejsce lata po pielgrzymce Jana Pawła II do Lwowa, gdzie zwierzchnik Kościoła Greckokatolickiego Kardynał Lubomir Huzar prosił o wybaczenie za czyny uczynione przez Ukraińców Polakom oraz wybaczał Polakom złe rzeczy, które były czynione wobec Ukraińców. Z kolei w 2013 roku w Warszawie przedstawiciele polskiego Episkopatu i Kościoła Greckokatolickiego podpisali podobną deklarację.
W trakcie podpisania obecni byli również przedstawiciele Związku Ukraińców w Polsce. Nasz związek współtworzył społeczne obchody tragedii wołyńskiej w Porycku-Pawliwce w Ukrainie w 2003 roku, organizował międzynarodowe konferencje historyków. I teraz, po tylu latach współpracy, dialogu, ktoś ciągle wymaga od nas, żebyśmy się rozliczali z tragedii, która stała się na ziemi, na której nigdy nie mieszkaliśmy, z którą nigdy nie byliśmy związani, bo nikt z nas nie mieszkał na Wołyniu. Mieszkamy od zawsze w Polsce.
Moja babcia przeżyła tragedię w Piskorowicach koło Leżajska. Polscy nacjonaliści z oddziału „Wołyniaka” spacyfikowali wieś ukraińską. W tamtejszej szkole zamknięto i rozstrzelano kilkaset osób, w tym kobiety i dzieci. Babcia wspominała czasem, że chowała tych ludzi pod ostrzałem w zbiorowej mogile. Straciła w Piskorowicach część bliskich, ale nigdy nie oczekiwała, żeby ktoś ją za to przeprosił. Nie oskarżała wszystkich Polaków. Ta tragedia dotknęła ją osobiście, ale wybaczyła. Czy teraz ja miałbym wymagać konkretnie od pani, jako Polki, przeprosin za to, co się stało w Piskorowicach, tak, jak niektórzy wymagają ode mnie, żebym przeprosił za to, co się stało na Wołyniu? Po wszystkich wygłoszonych słowach i aktach podpisanych przez prezydentów i duchownych jest to dla mnie niezrozumiałe.
Gdybyśmy nawet raptem wstali i powiedzieli po raz kolejny „przepraszamy”, to wtedy byłoby, że „źle przeprosiliście”, jeszcze nie tak. Uklęknijcie. Uklęknęliście? Połóżcie się. Leżycie? Twarzą do ziemi. I tak dalej…
Czyli w tej narracji przeprosiny nigdy nie będą wystarczające?
Oczywiście, że nie. Jakie mam prawo przepraszać za coś, czego nie zrobiłem? Jest w tym też coś głębszego. Często myślimy, że przebaczenie to uczucie, coś emocjonalnego. A ono jest aktem woli, świadomą decyzją. Jak się przebacza, to wcale się nie robi lepiej.
Co więcej, takim wymaganiem buduje się fałszywy obraz wojny. To znamienne, że te wszystkie wołania o pamięć o Wołyniu odbywają się tutaj, w regionie, w którym z polskich rąk, z rąk przedstawicieli różnych odłamów podziemia, żołnierzy i funkcjonariuszy państwa zginęło wielu ukraińskich cywili. Mimo że były to zbrodnie wojenne, nikt nigdy nie został za nie ukarany. Co więcej, sprawcy chodzili w aureoli bohaterów w czasach PRL-u, a po ‘89 roku, przez to, że walczyli z Ukraińcami, bardzo często zachowywali uprawnienia kombatanckie. Rodzina kapitana „Wacława”, odpowiedzialnego za masakrę wsi Pawłokoma, gdzie Prezydenci Kaczyński i Juszczenko odsłonili pomnik ofiar pogromu, w demokratycznej Polsce uzyskała odszkodowanie za jego uwięzienie w czasach komunizmu. Nomen omen, w komunistycznym więzieniu Józef Biss „Wacław” siedział nie za kierowanie mordem cywilnych ukraińskich mieszkańców Pawłokomy. Nigdy nie doprowadzono do skazania chociażby jednej osoby, a mieliśmy tutaj do czynienia ze zbrodniami. Ukraińcy ginęli w granicach Polski po 1944 roku w kilkudziesięciu miejscowościach. Zdarzało się, że jednego dnia ginęły setki. Wsie Terka, Wierzchowiny, Zawdka Morochowska, Sahryń to symbole tych tragedii. Niestety dla mieszkańców regionu symbole nieprzyswojone, zarówno w okresie PRL, jak i dziś.
