fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Historie bólu i szczęścia (Wyróżnienie)

Nie chcieliśmy zabierać waszych miejsc pracy, ubiegać się o zasiłki, zapełniać klas szkolnych naszymi dziećmi. Ale w jednym domu stary maniak zbudował obóz koncentracyjny, a na drugi napadli orkowie. Nasza emigracja ma słony smak łez, a nie słodkich marzeń.
Historie bólu i szczęścia (Wyróżnienie)
zdj: Tomek Kaczor (koncert „Solidarni z Białorusią”, 2014 rok)

Tekst oryginalnie napisany w języku rosyjskim.

Tłumaczenie: Ekaterina B.

Praca wyróżniona przez jury „Pamiętników Uchodźczych”.

***

Moi rodzice mieli małe mieszkanko – „kawalerkę”, jak mówi się w Polsce – w którym się urodziłam. Marzyłam, że kiedy dorosnę, będę miała takie samo, i w podobnym mieszkaniu zamieszkałam po ślubie. Ale już w drugim roku małżeństwa mieszkanie przestało mnie cieszyć. Żyliśmy w nim jednak z mężem ponad dziesięć lat. Nie ma nic bardziej trwałego niż to, co tymczasowe. I nie ma nic bardziej tymczasowego niż to, co trwałe. Ale o tym dowiedziałam się dużo później.

Marzyłam, żeby wyjść za mąż za sierotę, takiego jak Mowgli, który będzie kochał tylko mnie. Wyszłam za chłopaka, którego rodzice się rozwiedli i żadne z nich go nie potrzebowało.

Chciałam co roku przeprowadzać się do innego kraju. I tak się stało. Represje, wojna, trudności z legalizacją.

Czy wy też macie dziecięce marzenie, które się spełniło, ale… nie daj Boże?

***

Wiosną 2021 roku zrobiłam badanie wzroku i zdecydowałam się na jego laserową korekcję. Ale nie zdążyłam. Musiałam uciekać z Białorusi, ratując się przed prześladowaniami.

W lutym 2022 roku postanowiłam spróbować botoksu. Umówiłam się do kosmetologa na 28 lutego. Nie zdążyłam. Zaczęła się wojna. Musiałam uciekać z Ukrainy.

Teraz patrzę w lustro i myślę o tym, że kocham swoje zmarszczki, siwe włosy i krótkowzroczne oczy. Mam taką twarz, na jaką zasługuję. I nie chcę jej zmieniać. Moje oczy pamiętają moje łzy, moje zmarszczki zachowują mój śmiech i mój krzyk, moje siwe włosy wyniosły z płomieni wojny dwoje dzieci.

***

„Jesteśmy wolni. Resztę da się przeżyć” – to mantra, którą powtarzam w swojej głowie przez ostatnie cztery lata. Pięć lat temu nie mogłam sobie wyobrazić, jakie to będzie wyzwanie, nie spodziewałam się, co będę musiała przeżyć. Wyzwanie, które nadal przede mną stoi.

Tak, marzyłam, żeby co roku mieszkać w innym kraju. Ale czy w takich okolicznościach? Pięć krajów w ciągu czterech lat – mój osobisty rekord. Białoruś, Ukraina, Czechy, Litwa i Polska… Chyba jestem zawodową uchodźczynią.

Życie to dość ryzykowna gra. A ja nie jestem hazardzistką. Jestem konsekwentna. W dążeniu do celów, zasadach, przekonaniach. A tej gry, której zasady zmieniają się na bieżąco, nie udało mi się zasejwować. Bo ja to nie tylko moja dusza, ale i moje ciało, mój mózg, mój układ nerwowy, system moich wartości, moje wspomnienia, moje dzieci i moi rodzice, moi przyjaciele – ci prawdziwi i ci byli, moje marzenia i plany, moje książki, sztuki, spektakle, wiersze i piosenki, moje ściany… I to wszystko – aż po dziecięce albumy fotograficzne – zostało pogrzebane pod gruzami okoliczności mojego życia. Moje archiwum zdjęć, kolekcja muzyki i filmów fabularnych, szkatułki z biżuterią, porcelana w stylu vintage i srebrne sztućce zostały zniszczone przez rosyjską rakietę w Kijowie.

***

Nikt nie lubi marud. Wszyscy kochają wesołych, pozytywnych, pełnych życia ludzi. Dlatego większość naszych depresji nosimy z uśmiechem na twarzy: „Na złość wrogom, dla radości mamy”. Z uśmiechem na ustach, z dowcipami i zabawnymi zdjęciami w mediach społecznościowych. A w duszy – zgliszcza niespełnionych nadziei, niezrealizowanych planów i groby bliskich, których nawet nie możemy odwiedzić.

To nie była emigracja. To była ewakuacja. Ucieczka, by ratować życie. Dwa razy. A potem kolejne przeprowadzki w poszukiwaniu legalizacji i lepszego życia.

„Ta kobieta z dziećmi”

W Czechach, do których przyjechaliśmy, uciekając przed wojną w Ukrainie, nie byli zbyt przyjaźnie nastawieni do uchodźców z białoruskimi paszportami. Dla Czechów byliśmy współagresorami, zwolennikami Rosji. Nikt nie chciał zagłębiać się w szczegóły.

Podczas poszukiwania pracy usłyszałam kiedyś:

Bylo by zajímavé spočítat, kolik dní je v bytě sama a má tedy opravdu čas na tu práci. Né že by matky s dětmi nebyly schopné pracovat, ale víte, jak to myslím(Pol.: „Byłoby ciekawym policzyć, ile dni jest sama w mieszkaniu i czy rzeczywiście ma czas na tę pracę. Nie to, żeby matki z dziećmi nie były zdolne do pracy, ale wiecie, o co mi chodzi…”.)

Policzek…

„Jak te kobiety z dziećmi w ogóle są w stanie pracować? No, rozumiecie, o czym mówię” – ta fraza zaczęła pulsować w mojej głowie, detonując jedno naczynie po drugim. Moje naczynia wspomnień.

Od razu stanęły przede mną kobiety z dziećmi – twarze białoruskiego protestu z 2020 roku. Stałam z nimi. W jednym łańcuchu solidarności.

***

Pierwszy raz wyszłyśmy na Komarówkę, część Mińska, ubrane na biało 12 sierpnia. Kilkadziesiąt kobiet. Z kwiatami. Aby wezwać władze do wstrzymania gwałtu, aby obronić naszych mężczyzn i nasze dzieci. Nogi się trzęsły, dłonie pociły, ukradziony głos zamierał w gardle, serce spadało jak kamień do żołądka. Stałyśmy żywym łańcuchem w obronie wolności i przeciwko fałszowaniu wyborów.

Zbyt dużo patosu?

Okazało się, że bez patosu nie da się iść pod pałki i z plastikowymi opaskami na rękach dusić się w metalowych klatkach więźniarki, po drodze do zakładów karnych. Rozsądek, chłodna kalkulacja, dewaluacja życia nie pozwalają oderwać się od garnka z barszczem, wstać z kanapy i powiedzieć: „Jestem. Jestem człowiekiem…”.

