fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Historia zawsze ma swoich Dreyfusów

Przez sprawę Dreyfusa prawica i lewica francuska stały się tym, czym były przez następne kilkadziesiąt lat. Nacjonalizm nie musiał związać się z antysemityzmem ani klerykalizmem. Lewica nie musiała pożeglować w stronę aliansu z obozem republikańskich obrońców praw człowieka.
Historia zawsze ma swoich Dreyfusów
ilustr.: Marta Jóźwiak

Krzysztof Katkowski rozmawia z dr Anną Budzanowską i dr. hab. Tomaszem Pietrzykowskim o ich ostatniej książce „Wokół procesu Dreyfusa. Jednostka – Ideologia – Polityka”.

 

Alfred Dreyfus był oficerem sztabu generalnego armii francuskiej, w 1895 roku skazanym za szpiegostwo na rzecz Niemiec. Wkrótce po zesłaniu go na Diabelską Wyspę u wybrzeży Gujany Francuskiej na jaw zaczęły wychodzić okoliczności wskazujące, że dowody winy Dreyfusa sfabrykował kontrwywiad wojskowy. Pomimo wykrycia prawdziwego szpiega – majora Walsina-Esterhazego – rząd, wojsko i wymiar sprawiedliwości sprzeciwiały się rewizji procesu i uniewinnieniu skazanego. Sylwetka Dreyfusa – pierwszego oficera pochodzenia żydowskiego w sztabie francuskim, do tego pochodzącego z terenów Alzacji, o które Francuzi spierali się z Niemcami – idealnie pasowała do roli kozła ofiarnego.

Spór o winę Dreyfusa podzielił Francję na dwa stronnictwa: konserwatywno-nacjonalistyczno-klerykalny obóz antydreyfusistów i początkowo nieliczną, lecz szybko rosnącą grupę republikańsko-liberalnych dreyfusistów. Nie tylko odbił się szerokim echem w całym ówczesnym świecie, lecz przede wszystkim przeobraził polityczny krajobraz Francji i doprowadził do istotnych zmian w jej prawodawstwie.

 

KRZYSZTOF KATKOWSKI: Zaczęliście państwo książkę od fragmentu z „Dżumy”: „To, czego można się nauczyć, gdy trwa zaraza: że w ludziach więcej rzeczy zasługuje na podziw niż na pogardę”. Domyślam się, że nie chodziło o nawiązanie do pandemii.

TOMASZ PIETRZYKOWSKI: Nie miało to nic wspólnego z pandemią! Wybraliśmy to motto na długo przed przypadkiem zerowym. Według mnie i w „Dżumie”, i w sprawie Dreyfusa widzimy, że wprawdzie wirus zła jest wieczny, ale walka z nim nie jest wcale bezsensowna. Niewinnie oskarżonego oficera skutecznie w końcu obronili ci, którzy nie potrafili pogodzić się z niesprawiedliwością wyrządzaną w imię rzekomych wyższych racji.

Różnego typu „sprawy Dreyfusów” zdarzają się w każdych czasach i w każdym miejscu. A spory wokół nich tylko niekiedy prowadzą do tak głębokiej polaryzacji i wojen kulturowych, jak w przypadku III Republiki. Choć znana ilustracja z epoki, gdy w czasie obiadu rodzinnego rozmowa schodzi na to, czy Dreyfus był winny, i wybucha bójka, może wyglądać nam także dzisiaj dziwnie znajomo…

ANNA BUDZANOWSKA: Dla mnie ważny był motyw samozagłady: gra instynktów tkwiących w każdym z nas, które w sytuacjach skrajnych potrafią doprowadzić do samounicestwienia się całych społeczeństw. Oraz to, dlaczego szukając usprawiedliwień dla podłych występków, staramy się znaleźć symbolicznego, pasującego do schematów kozła ofiarnego.

T.P.: Dodałbym, że sprawa Dreyfusa uwidacznia pewien niepokojący rys myślenia prawicowego – skłonność do patrzenia na politykę jako na walkę z tak czy inaczej definiowanymi „obcymi”. Wtedy chodziło o to, że Dreyfus był Żydem i do tego Alzatczykiem, więc musiał być szpiegiem. Ale tę rolę mogą pełnić masoni, osoby innej orientacji, imigranci czy ktokolwiek inny.