Kto zyskuje na tak skonstruowanym dyskursie?
Po pierwsze, zyskują ruchy radykalne w Polsce. Mają gotowego wroga. Budują swoje poparcie na tym, że będą teraz „bronić” Polski przed Ukraińcami.
Po drugie, Przemyśl stał się dla mnie symbolem tego, że relacje między dwoma państwami można zacząć psuć od niedużego miasta na pograniczu. Dzisiaj mamy ogromny kryzys w relacjach dyplomatycznych Polski i Ukrainy, na którym korzysta tylko Rosja. To, co powtarzają niektórzy działacze narodowi w Przemyślu na temat Ukrainy, Majdanu, Rewolucji Godności, jest żywcem ściągnięte z propagandy rosyjskiej.
Zastanawiam się, jakie działania mogłyby doprowadzić do złagodzenia tego konfliktu.
Nie wiem, czy to jest konflikt. Są politycy, lokalni liderzy, którzy budują kapitał, przedstawiając tę sytuację jako konflikt narodowy. Są też zaszłości, które sięgają znacznie głębiej. Ale czy my jesteśmy stroną konfliktu? Osobiście nie czuję, że z kimś walczę, a raczej, że się bronię. Dla mnie to nie jest konflikt polsko-ukraiński, tylko starcie dwóch wizji miasta i regionu. Czy ma ono być „czysto polsko-obywatelsko-narodowościowym” miejscem, czy jest tutaj przestrzeń także dla Ukraińców – obywateli polskich czy dla Żydów.
Wizja regionu „czystości etnicznej” bazuje w ogromnej mierze na lęku.
Tak. Ciekawie mówi o tym doktor Stanisław Stępień, dyrektor Południowo-Wschodniego Instytutu Naukowego w Przemyślu, że są tu obecne irracjonalne strachy, „że jak tutaj będą Ukraińcy, to zabiorą to miasto, przyłączą do Ukrainy” i tak dalej. Nie znam żadnego Ukraińca w Przemyślu, który by o tym marzył.
Politycy uprawiają strategię zarządzania strachem, który następnie kanalizowany jest właśnie w takich aktach przemocy. Jakie konkretne środowiska są prowodyrami?
W Polsce ONR, Młodzież Wszechpolska, choć do końca właściwie nie wiadomo. Być może to są ci sami ludzie w różnych strukturach.
Na przykład ABW zatrzymało obywateli polskich, współpracowników antyeuropejskiej i antynatowskiej „Falangi”, którzy chcieli podpalić Dom Kultury Węgierskiej na Zakarpaciu w Ukrainie. Nie robi tego ktoś z Rosji, tylko obywatele Polski związani z „Falangą”, z partią „Zmiana” – prorosyjskimi siłami. To pokazuje, że wojna hybrydowa jest bliżej, niż mogłoby się wydawać.
Czyli polega ona na działaniu w białych rękawiczkach, na wysługiwaniu się lokalnymi siłami?
Tak, dokładnie. I najlepiej gdyby to było zrobione za darmo. Jestem przekonany, że ci, którzy napadali na procesję, nie otrzymali za swój czyn gratyfikacji, ale ktoś na tym zyskał. Napastnicy myślą, że to jest ich patriotyczny obowiązek.
A wyświadczają przysługę komuś innemu.
Z drugiej strony, kiedy podczas Euromajdanu, Rewolucji Godności, Polska pokazała się jako jeden z największych partnerów ukraińskich, oczywistym było, że ktoś zacznie w tę przyjaźń uderzać. Dla Putinowskiej Rosji najlepiej byłoby, gdybyśmy się ostatecznie pokłócili. Destabilizacja na pograniczu polsko-ukraińskim skierowałaby oczy Unii na jej wschodnią granicę, a nie dalej – na Ukrainę i na Donbas. Podejrzewam, że chodzi o takie odciąganie wzroku.
