Gra (nie)towarzyska
Od trzech lat trwa konflikt w Fundacji św. Jana Jerozolimskiego. Myślałam, że jest moją prywatną sprawą. Prywatną, ale też i zawodową, bo byłam wieloletnim dyrektorem i twórcą dziennych domów dla dzieci. Miałam nadzieje, że sama zdołam udźwignąć ciężar konfliktu, chcąc ochronić podopiecznych oraz wszystkie osoby przez lata działające na rzecz Fundacji przed jego destrukcyjnym wpływem.
Teraz jednak czuję, że jako osoba osiemnaście lat prowadząca Fundację stanęłam pod ścianą, a właściwie murem. Zdałam sobie sprawę, że sama się przez ten mur nie przebiję. Uświadomiłam sobie, że nie należy tego konfliktu traktować w kategoriach gry politycznej, lecz wręcz przeciwnie, jest to spór o wartości. Stąd moja potrzeba publicznego zabrania głosu.
Od początku działań Fundacji św. Jana Jerozolimskiego, od roku 1990, byłam z nią związana. Najpierw jako długoletni wolontariusz, później prezes, a teraz jako jej dyrektor. Zawsze miałam potrzebę konkretnego i praktycznego działania, pomocy innym. W latach 90. wspólnie z wolontariuszami prowadziłam akcję zbiórki i dystrybucji darów dla najbardziej potrzebujących, zbierałam fundusze i organizowałam spotkania dla dzieci, w latach 2000–2015 otworzyłam cztery dzienne domy dla dzieci i młodzieży. Pracowałam także przy budowie Kuchni św. Jana oraz prowadzonej wspólnie z podopieczną młodzieżą kawiarni Aldona 13, Małego Sklepiku z Wielkimi Rzeczami oraz przy „rozkręcaniu” ostatniego pomysłu, czyli Świetlicy dla Dorosłych.
Od zawsze bardzo ważny był dla mnie bliski kontakt z dziećmi, a także podopiecznymi rodzinami, chociaż często byłam świadkiem rodzinnej przemocy. Widziałam na plecach siedmioletniego Czarka krwawiące ślady klamry od paska ojca, widziałam Klaudię, ukrywającą się pod stołem przed pijanymi rodzicami, widziałam w spazmach krzyczącą Andżelikę, która bała się wrócić do domu, widziałam Przemka, który uciekł z domu, widziałam pijanych rodziców, którzy szarpali i poniewierali swoje dziećmi… Często odwiedzałam i odwiedzam naszych podopiecznych w ich domach. Moje rodzone dzieci były świadkami, współuczestnikami tego, co się działo w Fundacji. Między innymi dzięki temu świetnie wiedzą, jak ważne są wartości. Myślę, że to był dla nich ważny przekaz: potrzeba konkretnego i praktycznego działania na rzecz innych osób stała się moją codziennością. W moim domu rodzinnym zostałam nauczona, że wielką wartością jest „kochać bliźniego swego jak siebie samego”. Kieruję się tą zasadą na co dzień. Prawda, pokój, wolność, tolerancja, sprawiedliwość oraz miłość to są wartości, dzięki którym uczyłam się odróżniać dobro od zła. Wartości ważne nie tylko dla mnie, ale – mam nadzieję – dla całego chrześcijańskiego środowiska
Ze swoim Fundacyjnym zespołem pracujemy z radością, skutecznie, prowadząc domy z rodzinną atmosferą, gdzie każdy szanuje każdego, każdy z każdym umie rozmawiać, każdy czuje się bezpiecznie. Za swoją pracę, ku naszemu zaskoczeniu, otrzymaliśmy liczne nagrody i wyróżnienia. Dziś istnienie tych domów jest zagrożone.
GRA.