Narzekamy na prawicę, ale jednak lewica demokratyczna – czyli ci, którzy najwięcej politycznie zyskali na uniewinnieniu Dreyfusa – ponosi trochę odpowiedzialności za to, że część francuskich polityków przyjęła potem faszyzm z otwartymi ramionami.

A.B.: Takie myślenie miało zakorzenienie głównie w XIX-wiecznych utopiach i postrzeganiu polityki w kategoriach aksjologicznych, a także w przekonaniu, że tylko „nasza” wizja państwa jest moralnie i historycznie usprawiedliwiona. Echa tego myślenia dostrzec można potem w dość naiwnie postrzeganym pacyfizmie francuskich elit republikańskich. U dawnych dreyfusistów armia nie budziła zaufania. Tworem ich środowiska była natomiast Liga Obrony Praw Człowieka, wyrastająca z wiary w ideały uniwersalnej sprawiedliwości i tolerancji. Ten uroczy idealizm uśpił nieco środowiska centrolewicowe – wyraźnie zwycięskie po sprawie Dreyfusa – co po klęsce wojennej pozwoliło dojść do głosu skrajnej prawicy, która stworzyła rząd Vichy.

T.P.: Mówiąc Leninem, to taka trochę ówczesna republikańska wersja dziecięcej choroby lewicowości. Podatność na szlachetne, lecz często naiwne marzenia, które w zderzeniu z rzeczywistością przynosiły efekty odległe, jeśli nie odwrotne, od zamierzonych.

Czemu sprawa Dreyfusa jest tak istotna dla Francuzów?

A.B.: Sprawiła, że prawica i lewica francuska stały się z grubsza tym, czym były przez następne kilkadziesiąt lat. Czyli obozami, jak powiedzielibyśmy dziś, konserwatywno-nacjonalistycznymi i lewicowo-liberalnymi. Nacjonalizm wcale nie musiał związać się z antysemityzmem ani klerykalizmem, ale za sprawą sporu o Dreyfusa jednak się związał.  Lewica wcale nie musiała pożeglować w stronę aliansu z obozem republikańskich obrońców praw człowieka i początkowo zdecydowanie się od niego dystansowała – w imię walki o obalenie burżuazyjnego państwa i wyzwolenie proletariatu. Nie musiała też wcale odciąć się od antysemityzmu.

Można wręcz zaryzykować tezę, że decyzja o obronie Dreyfusa odciągnęła obóz lewicy na pozycje zdecydowanie przeciwne antysemityzmowi, z którym swoje idee związały środowiska militarystyczne, klerykalne i konserwatywne. Do tego zwrotu przyczynił się zwłaszcza najwybitniejszy z ówczesnych przywódców lewicy, który stał się także jednym z liderów obozu dreyfusistów – Jean Jaures. To on, na kanwie sprawy Dreyfusa, wprowadził niejako obronę praw jednostki przed opresyjnym państwem (w tym usłużnym wobec rządu wymiarem sprawiedliwości) w obręb wrażliwości znacznej części środowisk lewicowych i tym wyróżnił francuskich socjalistów na tle środowiska europejskiego.

Przeskoczmy do Polski w tamtych latach. Dla Francuzów, zwłaszcza postępowców, sprawa Dreyfusa była jednym z fundamentów tożsamościowych. A u nas? Przez jakiś czas taką rolę odgrywała sprawa Brzozowskiego (oskarżanego o szpiegostwo na rzecz Rosji), teraz już dosyć zapomniana. Potem chociażby sprawa Aszkenazego, kiedy temu wybitnemu historykowi zablokowano możliwość objęcia katedry na uniwersytecie. Brzozowskiego bronili między innymi Karol Irzykowski czy Zofia Nałkowska, Aszkenazego zaś – Leon Petrażycki. To też były „sprawy” ciekawiące publikę, która coraz częściej zaczynała myśleć o sobie w kategoriach „narodu”.

T.P.: Pod pewnymi względami te przypadki mogą być podobne, chociaż trochę za mało o nich wiem, aby dokonać pogłębionych porównań. W książce za swego rodzaju odpowiedniki sprawy Dreyfusa uznaliśmy wcześniejszą o wiek sprawę Jeana Calasa (z istotną rolą Woltera) oraz późniejszy o półtora stulecia proces dwójki anarchistów – Sacca i Vanzettiego (publicznym sygnalistą był wtedy przyszły słynny sędzia Felix Frankfurter).