A potem zaczęły się marsze kobiet. W soboty. Mimo pandemii. Marsze z garnkami, patelniami, krzykami, flagami różnych krajów, z dziećmi… Chodziłam na nie z córką. Bo wtedy my – te kobiety z dziećmi – jeszcze wierzyłyśmy, że uda nam się zatrzymać to szaleństwo. Pokojowo. Bez rozlewu krwi.

W tamtych dniach zadzwonił do mnie przyjaciel, adwokat Aleksandr Sirunyan z Armenii, i długo opowiadał o Aksamitnej Rewolucji z 2018 roku, o tym, że ciężarne i karmiące matki mogą blokować ulice, mogą usiąść na jezdni z niemowlętami i je karmić: – Żaden gliniarz nie uderzy pałką karmiącej matki. W końcu są mężczyznami. Też mają dzieci i matki.

Żaden gliniarz nie uderzył kobiety w Armenii w 2018 roku. Ale białoruscy mankurci nie mają matek. Mają bat’kę. Oraz dowódcę. A oni nie są mężczyznami. Oni są „przystojniakami”. „Przystojniakami” Łukaszenki. On „wykarmił ich lewą piersią”. Jak wszystkich innych… Biją i gwałcą pałkami zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Z nieukrywaną przyjemnością. Ale wtedy nie chciałyśmy w to wierzyć.

***

17 września 2020 roku sześcioletniego Artioma zabrała ze szkoły pomoc społeczna po tym, jak jego mama nie mogła odebrać go na czas, ponieważ została zatrzymana przez milicję. Wtedy Białorusini zgromadzili się pod murami sierocińca:

– Wypuśćcie! Wypuśćcie! Wypuśćcie!

Administracja ustąpiła.

19 września Alona – mama Artioma – odebrała swojego syna.

19 września 2022 roku skazano ją na osiem lat kolonii.

***

Sąd obwodowy w Mohylewie 19 września skazał aktywistkę „Europejskiej Białorusi” Alonę Lazarczyk na osiem lat kolonii o ogólnym reżimie. Sprawę rozpatrywał Paweł Klimow. Proces odbywał się za zamkniętymi drzwiami, więc szczegóły nie są znane.

Zarzuty wobec niej postawiono na podstawie czterech artykułów Kodeksu karnego: art. 368 (znieważenie Łukaszenki); art. 361-1 (utworzenie lub udział w organizacji ekstremistycznej); art. 130 (podżeganie do nienawiści); art. 342 (aktywny udział w działaniach naruszających porządek publiczny). 22 lipca KGB wpisało Alonę na „listę terrorystów”.

***

Bylo by zajímavé spočítat, kolik dní je v bytě sama a má tedy opravdu čas na tu práci. Né že by matky s dětmi nebyly schopné pracovat, ale víte, jak to myslím…

Policzek…

– …ale víte, jak to myslím

– Wiecie, o co mi chodzi? – wydawało mi się, że to specyficznie białoruski kontekst.

– Tak, fałszujemy wybory! Ale tak jest wszędzie.

– Tak, ukradliśmy wasze głosy! Ale kto, jeśli nie Łukaszenka?

– Tak, mamy Konstytucję. Ale to tylko kartka papieru.

– Tak, to przemoc. Ale teraz nie czas na prawa…

ale víte, jak to myslím…

Podczas protestów w 2020 roku w Białorusi ludzie nosili koszulki z napisem „Wszyscy wszystko rozumieją”.

– Lepiej wiemy, czego potrzebujecie! Jesteście naszą bazą żywieniową! – tak OMON wbijał pałkami swoją „prawdę” w głowy, plecy i pośladki protestujących. Potem ludzie zbierali wybite zęby złamanymi rękami, wycierali krew, mocz i wymioty z podłóg posterunków własnymi koszulkami i bluzami. Potem wychodzili, odsiedziawszy w więzieniu swoją dobę lub swoje miesiące, zapłaciwszy kary, otrzymywali wizy humanitarne i uciekali do Europy…

Obecnie w Białorusi dramatycznie brakuje „bazy żywieniowej”: najlepsi specjaliści – lekarze, nauczyciele, budowlańcy, informatycy, sportowcy, menedżerowie – siedzą w więzieniach lub wyemigrowali. Zostały tylko służby mundurowe. Ciekawe, kto będzie przyjmować porody od ich żon? Kto będzie leczył ich dzieci? Kto będzie parzył im dobrą kawę i piekł osetyjskie pierogi? Kto będzie naprawiał ich samochody i budował domy, które obiecano im za tłumienie protestów?

***

W Iranie zmarła obrończyni praw człowieka, Mahsa Amini, która została zatrzymana przez policję. Miała tylko 22 lata. Aresztowano ją i pobito w więźniarce za niewłaściwie założony hidżab. Za chustę! Możecie to sobie wyobrazić?

Chociaż czemu ja się dziwię? W Białorusi Romana Bondarenkę zabito za biało-czerwone wstążki na podwórku jego własnego domu…

Na jej pogrzebie na znak protestu kobiety zaczęły zdejmować hidżaby. Procesja pogrzebowa ruszyła w stronę budynku miejskiej policji i została ostrzelana.

W Iranie pękają fundamenty. Kobiety palą hidżaby, obcinają włosy i dzielą się tym w mediach społecznościowych. Protesty rozprzestrzeniły się po całym kraju. Ludzie krzyczą: „Precz z dyktaturą!” oraz „Kobiety, wolność, życie!”.

Tyrania kończy się w tym miejscu, w którym zaczyna się masowe „Mam dość!”.

Masowe „Mam dość!”. Dopóki ono nie nadejdzie, można w nieskończoność apelować do narodu i jego uczuć, do poczucia winy za zamordowanych i więźniów politycznych, do odpowiedzialności za starszych i dzieci.

„Mam dość!” nie można importować zza granicy, ono długo dojrzewa, jak pleśń wewnątrz naczynia.

Ale kiedy już dojrzeje, nie da się uratować reżimu.

***

Bylo by zajímavé spočítat, kolik dní je v bytě sama a má tedy opravdu čas na tu práci. Né že by matky s dětmi nebyly schopné pracovat, ale víte, jak to myslím…

Policzek…

Ani moje dzieci, ani moje przepukliny, ani moja krótkowzroczność, ani moja skolioza, ani moja depresja, ani moje antydepresanty, ani moja próchnica, ani rak mojego ojca nie przestają czynić mnie pisarką. Wręcz przeciwnie.

Ile mam czasu na pracę? Kiedy piszę? W każdej minucie. Moje teksty rodzą się w mojej głowie w każdej chwili. Eksplodują w moim mózgu, jeżeli tylko nie pozwolę im przelać się na papier. Pulsują w moich żyłach. Ranią moje palce. Chcą się narodzić przez ból. I być usłyszane przez negację, oburzenie, odrzucenie i deprecjację… Znają swoją cenę.