Konflikt trwa trzy lata. Polega na różnicach w podejściu do świata oraz pracy dobroczynnej, które zaistniały między kilkorgiem członków Rady Fundacji oraz mną i moim zespołem. Rozpoczął się nagle, z zaskoczenia i do dziś nie wiem dlaczego. Większość Rady stanowią osoby ze sobą spokrewnione lub spowinowacone bądź też „namaszczone” przez Związek Polskich Kawalerów Maltańskich. Najczęściej osoby powszechnie znane i cenione. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że działają w przysłowiowych „białych rękawiczkach”. Część członków Rady z Adamem Zamoyskim na czele nie wspiera fundacyjnych działań. Przy podejmowaniu decyzji personalnych i strategicznych dotyczących Fundacji, spotykam się z ich lekceważeniem i, jak to odczuwam, nękaniem mnie jako dyrektora. Prezes Fundacji, którym obecnie jest Magdalena Kryńska, po zrelacjonowaniu bieżących działań Fundacji jest wypraszana z zebrań. Proponowałam przyjęcie nowych członków do Rady, osób kompetentnych, konkretnie działających, oddanych. Jednak członkami Rady stają się osoby wyłącznie polecane przez nich samych. Rada, podważając nasz autorytet, omawia i umawia się na wspólne cele z przedstawicielami Związku Kawalerów Maltańskich, którzy mają skłonności do działania bardzo interesownie i na pokaz. Chcą stać się rozpoznawalną marką, licząc na prestiż i pieniądze. Dobrze znam to środowisko i ich sposób działania. W czerwcu tego roku zorganizowaliśmy uroczyste obchody dwudziestopięciolecia działań Fundacji Św. Jana Jerozolimskiego. Uroczystość nie miała na celu jedynie fetowania jubileuszu. Przy okazji zbieraliśmy środki na wakacyjny wyjazd naszych dzieci. Członkowie Rady zostali zawiadomieni i zaproszeni. W październiku 2015 z powodów niezrozumiałych dla mnie oraz moich pracowników zorganizowali kolejną uroczystość związaną z obchodami tej samej rocznicy. Msza w Katedrze Św. Jana, cocktail w Zamku Królewskim… Na uroczystość zapomnieli zaprosić dyrektora Fundacji Św. Jana Jerozolimskiego, czyli mnie. Zostałam mailowo przeproszona za to „niedopatrzenie organizacyjne”. Stało się, przykro. Niestety Rada dalej ukrywa swoje cele i tylko pozornie jest zainteresowana działaniami na rzecz podopiecznych. Od trzech lat spotkania Rady odbywają się poza siedzibą Fundacji i konkretne sprawy związane z praktyką dnia codziennego, czyli pomoc podopiecznym dzieciom, nie są ich prawdziwym celem. Zamiast pomocy i mądrej rady doznaję fałszu, który jest odległy od prawdziwej praktyki chrześcijańskiego działania na rzecz drugiego człowieka. Sytuacja ma destrukcyjny wpływ na codzienne działanie Fundacji.
Związek Polskich Kawalerów Maltańskich był współzałożycielem Fundacji Św. Jana Jerozolimskiego. Jednak już na samym początku wspólnej drogi okazało się, że Fundacja ma zupełnie inne pryncypia niż arystokratyczny Związek. Nasze drogi rozeszły się, a każda organizacja jest do dzisiaj niezależnym podmiotem prawnym. Nie wyobrażam sobie jakiejkolwiek współpracy. Od dawna każdy idzie inną drogą. I niech tak pozostanie.
Od roku 2012 rozpoczęły się „towarzyskie gierki”.
Gra odbywała się w różnych odstępach czasowych. Czasami częściej, a czasami rzadziej. Raz na miesiąc. Raz na pół roku. Graczami są niektórzy członkowie Rady Fundacji oraz zapraszani do gry wybrani maltańczycy. Gra odbywała się i odbywa zawsze poza mną. Rozgrywają, omawiają, ustalają. Intuicyjnie od dawna czuję, że Maltańczycy „mają chrapkę” na Fundację, a właściwie na jej siedzibę przy ulicy Królowej Aldony 13. Siedzibę znajdującą się na warszawskiej Saskiej Kępie, czyli otwarcie mówiąc: posiadłość wartej dużo pieniędzy.
29 października 2015 roku wystosowałam do p.o. przewodniczącej Rady Fundacji e-mail. Zatytułowałam go „Wyrażam sprzeciw”. W tekście napisałam, że od dzisiaj planuję mówić o konflikcie otwarcie, opowiadając i wyrażając wszędzie, gdzie tylko będę mogła, moje zdanie, niezgodę oraz oburzenie.
Po wysłaniu maila szybko zostałam zaproszona przez Radę na nieformalne spotkanie do mieszkania jednego z członków. Okazuje się, że dla niektórych członków Rady zaczęło być ważne, co myślę i co mówię. W odpowiedzi przeczytałam: „Bardzo chcemy w tej rozmowie uwzględnić Twój punkt widzenia na dalsze działania i rozwój Fundacji”. Na spotkanie pójdę. Po spotkaniu dalej planuję mówić otwarcie, opowiadać i wyrażać swoje zdanie. Chętnie podzielę się także dalszymi wiadomościami z czytelnikami „Kontaktu”.
Nie chciałabym traktować tego konfliktu personalnie czy politycznie. Pytanie o pryncypia wydają mi się jednak ważne dla nas wszystkich. Na naszych oczach wydarza się fundacyjny konflikt na niewielką skalę, w Warszawie, dalej – na skalę zupełnie nieporównywalną na samym szczycie, w Watykanie.
Przemyślała, opisała i wyraziła swoje osobiste zdanie Joanna Radziwiłł.