A.B.: Ja patrzę na aferę Dreyfusa inaczej. Podczas pisania tej książki faktograficzna relacja z przebiegu procesów sądowych i towarzyszących im wydarzeń była dla nas raczej drugorzędna. O wiele istotniejsza była refleksja nad ideologiami politycznymi, państwem i znaczeniem, jakie spór o los pojedynczego człowieka okazał się mieć dla ustroju III Republiki, a także rozwoju europejskiej kultury politycznej. Proces Dreyfusa okazał się punktem zwrotnym w debacie ustrojowej ówczesnej Francji. Jego bezpośrednim następstwem były tak fundamentalne rozwiązania prawne jak ustawa o stowarzyszeniach z 1901 roku oraz ustawa wcielająca w życie doktrynę laïcité. Spór wywołany skazaniem Dreyfusa okazał się katalizatorem zmian, po których Francja nigdy już nie była taka sama. Parafrazując zupełnie inne określenie – odtąd nic nie mogło dalej być tak, jak było. We Francji skonsolidowały się dwa wielkie obozy ideowo-polityczne. Wygrali tę walkę zwolennicy tradycji oświeceniowej i doktryny republikańskiej, a sama obrona Dreyfusa stała się swoistym mitem założycielskim państwa opartego na wartościach lewicowo-liberalnych. Prawica wzięła krótkotrwały polityczny odwet w okresie Vichy, ale prawdziwego i trwałego rządu dusz nie odzyskała już nigdy.

I my mamy w Polsce taki mit?

T.P.: Można pewnie zaryzykować tezę, że legitymizacja każdego porządku państwowego opiera się na jakichś mitach. Podobnie zresztą z wysiłkami podejmowanymi w celu jego delegitymizacji – jak w przypadku prób usuwania z pamięci historycznej Lecha Wałęsy czy przedstawiania Okrągłego Stołu nie jako pokojowego zniesienia dyktatury i restytucji demokracji, lecz raczej spisku elit przeciw „prawdziwym” patriotom. Wracając do Francji: przesilenie towarzyszące sprawie Dreyfusa przyczyniło się ostatecznie do wzmocnienia republiki, rozrywanej wcześniej z jednej strony przez militarystyczną, reakcyjną prawicę marzącą o przywróceniu monarchii, a z drugiej strony przez anarchistów i komunistów dążących za wszelką cenę do obalenia kapitalizmu.

Dla mnie jednak najważniejszym i najciekawszym wątkiem sprawy Dreyfusa jest naświetlenie mechanizmu stopniowego wikłania się aparatu państwa w zorganizowane kłamstwo. Im dalej, tym trudniej się z tego wycofać, bo stawką stają się reputacja i kariery kolejnych oficjeli żyrujących wcześniejsze manipulacje, a ostatecznie – prestiż i pozycja całych środowisk i instytucji, jak armia czy Kościół. Namiętny romans tego ostatniego ze środowiskiem antydreyfusistów spowodował, że w ciągu kilku lat roztrwoniony został cały miraż „moralnej ostoi” społeczeństwa, uznawany wcześniej także przez wielu republikanów. I najstarsza córa Kościoła stała się państwem o najściślejszej w Europie separacji religii od sfery publicznej.

Mówicie o spolaryzowanym społeczeństwie, braku zaufania do państwa… Brzmi znajomo. Mamy się teraz spodziewać polskiej afery Dreyfusa? Oskarżą jakiegoś oficera o zdradę, a ludzie zaczną bić się na ulicach?

T.P.: Nie, nie… Chociaż mamy oczywiście swoją polaryzację kulturowo-polityczną. To, że we Francji schyłku XIX stulecia do erupcji konfliktu społecznego doszło akurat na kanwie pochopnego, a później już perfidnego, oskarżenia żydowskiego oficera o szpiegostwo na rzecz Niemiec, było doraźnym historycznym zbiegiem okoliczności. To, co stanowi taki zapalnik, katalizator – to sprawa w gruncie rzeczy drugorzędna, istotniejsze jest ukształtowanie się warunków do tego rodzaju przesilenia. U nas taką rolę może odegrać zupełnie inne wydarzenie: śmierć jakiejś nastolatki w wyniku odmowy przeprowadzenia aborcji, skatowanie nastoletniego demonstranta czy politycznie motywowane uniewinnienie jakiegoś prominentnego duchownego pedofila. Jednakże tym, co czyni sprawę Dreyfusa tak wyjątkową, jest rola, jaką ta odegrała nie tyle w dalszych losach samego skazanego, ile w przeobrażeniu się sceny politycznej i ideologicznych obozów kształtujących oblicze Francji przez następne dziesięciolecia.