***

Bylo by zajímavé spočítat, kolik dní je v bytě sama a má tedy opravdu čas na tu práci. Né že by matky s dětmi nebyly schopné pracovat, ale víte, jak to myslím…

Policzek…

***

Jakie było podejście Czech do roli kobiet w latach 20. XX wieku? Czy to podejście się zmieniło? Odpowiedź na pierwsze pytanie można znaleźć w autobiograficznej powieści Viktora Valtara (1902–1931), „Urodzeni pod Saturnem”:

„«Czy ją widzieliście? Czy ją widzieliście?». Zahorski powiedział: «Królowa przyjechała do nas!». (…) «Bzdura» – zauważył Kiryła Buraczewski. (…) «Powiem wam», kontynuował, «piękne kobiety wychodzą za mąż, a na uniwersytety się nie pchają. Spójrzcie na nasze studentki!» – roześmiał się. «Mężczyzna nie może na nie patrzeć bez obrzydzenia. Jest oczywiste, że jeśli nie mają szczęścia w miłości, szukają go w nauce i pracy…»”.

Minęło równo sto lat… Ale okazało się, że czas nie ma władzy nad „prawdziwymi wartościami”. Ten świat jest dla samotników. Zdrowych podatników. Nie ma w nim miejsca dla niepełnosprawnych, dzieci i zwierząt. Dlaczego wciąż nie stworzono biorobotów? Jedne bioroboty zabijają inne i zdobywają coraz to nowe tereny dla kilku szalonych wampirów…

O czym właściwie jest twój projekt?

Znalazłam jednak pracę. W zawodzie.

– The goal of this study and creative residency was to provide a four-week stay in this city, where the resident has the possibility of unlimited access to the Library’s holdings and time for writing or research. It is not clear to me – what is your concrete project, please? (Pol.: „Celem tego programu badawczo-twórczego było zapewnienie czterotygodniowego pobytu w tym mieście, podczas którego rezydent ma możliwość nieograniczonego dostępu do zbiorów biblioteki oraz czas na pisanie lub prowadzenie badań. Nie jest dla mnie jasne – na czym konkretnie polega pani projekt?”).

Z jakiegoś powodu, spośród wielu literackich projektów w Morawsko-Ziemskiej Bibliotece w Brnie wybrano mój. Nie dotyczy zbiorów biblioteki ani mądrości wieków. Dotyczy tu i teraz. Pulsującej rany czasu, tego, jak ludzie odczuwają winę i rozumieją swoją odpowiedzialność za bieżące wydarzenia.

***

Jeżeli nie znajdzie się odpowiednich słów, nie zostaną wypowiedziane ani zapisane, jeżeli rzeczy nie zostaną nazwane po imieniu, emocje nie zostaną opisane, a wydarzenia skrupulatnie odnotowane, to rzeczywistość nie powstanie, lecz zostanie zrekonstruowana i zastąpiona zjawiskiem „fałszywej pamięci” zgodnie z propagandowymi kliszami. Wszystkie kuchenne rozmowy czy szeptane w sypialni dyskusje znikną rano, a pozostaną tylko kłamliwe slogany propagandy, której wolno bezczelnie kłamać, wymyślając nieistniejące wydarzenia i łamiąc związki przyczynowo-skutkowe. Znaleźć w sobie siłę, by nie milczeć, to najważniejszy talent pisarza i obywatela.

Pracuję nad tekstem roboczo zatytułowanym „Wina ocalałego”. Chciałabym w nim zbadać, co popycha ludzi do działania, do niemilczenia, do protestu, walki, do ratowania siebie i innych… Czy to odpowiedzialność? Lub wina? Czym się różnią? Jak zrozumieć, czy człowiek zrobił wszystko? Czy to od niego zależy, czy okazał się słaby, tchórzliwy, ostrożny, niemy? Czy przezwyciężył swoje lęki, czy zdradził swoje wartości? Czy był śmiały lub głupi, zrozpaczony lub odważny? Czy jego ofiary były potrzebne? I czy to w ogóle były ofiary?

Przeprowadzam wywiady i zbieram monologi ludzi, których losy i głosy wydają mi się interesujące, unikalne lub archetypiczne. Moi bohaterowie to etniczni Białorusini, Rosjanie, Ukraińcy, Czesi, Polacy, mieszkający w Białorusi, Rosji, Ukrainie, gdzieś w Europie, milczący, walczący, w stanie wojny, emigranci, przebywający na wygnaniu, ewakuowani z okupacji uchodźcy.

W swojej pracy chcę literackimi środkami zbadać i opisać urazy świadków i współuczestników autorytarnych, przestępczych reżimów Putina i Łukaszenki, które doprowadziły do ludobójstwa i wojny w Ukrainie.

Celem projektu jest zbadanie, w jaki sposób przez zapis w języku formują się: polityczna i obywatelska apatia, system dyktatury, rodzą się idee globalnej dominacji, tworzą się podstawy świadomości narodowej, społeczeństwa obywatelskiego, rodzi się współuczestnictwo w bieżących wydarzeniach, solidarność i osobista odpowiedzialność.

„Mój – twój nie rozumie”

– Jak ich rozumiesz? – pyta mama.

– Sercem.

Zawsze rozumiemy sercem. Ja ich, oni mnie. Nie rozumiemy po angielsku, niemiecku, rosyjsku, czesku, chińsku ani przez tłumacza Google’a.

***

– Proszę, nie wysyłaj mi dziewięćdziesięciu takich samych zdjęć znad morza! Czy naprawdę musisz opowiadać mi, jak niesamowicie ci dobrze?

– Nie myślałem, że jesteś taka zazdrosna…

– Po prostu mnie to wkurza!

– Przestań się nakręcać. Od dwóch tygodni nie jesteście już pod bombami!

***

– Byliście już w muzeum seksu? A w Galerii Narodowej? Widzieliście premierę filmową? Tutaj jest świetna restauracja!

– Na Boga, nie jesteśmy turystami! I nie chodzi o pieniądze ani nawet o to, że nie mam żadnej sukienki, żeby pójść na premierę. Chodzi o to, że nie czuję żadnego smaku życia poza żelaznym posmakiem w ustach, krwią, prochem i mokrą ziemią.

Idę ulicą i dziwię się, że ktoś się śmieje, że pary się całują i trzymają za ręce, że ktoś niesie wielkie torby z prezentami, dzieci marudzą, a domy stoją nierozwalone…

***

– Jak ja ci zazdroszczę: co roku żyć w nowym kraju!

– Mam trochę inne podejście… W zeszłym roku dwa razy straciłam swój dom. Pierwszy raz w Mińsku. Drugi raz w Kijowie. W 2021 roku moja rodzina musiała uciekać przed represjami reżimu Łukaszenki do Ukrainy. A potem z Ukrainy uciekliśmy przed pełnoskalową wojną.