W mediach rosyjskich pokazywana była demonstracja pod konsulatem honorowym Ukrainy w Przemyślu, o której nikt w Polsce nie słyszał. Wynika z tego, że dla twórców rosyjskiej propagandy Przemyśl ma jakieś znaczenie. Podczas procesji w 2017 roku przyjechała tutaj – do niedużego miasta – ekipa filmowa telewizji „Zwiezda”, czyli tuby propagandowej Ministerstwa Obrony Rosji. To liderzy środowisk narodowych są przewodnikami po Przemyślu dla rosyjskich ekip telewizyjnych – oprowadzają, opowiadają o mieszkających tu Ukraińcach.
Myślę, że ta układanka ma bardzo wiele elementów. Jeżeli Rosja przeznacza miliardy rubli rocznie na wojnę informacyjną, to wszystkie stowarzyszenia w Polsce, jak bardzo by się nie wysilały, będą miały trudności z odkłamaniem tego przekazu.
To walka Dawida z Goliatem.
Właśnie. Chociaż być może jest do wygrania? My na przykład zaczęliśmy wydawać swój newsletter, żeby kształtować informacje na nasz temat.
W czasie procesji z 2016 roku atakujący wykrzykiwali hasło „Przemyśl zawsze polski”. Czy ktokolwiek wprost podważa prawa Ukraińców do mieszkania tutaj?
Zawsze jak mówimy, że coś nam się nie podoba, to słyszymy, że możemy stąd wyjechać „do siebie”, na Ukrainę. Ale my – obywatele Polski – u siebie jesteśmy tutaj od zawsze. Być może osoby z ukraińskim obywatelstwem są w stanie wyjechać, ale skoro przyjechali, to nie po to, żeby wracać, prawda?
Dla mnie to hasło „Przemyśl zawsze polski” jest śmieszne, bo świadczy o wielkim kompleksie. Tysiąc lat obecności Ukraińców i Polaków w jednym mieście, kilkaset lat obecności Żydów. Wyobraźmy sobie, że ktoś chodzi po Lwowie i krzyczy: „Lwów zawsze ukraiński”. Popukalibyśmy się w czoła.
Przemyśl był przez lata przedstawiany jako miasto wielokulturowe. Czy jest to dalej wzór, do którego dąży tutejsza polityka kulturalna?
Na papierze zawsze to tak wyglądało. W praktyce jednak władze lokalne zrzekają się odpowiedzialności za to zadanie. Nie wystarczy przyznanie dotacji w kwocie kilku tysięcy na wydarzenie promujące kulturę mniejszości. To stanowczo za mało. Tak się nie da. Oficjalna opowieść o historii miasta skupia się na I wojnie światowej, na Fortach, a gubi całe dziedzictwo ukraińskie i żydowskie. Nie mówi się o Ukraińcach i Żydach zasłużonych dla Przemyśla. Szkoda.
Czyli na przykład o kim?
Chociażby o artystach, twórcach. Na przykład Ołenie Kulczyćkiej – wybitnej malarce, artystce ludowej, której prace są w muzeach narodowych i przemyskim. Albo o Helennie Deutsch – uczennicy Freuda, pierwszej kobiecie, która zajmowała się psychoanalizą kobiet. Zresztą mieszkały w tej samej kamienicy jedna po drugiej przez pewien czas. W tym miejscu mogłaby stać przynajmniej tabliczka z informacją w obu językach. W Przemyślu przez pół życia mieszkał także kompozytor hymnu ukraińskiego, ksiądz Mychajło Werbycki, i właśnie tu hymn ukraiński został po raz pierwszy publicznie wykonany. Przemyśl był miastem, w którym bywał Iwan Franko, tytan ukraińskiej myśli politycznej, pisarz, poeta europejskiego formatu. W przemyskiej prawosławnej cerkwi w 1919 roku odprawiał msze ksiądz Fedorońko. W międzywojniu był naczelnym kapelanem prawosławnych żołnierzy Wojska Polskiego. Ksiądz Fedorońko zginął jako polski oficer w Katyniu. Czy ktoś z przemyskich patriotów o nim słyszał?
Skoro wielokulturowość jest papierowa, to co można realnie lokalnie zdziałać?