A.B.: Afera Dreyfusa ukazała nie tylko polaryzację społeczną, lecz także słabość państwa. Historia III Republiki, zwłaszcza okres belle epoque, to skandal za skandalem. Warto przypomnieć chociażby tak zwaną aferę panamską czy kryzys anarchistyczny, które wybuchły tuż przed sprawą Dreyfusa, doprowadzając do kompromitacji klasy politycznej, świata finansjery czy prasy. Nasze aferki są w porównaniu do tego jednak raczej błahostkami!

Ciąg tych kryzysów zachwiał poczuciem bezpieczeństwa oraz podstawami zaufania do instytucji i elit rządzących Francją. To też uczyniło aferę Dreyfusa tak poważnym wstrząsem, który ostatecznie wymusił głęboką przebudowę samych podstaw ustrojowych kraju. Sprawą dyskusyjną może być to, na ile III Rzeczpospolita jest pod tym względem porównywalna do III Republiki.

Ale jednak orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 22 października 2020 roku (skądinąd wciąż nieopublikowane), które ma zaostrzać ustawę o przerywaniu ciąży, doprowadziło do wyjścia ludzi na ulicę. I jeszcze większej polaryzacji.

T.P.: Oczywiście, to również uruchomiło obydwie strony naszej wojny kulturowej. Widać, że stopniowo – tak jak we Francji okresu Dreyfusa – różnice polityczne przeistaczają się w podziały tożsamościowe, a rozchodzące się aksjologiczne płyty tektoniczne z coraz większym trudem łączyć jeszcze jest w stanie to, co za Johnem Rawlsem nazwać można częściowym lub – ja zdecydowanie wolę takie tłumaczenie terminu „overlapping consensus” – nakładającym się konsensem. A odrzucenie wspólnych reguł gry prowadzi, raczej nieuchronnie, do wywrócenia stolika i uznania, że druga strona nie jest konkurencyjnym obozem politycznym, tylko wrogiem, którego się ostatecznie pokona lub mu definitywnie ulegnie.

A.B.: W czasach Dreyfusa społeczeństwo przebudziła niesprawiedliwość, namacalna krzywda, która spotkała konkretnego człowieka. To zwykle łatwiej rozpala społeczne emocje niż abstrakcyjne pojęcia w rodzaju „praworządności”, „konstytucji” i tym podobnych. Dreyfus miał swoją biografię, twarz, walczących o niego żonę i brata. Przedmiotem sporu było coś pojmowalnego i uchwytnego – to, czy konkretny człowiek został niesprawiedliwie upokorzony i zniszczony, czy też uosabia wszystko, co tłumaczy niedole Francji i Francuzów. Dlatego zdecydowanie za wcześnie na porównania do sytuacji, o której pan wspomina.

Francuski socjolog Pierre Bourdieu wskazywał, że włączenie się Emila Zoli w sprawę Dreyfusa to symboliczny początek społecznego zaangażowania intelektualistów. Od tamtej pory często pojawiali się jako ci, którzy komentowali sprawy polityczne, bronili atakowanych i tak dalej.

A teraz? Zadam pytanie tytułem książki innego socjologa, Franka Furediego: „Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?”.

T.P.: Oni właśnie wtedy zstąpili z Olimpu, a z Olimpu można zstąpić tylko raz… Niemniej intelektualiści, postaci rozpoznawalne, od wystąpienia Zoli przez kolejne dziesięciolecia pozostawali zaangażowani w obronę różnych spraw, także ustrojów totalitarnych. Julien Benda napisał słynną „Zdradę klerków” przeciw antydreyfusistom, oskarżając ich o sprzeniewierzenie się roli autorytetu moralnego i oddanie na służbę politycznej walce oraz ideologii. Jednak on sam, wraz z czołówką intelektualistów francuskich, już wkrótce potem stał się właściwie uosobieniem takiej zdrady – bezkrytycznie broniąc komunizmu kosztem setek tysięcy rosyjskich Dreyfusów.