Życie na walizkach w dosłownym znaczeniu tego słowa… Pod ostrzałami i bombardowaniami dywanowymi… Zgniły zapach piwnic i opuszczonych budynków… Obce kurtki, buty, kubki, koce… Noce na podłodze hałaśliwych dworców… Paniczny strach przed zgubieniem dzieci w tłumie… Zablokowane konta bankowe i karty kredytowe… Odmowy wydania wiz z powodu niebieskiego paszportu kraju-agresora… Odmowa w ambasadzie Białorusi w sprawie wymiany przeterminowanego paszportu… Bycie dysydentką, uchodźczynią, nielegalną – to nie jest tak romantyczne, jak mogłoby się wydawać…

– No, ale żyjecie… Czy to nie wystarczający powód, żeby dziękować Bogu?

– Codziennie dziękuję.

– No widzisz! Już od dawna nie jesteście pod ostrzałem. Bomby nie spadają wam na głowę!

Jak wyjaśnić komuś, że wciąż boisz się patrzeć w niebo, gdy widzisz samolot? Że drżysz przy każdym głośnym dźwięku, że przeraża cię książka spadająca z kanapy? Jak to wyjaśnić?

Nie da się. To niemożliwe do zrozumienia, jeżeli tego nie przeżyłeś.

***

Moja babcia, kiedy miała jedenaście lat, spędziła miesiąc w nazistowskim obozie koncentracyjnym. To wydarzenie odcisnęło na niej niezatarte piętno na całe życie. Wróciła stamtąd z pasmem siwych włosów. W wieku jedenastu lat. Była bardzo cichym, zwiniętym kłębkiem nerwów. Nie miała terapeuty, który przepisałby jej antydepresanty i przeprowadził przez ataki paniki i stres pourazowy. Każdego dnia przypominała sobie, jak siedzieli na trupach, bo na zmarzniętych ciałach było mimo wszystko cieplej niż na zimnej ziemi. Wspominała strażnika, który podkarmiał ją skórkami spleśniałego chleba, wspominała trzech śmiałków, których zastrzelono, gdy próbowali uciec nocą.

Całe życie babcia ciężko pracowała, nie była czuła, nie potrafiła przytulić ani powiedzieć ciepłego słowa. Myślę, że jej serce skamieniało przez tamten miesiąc, a potem nigdy nie udało mu się odtajać.

Mój ojciec często złościł się na nią za te niekończące się opowieści o obozie. Męczyły wszystkich, psuły każdą uroczystość… Dopiero teraz rozumiem, że moja babcia na zawsze w nim pozostała, a obóz na zawsze pozostał w niej. Nosiła go wszędzie ze sobą. Tak i ja mentalnie wciąż szukam męża po więzieniach, nocuję pod murami Okrestiny, Żodzina i więzienia w Baranowiczach, stoję z paczką pod drutem kolczastym, dzwonię do adwokatów, wybieram kartki pocztowe dla więźniów politycznych, jadę samochodem w nocy na granicę z Ukrainą z dwójką dzieci i wymyśloną historią, żeby się uratować, przez ponad rok odmawiam wszystkich wywiadów, bo wstydzę się swojej uratowanej skóry, podczas gdy w lochach gniją Masza Kolesnikowa, Wiktor Babaryka i inni najlepsi ludzie Białorusi. Potem uciekam przed wojną, prowadzę samochód jak kierowca ciężarówki, pięć dni za kółkiem, praktycznie bez snu i jedzenia, pod bombami i rakietami. Siedzę w Pradze w celi na policji imigracyjnej… Z tego właśnie jestem utkana. Nie z pocałunków, czułości, białego wina i jesiennej szarlotki.

***

Wszyscy uchodźcy są zaciśniętymi pięściami, kłębami nerwów, rozdrapanymi ranami. Jesteśmy na antydepresantach. Mamy ataki paniki. Boli nas bez końca. Trudno od nas oczekiwać swobodnych rozmów towarzyskich i europejskiego luzu. Raz wybuchamy, raz płaczemy, mówimy nie na temat, jesteśmy zbyt nachalni lub zbyt zamknięci, wstydzimy się narzekać i prosić o pomoc, a czasem niechcący wylewamy swój ból na obcych ludzi. Ciągle czekamy na atak, na cios w plecy. Nawet przez pół roku po ostatnim wybuchu boimy się patrzeć w niebo. Ono nas przeraża. Tak, tak, wasze europejskie, błękitne niebo.

Nie jesteśmy ludźmi. Jesteśmy trybikami o określonych funkcjach. Trybikami wbudowanymi w system. Mamy wiek, płeć, status rodzinny i społeczny, konto bankowe, zawód i obywatelstwo, pieprzone obywatelstwo. A moje to obywatelstwo Białorusi. To znaczy, że jestem agresorem. I czeski oficer służby migracyjnej nie dba o to, że uciekłam z Białorusi, ratując się przed represjami reżimu Łukaszenki do Ukrainy, a stamtąd uciekłam przed wojną. MAM NIEBIESKI PASZPORT. To znaczy, że jestem agresorem.

I czeski oficer służby migracyjnej pyta mnie surowo:

– Dlaczego nie możecie wrócić do swojego kraju pochodzenia?

– Bo protestowałam w 2020 roku przeciw fałszowaniu wyborów.

– Przeciw czemu? Nie wiem, jak zapisać to słowo.

– Nic nie szkodzi, pomogę – mówi tłumacz i literuje słowo „fałszowanie”.

Jestem trybikiem wyrwanym ze swojego systemu koordynat. I bardzo trudno mi wpasować się w inny system. Odrzucają mnie za niebieski paszport, za to, że mam dzieci, nie mam stałej pracy ani zezwolenia na pobyt. Nawet nie chcą mi wynająć mieszkania. Czasami nie mam dachu nad głową.

***

– Mieszkamy w Dobříšu. A córkę wożę do szkoły i na akrobatykę do Pragi. 40 minut autobusem do metra, potem kilka przystanków metrem i jeszcze kilka tramwajem. Droga rano zajmuje półtorej godziny…

– To wynajmijcie mieszkanie w Pradze! Po co tak komplikować?

***

– Bardzo trudno znaleźć mieszkanie cudzoziemcom, bez stałej pracy, bez zezwolenia na pobyt, z dziećmi, ze zwierzętami, na krótki okres. Nikt nam nie wynajmuje.

– Mówicie źle o Czechach. Nie mówcie tak! Wszyscy uwielbiamy dzieci. My też mamy dzieci, koty i staruszków. Wszyscy rozumiemy i bardzo współczujemy uchodźcom – mówi agent nieruchomości.

Dokładnie pół godziny później właścicielka mieszkania zamyka drzwi przed naszym nosem:

– Z dziećmi absolutnie nie!

Jedziemy obejrzeć inne mieszkanie:

– Potrzebujemy Czechów z pełnoetatową pracą na długi okres!

– A ile osób już do was zadzwoniło?