W Przemyślu? Staramy się o normalizację relacji polsko-ukraińskich. Oczywiście mamy świadomość, że nie jest to tylko nasze zadanie. Ale robimy, co możemy.
Teraz jesteśmy na dobrej drodze do uruchomienia w Domu Ukraińskim programu warsztatów dydaktycznych dla szkół z Podkarpacia dotyczącego wielokulturowości, stereotypów. Jest to też nasza odpowiedź na to, co się stało podczas procesji. Zdajemy sobie sprawę, że uprzedzenia nie znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, że to proces, który zajmie lata. Ale jesteśmy gotowi, żeby działać latami.
Z kolei w 2016 roku, podczas Nocy Muzeów, czyli w maju przed procesją, zdecydowaliśmy się otworzyć Dom Ukraiński, bo stwierdziliśmy, że wielu przemyślan nie wie o naszych działaniach, o sali teatralnej w budynku. W ciągu dwóch godzin odwiedziło nas około stu, stu dwudziestu osób, Polaków z Przemyśla. Przychodzili i zadawali naprawdę bardzo dobre pytania: „Dlaczego nam zabraliście ten budynek?”, „Dlaczego wy nas nie lubicie?”. Mogliśmy wtedy mówić sami o sobie. To było bardzo cenne doświadczenie – zestawienie żywych wciąż stereotypów i manipulacji z rzeczywistością.
W następnym roku wiele osób pytało też o procesje – o co w nich chodzi, skąd wziął się ten zwyczaj. To pokazuje, że jest wśród mieszkańców potrzeba kontaktu z nami. Zaczynają widzieć, że jeśli będziemy żyć oddzielnie, to nic z tego nie wyjdzie. W 2017 podczas Nocy Muzeów odwiedziło nas już ponad trzysta osób.
Ale skoro wasi goście zakładają, że ich nie lubicie, to mamy do czynienia z poważną dezinformacją.
Tak, choć wolę patrzeć na tę sytuację z innej strony. Fakt, że przełamali się i przyszli do tego budynku, pokazuje, że są gotowi porozmawiać. Pojawiali się u nas mieszkańcy sąsiednich kamienic, którzy kilka razy dziennie mijają naszą siedzibę i tylko pod osłoną Nocy Muzeów wejdą, zapytają, popatrzą. Jedna pani przyszła sama sprawdzić, co tu się dzieje, a w kolejnym roku przyprowadziła już dwójkę dzieci. Ale były też wizyty o charakterze sentymentalnym. Odwiedziła nas kiedyś kobieta, która spytała: „– Czy jest sala teatralna? – Jest. – A czy są drewniane krzesełka, takie rozkładane? – Są ”. Przyszła, usiadła. „– A dlaczego pani pyta o krzesełka? – Bo jak byłam mała, to mama mnie tu w latach 60. na koncerty prowadzała”. Niektórzy po Nocy Muzeów i rozmowie z nami zaczęli zjawiać się na innych naszych przedsięwzięciach. To bardzo pozytywne.
Widać, że zainteresowanie tutejszymi relacjami polsko-ukraińskimi wzrasta również ze strony Polskiej?
Tak. Niektórzy Polacy w Przemyślu powiedzieli: „Dosyć, nie można stać z boku, trzeba się opowiedzieć po którejś ze stron”. Także już w 2017 roku na procesji poszła około trzydziestoosobowa grupa mieszkańców Przemyśla – Polaków, którzy wcześniej nie uczestniczyli w tym wydarzeniu. To ważne. Ostatnio rozmawiałem z człowiekiem, który zadeklarował: „Mój dziadek walczył w 1918 roku z Ukraińcami o Przemyśl. Nie jest to powód, żebym się z panem nienawidził. To, że oni wtedy walczyli, oznacza tylko tyle, że my musimy teraz ze sobą współpracować”. Są też tacy ludzie i staramy się razem z nimi działać. Myślę o tutejszej społeczności – odczuwam próbę jej zastraszenia. I teraz trzeba przekonać ludzi, by się nie bali. To nie jest łatwe. Sam mam trójkę dzieci. Też się o nie boję. Ten strach to również wewnętrzny motor, który napędza mnie do działania. Muszę robić jak najwięcej teraz, aby w przyszłości moje dzieci chodziły bezpiecznie do szkoły.