Natomiast do dużej zmiany doszło wskutek deprecjacji pozycji intelektualisty. Obecnie łatwość publicznego komunikowania swoich poglądów przez każdego zniosła filtr, jakim były wcześniej środki masowego przekazu. Dostęp do publikowania w nich był jednak trudniejszy niż do konta na mediach społecznościowych.

A.B.: Komunikatory się zmieniają. W PRL mieliśmy dwa cenzurowane programy telewizyjne, obecnie – ocean możliwości przekazywania informacji w internecie. Nawiasem mówiąc, sprawa Dreyfusa była możliwa również dlatego, że krótko przed nią III Republika głęboko zliberalizowała zasady wydawania prasy, a także prowadzenia życia kawiarniano-salonowego. Bez tego nie byłoby ani ogólnonarodowej debaty w sprawie winy Dreyfusa, ani zstąpienia z Olimpu intelektualistów. Łatwość rozpowszechniania swoich poglądów w oczywisty sposób odbija się na obrazie dyskursu publicznego. Jednak ludzie nadal potrzebują autorytetów, choć niekoniecznie rolę tę pełnią dziś już tylko, a nawet przede wszystkim, intelektualiści. O przyczynach także trochę piszemy w „Dreyfusie”.

Polaryzacja obozu dreyfusistów i antydreyfusistów również miała wymiar pokoleniowy. Miała młodych zaangażowanych i mistrzów pióra, którzy byli w stanie rozpalić ich i wieść swoimi ideami. Konflikt ideologiczny w ówczesnej Francji miał wyraźny wymiar formacyjny dla kolejnego pokolenia. Niewykluczone, że stanie się tak też w obecnej Polsce.

Czyli młody Lisicki siedzi w knajpie na Zbawiksie?

T.P.: To interesujące, że młodzieńcze poglądy późniejszego przywódcy radykalnej prawicy Barresa cechowały wyraźne skłonności dandysowsko-dekadenckie. Trudno uniknąć skojarzeń z naszą słynną hipster prawicą z placu Zbawiciela, tak odległą od kołtuńskiego stereotypu popularnego w wyobrażeniach wielu liberałów. Jednakże prawica francuska od czasów Dreyfusa przeistaczała się stopniowo w awangardę ideologicznego konserwatyzmu i wstecznictwa, niepozbawioną przy tym pancerza hipokryzji. Wzniosłych haseł i wielkich wartości skrywających nie tylko pospolite kłamstwa, ale i samooszustwa. W rodzaju „patriotycznego fałszerstwa” Maurrasa: on cały swój nietuzinkowy intelekt zaangażował w obronę działań, które po zdjęciu ideologicznych okularów musiały jawić się jako niemożliwe do moralnej obrony.

Mówimy o polaryzacji, wojnach kulturowych. To dla mnie bardzo ciekawe: pani jest podsekretarzem stanu w Ministerstwie Edukacji i Szkolnictwa Wyższego, a pan jednym z ekspertów Fundacji Batorego. Czemu napisaliście książkę – bądź co bądź – o polaryzacji?

A.B.: Ja lubię Francję tamtego czasu – o przywódcy antydreyfusistów, Maurrasie, pisałam doktorat. Dla mnie sprawa Dreyfusa i wszystko, co się działo wokół niej, to ważna część tworzenia się fundamentu naszej obecnej kultury politycznej i prawnej. Trudnej do zrozumienia bez cofnięcia się i zainteresowania ideową genealogią wielu kluczowych elementów dzisiejszej polaryzacji.

To wówczas rodziły się środowiska broniące praw człowieka i ściśle utożsamiające je z podstawami demokratycznej republiki, a także wyłaniała się narracja łącząca elementy konserwatyzmu, militaryzmu, antysemityzmu i klerykalizmu. Kiedy pisałam o Maurrasie, zastanawiałam się, jak to możliwe, że po takiej sprawie w kilka dekad później doszło do stworzenia rządu Vichy, będącego pod wieloma względami realizacją idei wykuwanych w obozie antydreyfusistów. Mamy tu także ważny punkt odniesienia w refleksji o zagrożeniach i szansach współczesnych demokracji – wiele z nich w sprawie Dreyfusa skupiło się jak w soczewce.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×