– Na razie nikt. Ale nie spieszymy się.

– Może warto porozmawiać z tymi, którzy są gotowi płacić?

Agent nieruchomości się złości:

– Przestańcie wszystkim mówić, że macie wizę tylko do kwietnia! Powiedzcie, że zostanie automatycznie przedłużona na kolejny rok, że złożyliście już dokumenty na zezwolenie na pobyt, prawie macie obywatelstwo, że chcecie mieszkać w tym mieszkaniu przynajmniej rok, a najlepiej trzy. Podpiszcie umowę na dowolny okres! Potem możecie się bez problemu wyprowadzić, wystarczy tylko dwumiesięczne wypowiedzenie.

– Ale chcieliśmy być uczciwi…

– A wyszliście na głupców. Co mam zrobić z waszą uczciwością?

***

Tak oto znaleźliśmy się w Dobříšu, w mieszkaniu wystawionym na sprzedaż, a więc całkowicie pustym. Bez lodówki, kuchenki, łóżek i pralki.

***

– To niezrównana przyjemność: stać na werandzie własnego domu w Kolorado, grillować mięso i pić piwo. Koniecznie kupcie sobie grilla! – czytam tę radosną wiadomość od krewnego, gdy niosę dwa garnki ze śmietnika. Trzeba je jeszcze porządnie wyczyścić. Ale jestem cholernie szczęśliwa – mam dwa garnki!

To niezrównane doświadczenie – przynieść ze śmietnika odrapany stół i krzesła, kurtkę dla dziecka i buty dla siebie. Po tym, jak na Białorusi miałam własny dom, pomoc domową, nianię do dzieci…

Zawsze chciałam mieć dzieci w dojrzałym wieku, kiedy z mężem będziemy mocno stać na nogach, mieć wykształcenie, dobrą pracę, nieruchomość, samochód, znajomości i kontakty – swoich lekarzy, nauczycieli, logopedów, ulubione kawiarnie, kosmetologów, trenerów, znajomych urzędników, karty klubowe, zamknięte przyjęcia dla wtajemniczonych, bankiety w ambasadach i premiery teatralne… Przerażały mnie historie o ciążach i małżeństwach nieletnich. A teraz czuję się prawie jak nastolatka – sfrustrowana, biedna, z tłumaczem Google’a zamiast znajomości języka i dwojgiem dzieci na rękach.

***

Znowu dzwonię do pośrednika:

– Czy mogę prosić o odkurzacz? Trudno posprzątać mieszkanie. Z wysokich sufitów tego dawno niezamieszkanego miejsca ciągle sypie się tynk…

– Nie macie swojego odkurzacza?

– No cóż, kiedy uciekaliśmy przed wojną, długo myślałam, co zabrać – córkę czy odkurzacz. Wybór był trudny. Ale w końcu zabrałam córkę.

– Przestań ironizować. Wszyscy doskonale wiemy o wojnie i bardzo pomagamy uchodźcom.

– Proszę o zniżkę na czynsz. Od początku wojny ceny wynajmu wzrosły dwukrotnie…

– No nie! To są wasze problemy. I tak już zbyt wiele i zbyt długo wam pomagaliśmy. Miejcie trochę przyzwoitości! To nasz kraj. Jesteśmy zmęczeni.

Rozumiem. Wszyscy są zmęczeni.

Ale Ukraińcy wciąż umierają, by Europejczycy mogli nadal wieczorami chodzić do teatrów i kawiarni.

Gdy umierali Białorusini, niektórzy Ukraińcy nadal handlowali z Łukaszenką, karmili reżim dyktatora i nazywali go solidnym gospodarzem. „Nic osobistego, po prostu biznes”.

– A co wam nie pasuje w bat’ce? – dziwili się.

– On nie jest naszym bat’ką! – oburzali się Białorusini, którzy dobrze wiedzieli, ile naprawdę warta jest ta „troska”, gdy „nie oddają ukochanej”… Ukochanej władzy, zrujnowanego kraju, rozwalonej gospodarki, zgwałconej kobiety…

Gdyby w 2020 roku Europa przestała wyrażać „głębokie zaniepokojenie” i nie zostawiła Białorusinów samych z krwawym dyktatorem, gdyby Białorusinom udzielono realnej, w tym wojskowej pomocy, pełnoskalowa wojna w Ukrainie w 2022 roku by się nie zaczęła. Nowa władza nie pozwoliłaby Rosji okupować Białorusi bez jednego strzału, rozmieścić swoich wojsk na terytorium suwerennego państwa i strzelać z niego rakietami na Ukrainę. Ale krwawy dyktator miażdżył pałkami własny naród, a wszyscy obserwowali, patrzyli, jak niezrównoważony sąsiad bije i gwałci swoją żonę, wyrażali zaniepokojenie i moralne wsparcie: „Trzymajcie się, Białorusini, jeszcze jedna runda, a on się zmęczy machaniem szablą…”.

Każdy jest kowalem swojego losu. Ale kiedy gwałcą cię przez 26 lat i mówią: „Głupia, sama jesteś winna”, trudno się nie załamać i nie udusić oprawcy gołymi rękami. W obozach hitlerowskich Niemiec też prawie nie było choćby częściowo udanych powstań. Wyjątek stanowiły Sobibór czy Treblinka. I to tylko potwierdza regułę.

***

Patrzę na piękny budynek Morawsko-Ziemskiej Biblioteki. Myślę o tych, którzy mówią: „Jesteśmy zmęczeni, mamy dość uchodźców, bezczelni Ukraińcy ciągle narzekają, że dostają zbyt mało pomocy…”.

Biblioteka nie jest winna. Jest piękna. Ale gdyby Ukraińcy nie walczyli z całą odwagą i bohaterstwem na polach swoich bitew, w tej bibliotece już byłby szpital polowy. I to w najlepszym wypadku!

***

– Jesteś sowiet. Ciężko ci w Europie, bo ciągle szukasz problemów, brudu, syfu. Nie jesteś gotowa, nie umiesz i nie chcesz żyć normalnie. A my przenieśliśmy się do USA. I u nas wszystko jest świetnie: wokół mili, wyrozumiali ludzie i nie ma potrzeby rozwiązywać problemów, bo one po prostu się nie pojawiają. No, poza trudnym wyborem, co zjeść na kolację – stek z łososia czy kotlet schabowy.

Ci ludzie mylą planowaną, wyczekiwaną emigrację z nagłą ewakuacją. Przeprowadzka do nowego kraju dla poprawy komfortu życia to coś zupełnie innego niż ucieczka donikąd, by ratować życie.

***

Anna spaceruje z dziećmi po Richmond Parku w Londynie. Telefon delikatnie wibruje, włącza go, aby sprawdzić, jaką wiadomość tym razem przyniosła sroka na ogonie…

– Dlaczego jesteś cały czas smutna, a twoje oczy mokre? – obejmuje ją za ramiona kobieta, która przyjęła ich w swoim domu. – Pomyśl o tym, że to lato w Anglii to najlepsze lato w twoim życiu. Kiedy jeszcze mogłabyś przyjechać z dziećmi do Londynu, zamieszkać w wielkim domu i być tak wolna i szczęśliwa?

Anna zaciska dłoń na ustach. Dziś zginął na froncie jej mąż. Współczesne technologie: zawiadomienia o śmierci przychodzą przez SMS lub e-mail.

***

Nie chcieliśmy zabierać waszych miejsc pracy, ubiegać się o zasiłki, zapełniać klas szkolnych naszymi dziećmi. Żyliśmy doskonale u siebie, spotykaliśmy się z przyjaciółmi, obejmowaliśmy rodziców, budowaliśmy biznesy i snuliśmy plany. Ale w jednym domu stary maniak zbudował obóz koncentracyjny, a na drugi napadli orkowie. Nasza emigracja jest przymusowa, a nie upragniona. Dlatego ma słony smak łez, a nie słodkich i wilgotnych marzeń.

Robi się zimno. Wkrótce znów trzeba będzie założyć te kurtki i puchówki, w których marzliśmy pod murami więzień i kryliśmy się w piwnicach przed bombardowaniami. Znów ogarną nas PTSD i sny.

Najgorsze są sny. Jesteś zmęczona codziennymi trudnościami, problemami psychicznymi, barierą językową, różnicami w mentalności i marzysz, by wyjąć z siebie wyczerpane baterie i odpocząć choćby przez kilka godzin. Ale nocą dopadają cię koszmary – rewizje, uderzenia pałek, cela, areszt, więzienie, karcer, dywanowe bombardowania bombami fosforowymi, pogrzeb ojca, na którym nie mogłaś być, bezimienny grób dziecka… Nie rozumiecie, o czym mówię? Jesteście cholernie szczęśliwi.

***

Rano słucham Wiesti FM. Starsi mężczyźni niemal błagają do mikrofonu w studiu:

– Uderzcie bronią atomową, proszę, uderzcie…

Pod koniec pierwszej połowy XXI wieku w podręcznikach historii Ukrainy pojawi się ta inspirująca historia: jak kraj powstał przeciwko dyktaturze i ją pokonał, a potem walczył o swoją niepodległość i znów wygrał, niszcząc ostatecznie imperium zła. Ukraina stanie się centrum i sercem Europy. Białoruś na pewno odzyska wolność i wejdzie do Unii Europejskiej, stając się demokratycznym państwem…

Coś musi podtrzymywać i inspirować. Właśnie te myśli.

Wina czy odpowiedzialność?

– Czy milcząca Białoruś wyjdzie na ulice, by protestować przeciwko fałszowaniu wyborów i przemocy ze strony służb, przeciwko morderstwom Tarajkowskiego i Bondarenki, przeciwko gwałtom i zaginionym bez śladu, przeciwko kolejnym represjom, by domagać się uwolnienia więźniów politycznych?

– Czy rosyjski „głęboki naród” wyjdzie na place swoich miast po zamordowaniu Nawalnego, by protestować przeciwko „specjalnej operacji wojskowej”, przeciwko ludobójstwu Ukraińców i mobilizacji Rosjan?

Ludzie, którzy zadają takie pytania, sami nigdy nie wychodzą protestować. Deklarują:

– To nie moja wina. Nie liczyłem głosów, nie siedziałem za kierownicą armatki wodnej, nie stałem z tarczą naprzeciwko protestujących, nie kopałem ciężarnych kobiet butami wojskowymi, nie przesłuchiwałem ich paralizatorem na komisariacie. Ale jestem przeciwko temu wszystkiemu. I wyjdę na protest, kiedy wyjdą wszyscy, i będę strajkował, kiedy wszyscy przestaną chodzić do pracy.

Ale to zupełnie nieżyciowa retoryka. To słowa tchórzy. Nigdy nie wyjdą wszyscy. Każdy musi wyjść sam!

Kiedy szliśmy na kolejną demonstrację, wiedzieliśmy na pewno, że nikt nie wyjdzie, że po wczorajszych aresztowaniach, pobiciach, torturach, karach i wyrokach wszyscy będą siedzieć w strachu pod dywanem. Dlatego właśnie ja muszę wyjść. Bo nikt inny nie wyjdzie. I każdy taki „ja” wychodził i był zdziwiony, że na ulicach i placach spotykał innych „ja”, którzy również wyszli, ponieważ wiedzieli, że nikt inny nie wyjdzie.

Beznadziejni śmiałkowie – to samotnicy na pikietach. Romantycy i bohaterowie, zainspirowani Niną Bahinską. Niemal niewidzialny obywatelski akt odwagi – w chłodny, jesienny dzień, przez szarzyznę mgły, gdy wszyscy śpieszą do pracy w ciepłych samochodach i zaparowanych autobusach, stać w deszczu z flagą od samego rana, czekając na milicyjny busik, który zabierze cię do więzienia na piętnaście dni, lub (to chyba cud) twój były kolega z klasy, funkcjonariusz OMON-u, bratersko przepędzi cię pięcioma uderzeniami pałką do przejścia podziemnego, życząc, byś więcej nie pokazywała mu się na oczy.

Samotni pikietujący praktycznie nie mają jak uciec przed służbami, nie mogą schować się za plecami towarzyszy. Są jak kamikadze. Kamikadze wolności.

Jeden wojownik w polu…

Fotoalbum mojego życia

Bardzo lubię robić sobie zdjęcia, brać udział w sesjach. Często organizujemy sesje zdjęciowe – rodzinne, love story, osobiste…

Ale życie od lat próbuje nauczyć mnie czegoś innego.

Podczas podróży poślubnej po Europie, dwadzieścia pięć lat temu, w Amsterdamie ukradziono nam kamerę ze wszystkimi kasetami z wesela i podróży. Złodziej zabrał ze sobą nasze wspomnienia z Warszawy, Pragi, Paryża, Wiednia, Brukseli, Berlina i Amsterdamu…

Uciekając z Białorusi w 2021 roku, ratując się przed represjami politycznymi, zostawiłam wszystkie nasze albumy w Mińsku. Później poprosiłam przyjaciół, aby przywieźli mi je do Kijowa. W 2022 roku ponownie uciekaliśmy pod bombami i oczywiście znów zostawiliśmy całe nasze archiwum muzyki, filmów, wideo i zdjęć w Ukrainie. Teraz cały nasz zbiór jest pogrzebany przez rosyjską rakietę. Moje premiery, szkolenia, delegacje, podróże, święta… Nasze mieszkania, przyjaciele, koty, dzieci, Dominikana, Chiny, Ameryka, Cypr, Turcja, Egipt, Austria, Szwajcaria, Hiszpania, Włochy, Szwecja, Łotwa, Litwa, Ukraina…

W Pradze zaczęłam fotograficzną historię od nowa. Ale mój telefon się zepsuł i podczas naprawy wszelkie zawarte w nim pliki zostały zniszczone.

Teraz znowu robię zdjęcia. Ale przypominają mi się słowa mojego niewidomego przyjaciela:

– Przestań robić zdjęcia! Staraj się lepiej zapamiętać oczami to, co najlepsze, wchłonąć to ustami, zachować w sercu.

Może właśnie tego uczy mnie życie.

***

Moje zdjęcia są teraz zdecydowanie lepsze niż mój nastrój. Ostatnio córka zapytała:

– Mamo, dlaczego w życiu jesteś taka smutna, a na zdjęciach zawsze się uśmiechasz?

– Wikuś, jest taki fenomen wymyślonych wspomnień. Chcę, żeby piękne zdjęcia stworzyły nam iluzję szczęśliwego życia. Miną lata i nie będę już pamiętać szczegółów, tego, co mnie tak smuciło. Ale spojrzę na dobre zdjęcia z pięknych miejsc i pomyślę: „Jakie to życie cudowne i piękne… było… i jest…”.

Taka terapia dla siebie. Jestem dżdżownicą przeciętą przez ból. Ale odrastam na swoich fotografiach.

Wkrótce świt, nie ma wyjścia, przekręć klucz i polecimy…

Jak powiedziała Tove Jansson:

– Czasami mija dużo czasu, strasznie dużo czasu, zanim wszystko wróci na swoje miejsce.

Polska

– Zmęczyłem się tym bieganiem po świecie – powiedział mój mąż. – Wydaje mi się, że tylko Polacy rozumieją zawiłości białoruskiego problemu. Jedźmy do Polski.

I tak już prawie rok mieszkamy w Warszawie.

„Wciąż nie mogę powiedzieć z całą pewnością, że to mój dom. Ale z wielkim zainteresowaniem przyglądam się miastu, spaceruję po jego ulicach, szukam w nim siebie, swojego miejsca, swoich znaków i mojej osobistej historii.

To dość skomplikowany proces, a w moim przypadku dość powolny. Wciąż brakuje mi znajomości języka, własnych wspomnień, kodów kulturowych i powiązań społecznych. Nie mam żadnych bliskich przyjaciół. Wciąż przechodzę przez okres «śmierci społecznej» i kolejnego totalnego resetu. Ale moje serce jest już przepełnione głęboką wdzięcznością dla kraju, który przyjmuje Białorusinów i dzieli się z nimi swoimi zasobami. Naprawdę chcę odwdzięczyć się za tę życzliwość i gościnność w najbliższej przyszłości”.

Taki tekst napisałam na kursie języka polskiego w kwietniu…

***

…a w sierpniu wydarzyło się coś niezwykłego, co sprawiło, że poczułam, że choć trochę odpłaciłam Polsce za jej gościnność i dobroć wobec mnie i mojej rodziny.

Pojechaliśmy do Nieporętu nad Zalew Zegrzyński. To płytkie, urocze jezioro, w którym pływają kaczki i spacerują łabędzie.

Mój pięcioletni syn z dwójką innych dzieci bawił się przy brzegu, a ja go nagrywałam. Zauważyłam, że dzieci oddalają się od brzegu w stronę głębszej wody. Machnęłam na nie ręką, dając znak, by wracały, ale były zbyt pochłonięte zabawą i szły coraz dalej. Zrobiłam dosłownie trzy kroki, rzuciłam telefon na koc rozłożony na trawie i szybko poszłam za dziećmi do wody. Nawet nie musiałam pływać. Woda sięgała mi najpierw do kolan, potem do pasa, a gdy doszłam do dzieci – po pierś. Ale dla maluchów już było za głęboko. Straciły grunt pod nogami, wpadły w panikę i zaczęły tonąć.

Czy wiecie, jak tonie człowiek?

Nigdy nie krzyczy: „Pomocy, tonę!”.

Nie ma na to sił. Tonie, wynurza się na sekundę, by złapać oddech, i znowu opada na dno. Tylko po rozszerzonych ze strachu oczach można rozpoznać, że tonie.

Obok, na odległość ręki, inni dorośli pływali z dziećmi w kółkach, pary się całowały i nikt nawet nie zauważył, że troje dzieci prawie zniknęło pod wodą.

Złapałam jednocześnie dwoje najmniejszych, uniosłam ich głowy nad wodę, żeby mogły oddychać, a trzeciemu zaczęłam mówić po rosyjsku, żeby złapał się jednego z pozostałych. Wszystkie polskie słowa nagle wypadły mi z głowy. Zrozumiałam, że chłopiec jest w szoku, a mój rosyjski mu nie pomaga, więc przyciągnęłam jego ręce na swoje ramiona i ciągnęłam ten cały bezcenny skarb na brzeg. Szłam, a dzieci szeptały: „Senkju, pani… Senkju”.

Kiedy poczuły grunt pod nogami, mój syn i starszy chłopiec od razu pobiegli na brzeg. Trzeciego malucha musiałam wynieść na rękach – trząsł się ze strachu i nie mógł dojść do siebie. Na brzegu rozejrzałam się i zobaczyłam, że z jednego z koców nagle wstał mężczyzna. Do niego zaniosłam dziecko.

– Co się stało? – zapytał przestraszony. Obok niego stała młoda kobieta.

– Wszystko w porządku – odpowiedziałam, przekazując dziecko ojcu. W tym momencie nie mogłam sobie przypomnieć innych polskich słów. Obok mnie niecierpliwie przestępowało z nogi na nogę dwóch małych „nurków”. To oni wyjaśnili polskim rodzicom, że ich uratowałam.

Nogi mi drżały. Ale gdy patrzyłam, jak maluch dochodzi do siebie w ramionach ojca, ciepło rozlało się po moim ciele. Sama przeżyłam dużo strachu i trudno było mi przez to utrzymać się na nogach. Zaproponowali mi kawałek arbuza, ale nie miałam na niego ochoty – choć wszystko trwało tylko kilka minut, to bardzo się zmęczyłam. Byłam wyczerpana, ale nie tak, jak po rozładowaniu wagonów. Byłam zmęczona jak po przyjęciu porodu. Fachowo, profesjonalnie, perfekcyjnie. Tak, że nikt nie potrzebował reanimacji. Jakby ta trójka dzieci przeżyła swoje drugie narodziny. A ja byłam ich położną, przewodnikiem do tego świata… Nie wiem, czy rodzice zdali sobie sprawę, jak niebezpieczna była sytuacja. Mojej znajomości języka polskiego wystarczyło tylko na tyle, żeby wyjaśnić, że kiedy wystraszony maluch się uspokoi, trzeba wrócić z nim do wody, pluskać się przy brzegu, aby nie utrwalił w sobie strachu przed wodą.

Poznaliśmy się. Chłopcy mieli sześć i dziesięć lat. Niestety jeszcze nie potrafili pływać. Mój syn również nie jest zbyt biegły w nauce pływania, choć już chodzi na zajęcia na basenie.

***

Rozejrzałam się po plaży i zastanowiłam, dlaczego nad jeziorem nie pojawiła się tęcza. Przecież wydarzył się cud. Troje dzieci, które mogły zakończyć swoją ziemską podróż 18 sierpnia 2024 roku, radośnie biega po piasku, buduje zamek i planuje kolejne psoty… A dzień nadal pozostawał zwyczajny, normalny, ludzie byli zajęci swoimi sprawami, dopóki nad jeziorem nie zabrzmiał alarm łodzi ratunkowej. Tego samego wieczoru, dosłownie godzinę później, w Jeziorze Zegrzyńskim utonął dwudziestodziewięcioletni mężczyzna. Pływał na rowerze wodnym z dwoma przyjaciółmi, skoczył do wody i niespodziewanie zniknął pod jej powierzchnią. To właśnie oni zawiadomili służby ratunkowe o jego zniknięciu i skoczyli za nim do jeziora, by go uratować.

Wszystkie służby zostały postawione w stan gotowości. W akcji wzięli udział strażacy, policjanci, ratownicy medyczni oraz ratownicy z Legionowskiej Ochotniczej Służby Ratunkowej. Wypoczywający, w tym mój mąż, chwycili się za ręce, tworząc łańcuch i weszli do wody, aby pomóc ratownikom w poszukiwaniach. Znaleziono mężczyznę, ale niestety zbyt późno. Reanimowano go przez około godzinę, ale nie udało się go uratować.

Tego dnia zobaczyłam, jak sekundy mogą decydować o wszystkim, jak opóźnienie może oznaczać śmierć, a szybka reakcja – życie…

Byłam szczęśliwa, że udało się uratować dzieci. Ale to szczęście było przyćmione smutkiem, że inne ludzkie życie jakby wymknęło się z naszych rąk i wszyscy nie potrafiliśmy działać szybciej, w sposób bardziej zorganizowany i profesjonalny, aby znaleźć człowieka na czas i go ocalić.

Szczęście

Szczęśliwe życie to wynik twórczości każdego człowieka. Nie ma gotowych przepisów na to danie.

Moje szczęście jest wtedy, kiedy oni wszyscy leżą ze mną, nie na podłodze schronu, ale w jednym łóżku, delikatnie pochrapują i zabierają kołdrę. Oni – to mój mąż, córka i syn.

Szczęście jest wtedy, kiedy jest cicho, nie ma alarmu lotniczego, a bomby nie spadają.

Szczęście jest wtedy, kiedy rano chce się wstać i można brać prysznic tak długo, jak się chce, bo nie boisz się, że zaraz wyłamią drzwi, do mieszkania wtargnie OMON i wyciągnie cię nagą z łazienki na korytarz, zakładając kajdanki tylko dlatego, że nie podoba ci się Łukaszenka i mówisz to otwarcie.

Szczęście jest wtedy, kiedy nie muszę jeść więziennej brei, ale mogę sama przygotować śniadanie – dla siebie i dla innych, i obok są ci, dla których chcę to zrobić… i mam z czego… i mam gdzie.

Szczęście jest wtedy, kiedy mnie nie biją podczas przesłuchania. Szczęście jest wtedy, kiedy w ogóle nie ma przesłuchań i nic nie boli.

Szczęście jest wtedy, kiedy wszyscy są zdrowi – dzieci, mąż i ja.

Szczęście to dodzwonić się do rodziców i dowiedzieć się, że u nich też wszystko w porządku. Przynajmniej są jeszcze żywi…

Szczęście jest wtedy, kiedy mam w rękach dokumenty, rozumiem swój status i mogę planować życie dłużej niż na tydzień do przodu.

Szczęście jest wtedy, kiedy nie śnią mi się koszmary o aresztowaniach, rewizjach, paczkach do więzienia, celach tymczasowego aresztu, wezwaniach do Komitetu Śledczego. Szczęście jest wtedy, kiedy mam komu opowiedzieć dobry sen, z kim porozmawiać o nowościach, marzeniach, planach, dla kogo przygotować obiad i kolację.

Szczęście jest wtedy, kiedy mam kogoś, o kim myślę w samotności. I ten ktoś też jest na wolności, tak jak ja.

Szczęście jest wtedy, kiedy ktoś myśli o mnie i troszczy się o mnie.

Szczęście jest wtedy, kiedy mam dom, do którego chcę wracać. Nawet jeśli wynajmowany, tymczasowy, mały. Ale w tym domu jest woda, prąd i internet.

Szczęście jest wtedy, kiedy nikt nie blokuje moich kart bankowych i nie zajmuje mojego majątku.

Szczęście jest wtedy, kiedy mogę korzystać z zarobionych przez siebie pieniędzy.

Szczęście jest wtedy, kiedy w duszy jest spokój. Choćby tymczasowo… do następnego alarmu lotniczego.

Szczęście jest wtedy, kiedy nie boję się odebrać telefonu, gdy pojawia się nieznany numer, kiedy z radością biegnę do drzwi, jeśli ktoś dzwoni.

Szczęście to możliwość mówienia i pisania otwarcie tego, co myślę i czuję.

Szczęście jest wtedy, kiedy żyję w zgodzie ze swoim sumieniem, a moje dzieci wyrosły na dobrych ludzi. Albo krócej – moje dzieci wyrosły. Jeszcze krócej – dzieci są moje. I żyją.

Szczęście jest wtedy, kiedy w mojej duszy gra muzyka, a nie syrena.

Szczęście jest wtedy, kiedy ktoś dzwoni do mnie tak po prostu. I cieszę się, że słyszę jego głos. I mogę rozmawiać bardzo długo. A potem nie mogę opowiedzieć, o czym, bo to wszystko było jednocześnie nieważne i bardzo ważne…

Szczęście to wiosna za oknem, kwitnąca magnolia, wiatr, deszcz, bilet miesięczny w kieszeni, pięć euro na filiżankę kawy w ulubionej kawiarni, nowa sukienka, uśmiech, przypadkowe spotkanie w metrze, smutny film, zapomniana melodia, która nagle wraca w pamięci, nowe wiersze, ożywione rymy, chęć malowania i pisania poezji, ulubiona książka, bilety do teatru, promocja na prosecco, wyprzedaż czereśni, wyjazd nad morze, sukcesy dzieci…

Szczęście jest tam, gdzie przestałam próbować uciekać.

Szczęście jest w każdej chwili. Nie trzeba na nie czekać. Trzeba je dostrzegać. Rozpoznawać. Wdychać. Obejmować. Pić. Dawać. Kochać. Całować. Być w nim i obok. Po prostu żyć.

A jakie jest twoje szczęście?

2020-2024, Białoruś – Ukraina – Czechy – Litwa – Polska

***

Wszystkie „Pamiętniki uchodźcze” dostępne także w wersji e-booka i audiobooka tutaj!
Papierowe wydanie będzie dostępne od stycznia w formie cegiełki na działania Grupy Granica.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×